Zawsze chciałem być artystą, ale mogę o nich tylko pisać: Artur Żmijewski
Luty pozbawiony był dla mnie nadziei w sposób zupełny. Wywalili mnie z pracy drugi raz w ciągu roku, zdążyłem pożegnać się już z myślą, że reklama da mi cokolwiek więcej niż pieniądze, a potrzebowałem nie tylko pieniędzy, ale i odrobiny uznania, jakiegokolwiek uznania. Człowiek w takich chwilach staje się wrażliwy i z chęcią ogląda nawet programy kulturalne, aby tam znaleźć jakąś siarkę, o którą mógłby potrzeć swą zapałczaną głowę i rozświetlić mroki beznadziejnego miesiąca i opierającej się o niego przyszłości.
W jednym z takich programów zobaczyłem Artura Żmijewskiego. To, jak mówił, zrobiło na mnie na tyle duże wrażenie, że od razu poszedłem na jego przeglądową wystawę autorstwa w CSW i napisałem o tym tekst. W nastroju oczywiście lutowym. Że Żmijewski mimo skupienia na polityce i sztukach stosowanych, w żaden sposób nie jest ludzki, że wszystko opiera się na jego okrucieństwie i cała ta sztuka zaangażowana to w jego przypadku hucpa, a może tylko nieporozumienie. I tak oto poznałem Żmijewskiego.
Nie było łatwo. Pierwszy raz zobaczyłem go przed windą CSW w otoczeniu bliskich osób, tuż przed wykładem, podczas którego miał opowiadać o swoich pracach. W to grono wbijał się mój kolega, a do mnie mówił: „chodź, przedstawię ci Artura“. Chwilę potem napotkaliśmy ścianę. „Artur“, pytany o możliwość wywiadu, odpowiadał niechętnie, zdaje się specjalnie cicho, aby wybrzmiało: „że później, że może…, że nie widział wiadomości…” i że – jego głowa się wtedy lekko unosiła, głos cichł – „zobaczymy…”. Brzmiało to jakby nieśmiałość pomieszać z kapłaństwem, z których dwojga nie wiadomo jeszcze, co przeważy.
Staliśmy chwilę nieporadni, palce rąk gięły się w luźno zwisające kłębki, rękawy robiły jakby dłuższe, a potem wszyscy weszli na salę i przedefilował przed nami długi kondukt słów „Artura”. Że to, co robi, jest ważne i potrzebne. Mój tekst wracał w jego wystąpieniu jako przykład „pustego znaczącego”, wraz z pustym znaczącym wracały emocje i w gruncie rzeczy inwektywy. Przy czym Żmijewski mówił, a ja czułem, że rosnę. Luty zrobił się jakby trochę lżejszy.
Tuż przy końcu spotkania usłyszałem w jego słowach ton bardziej własny, jakby wypadł z teoretycznych szyn i zaczął, zastanawiając się sam dla siebie – skąd się bierze taki jego obraz. Gdy zachęcony tym, podszedłem później pod jego katedrę, rzucił, że można by jeszcze porozmawiać – „bo my słuchamy jednak, co mówią krytycy…”. Złapałem się tego oczywiście i zaproponowałem spotkanie. Na wydartym z eleganckiego notesu (Moleskine) papierze podał e-mail i tak spotkaliśmy się jeszcze raz.
Rozmowa przy piwie niewiele rozstrzygnęła, pokazała mi za to jego ciekawość pełniej, a jego samego uwolniła od odbieranej przeze mnie nieprzychylności. Żmijewski dalej szukał, pytał, na przemian zirytowany, zaciekawiony i zrezygnowany brakiem umiejętności wyjaśnienia tekstu z mojej strony. Z jego strony pojawiły się filipiki przeciwko malarzom (bezpieczni) i apologia Althamera (sztuka społeczna!). Na końcu zdarzyło mi się jeszcze jakieś charakterystyczne podsumowanie – „my wszyscy, cała ludzkość, na tej samej łódce“, na które Żmijewski pokiwał ze zrozumieniem głową, a mnie od razu zdziwiło, że godzi się na taki banał. Cóż, większość rzeczy dzieje się podobno poza słowami! I tak rozmowa szła meandrami do samego wyjścia.
Dopiero później, gdy wyszliśmy na krótki spacer po brudnej wannie Żoliborza, zaczęły się także drobne wyjścia do siebie. Słuchał życzliwie jakichś moich pomysłów, ja dziwiłem się jego niezwykłemu jak dla mnie przejęciu postholocaustowymi sprawami. To oczywiście lekcja obowiązkowa dla każdego artysty, ale niektórzy traktują ją staranniej. W ogóle zdumiewa i teraz, że poza całym tym majdanem wcześniej uklepanych wrażeń, który ciągną za sobą takie nazwiska, a właściwie celebryci; zadymionym kapłaństwie, które widzę jako najprostszą publiczną maskę przed własną nieśmiałością, odnoszę też wrażenie, jakbym spotkał postać, która żyje w cieniu jakiejś tragedii i chwyta się każdego sposobu, sztuki krytycznej, natrętnych pytań, żeby jasno przedstawić sobie jej konsekwencje. To w końcu człowiek, który w prywatnym wydaniu podniósł mnie wtedy mimowolnie z tej przykrej lutowej kałuży. I teraz – kiedy znów przychodzi zima i jej nastroje, przypomina mi się tamten spacer i wrażenie starszego pana, którzy przeżywa rzeczy, których zwyczajni ludzie raczej nie chcą oglądać, a wraz z tym cytat, który – czy go charakteryzuje, czy tylko współgra – mówi o tym, wokół czego stale krążyłem.
„Nieśmiałego młodzieńca można porównać do kabla wysokiego napięcia, którego gruba izolacja chroni przed wpływami zewnętrznymi, ale zarazem odcina od świata. Istnieje kilka rodzajów nieśmiałości. U jednych z biegiem czasu napięcie się zmniejsza, izolacja staje się giętsza, a nieśmiałość przemienia się w uprzejmą powściągliwość. U innych zachodzi odwrotne zjawisko: warstwa ochronna staje się sztywnym, nieprzenikliwym pancerzem, który dusi jego właściciela i odstrasza potencjalnych przyjaciół. Istnieje wreszcie trzecia kategoria. U osób do niej należących nieśmiałość występuje okresowo. Raz są więc skrępowane i nie mogą wykrztusić słowa, innym razem stają się gadatliwe i tracą wszystkie hamulce. Tak właśnie jest ze mną“. Napisał Arthur Koestler w swojej autobiografii. Gdzieś pomiędzy tymi typami widzę również Żmijewskiego.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej