Zapasy w błocie. Notatki o rumuńskim malarstwie / Wrestling in the mud. Notes on Romanian painting
PL
„Nie było czegoś takiego”. To zdanie słyszałem najczęściej, kiedy pytałem o zjawisko, dzięki któremu mniej więcej przed dekadą na Rumuńską sztukę skierowały się oczy zachodniego świata sztuki, wciąż głodnego nowinek zza Żelaznej Kurtyny. Zjawisko lub, wedle uznania, irytujące uproszczenie albo marketingową wydmuszkę – tak zwaną szkołę z Klużu. Jasne, jest jeszcze Dan Perjovschi, z młodszej generacji można usłyszeć między innymi nazwisko Lei Rasovszky, ale nic tak dobrze nie działa jak mit artystycznej grupy, zwłaszcza malarskiej. Wiedzą to dobrze choćby nasi rodzimi ładniści. I nic tak później nie ciąży, zarówno na solowych karierach, jak i na kolejnych generacjach.
Dzięki polskim instytucjom mamy o rumuńskiej sztuce jako taką wiedzę. Elementarz. Trzy lata temu CSW Zamek Ujazdowski przygotowało solidny przegląd aktualnej rumuńskiej sceny pod tytułem Kilka gramów czerwonego, żółtego, niebieskiego. Nowa sztuka z Rumunii. Choć słowo „nowa” zostało w tym przypadku użyte nieco na wyrost. Wystawa gromadziła prace przedstawicieli późnych roczników siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, całkiem dobrze rozpoznanych na scenie międzynarodowej. Nie zabrakło Adriana Gheniego i Şerbana Savu, pojawili się też między innymi Vlad Nancă, nieżyjąca już wówczas od trzech lat Ioana Nemeș czy Ciprian Mureșan. Ten ostatni, należący do pierwszej generacji międzynarodowych gwiazd z Klużu związanych z galerią Plan B, doczekał się w zeszłym roku świetnej wystawy w białostockim Arsenale. Nieco później równie dobrą wystawę twórczości Şerbana Savu mogliśmy zobaczyć w Galerii Dawid Radziszewski. Tyle. W poszukiwaniu „nowej sztuki z Rumunii” musiałem się więc wybrać na miejsce.
W Bukareszcie spotykam wielu artystów, którzy wciąż żywo zainteresowani są postkomunistycznym dziedzictwem. W Polsce – praktycznie niewyobrażalne, w Rumunii – zupełnie naturalne. My w końcu nie mieliśmy w swojej historii pierwszego sekretarza, który dla ukoronowania swojej kariery od pucybuta do partyjnego króla zrównałby z ziemią całą dzielnicę i postawił w jej miejscu gigantyczny pałac. Ale im dalej od najbardziej medialnego i najlepiej skapitalizowanego mitu rumuńskiej sztuki, tym ciekawsze jest pytanie o nowe rumuńskie malarstwo. W końcu coś się tu musiało dziać w ostatnich latach, skoro Ghenie i spółka podbijali zachód mniej więcej w czasach naszej rodzimej „sasnalomanii”. Coraz bardziej kusząca wydaje się więc wycieczka do źródeł, czyli do Klużu. Zwłaszcza że nie widać tu otwartej rywalizacji, a środowisko z Bukaresztu wręcz wzdycha z tęsknotą do tego miasta, mitologizując je na swój sposób.
– Tak, powinieneś się wybrać do Klużu, na pewno ci się spodoba – słyszę kilkakrotnie. Bogdan, artysta i kurator, mówi: – Kluż jest lepiej zorganizowany. Scena bukaresztańska jest bardziej chaotyczna, rozproszona, mniej sprofesjonalizowana.
Sklep z pamiątkami
Kluż okazuje się być niewielkim, raczej sennym miastem. Odchodząc nieco od dworca, można ogarnąć wzrokiem sporą jego część, choć niewiele jest tu do ogarniania – na spadzistym zboczu przycupnęły rzędy niskich kamienic, w centrum sterczy w niebo iglica gotyckiego kościoła św. Michała. Po rozmigotanym, przytłaczającym Bukareszcie, w którym urbanistyczny porządek miesza się z architektonicznym ekscesem, wygląda to jak zaskakująco znajomy kawałek spokojnej Mitteleuropy.
Wydział Malarstwa Uniwersytetu Sztuki i Designu w Klużu mieści się w małym pawilonie pośrodku Parku Centralnego. Pracownie oddzielają tu od siebie niskie ścianki zastawione obrazami, wszystkie mieszczą się właściwie w jednej dużej przestrzeni na parterze. Jak mówi mi kilka osób, uniwersytet lubi chwalić się znanymi absolwentami. – Członkowie tak zwanej szkoły z Klużu nie znoszą tej uczelni, dla wielu z nich to była męka – słyszę od jednego z tutejszych kuratorów.
To, co gdzie indziej zdążyło się opatrzyć i zbanalizować, w Rumunii wciąż nie tyle ma się dobrze, co z rzadka mozolnie przebija się przez dominującą manierę.
Jednak jeden z artystów wiązanych ze szkołą z Klużu związał się z uczelnią na dłużej i dziś jest najpopularniejszym z profesorów. To Marius Bercea, którego wystawa trwa właśnie w lokalnym Muzeum Sztuki. Wystarczy jednak wejść do pracowni na Wydziale Malarstwa, by poczuć się niemal jak na tej wystawie, tylko skopiowanej mniej wprawną ręką. Epigoństwo względem profesora jest aż nazbyt ewidentne. Sam Bercea w gronie swoich rówieśników wyróżnia się przede wszystkim jako wytrawny kolorysta. Wyprane kolory Savu, szarości Mana czy brązowe impasty Gheniego rzadko pojawiają się na jego obrazach. Nawarstwiają się na nich natomiast prześwitujące plamy soczystych zieleni, żółci i czerwieni, z których wyłaniają się kształty modernistycznych budynków, otoczonych bujną roślinnością, baseny i snujący się nad nimi ludzie w bikini. Czasem jest to pejzaż rumuński, czasem amerykański, często praktycznie nie do odróżnienia. To sprytny sposób na innego rodzaju sprzedanie rumuńskiej „egzotyki”. Bercea, zamiast dawać nura w głąb socjalistycznych traum, płynie na fali transformacji. Rumunia wygląda u niego jak lekko postapokaliptyczna Kalifornia. Studenci z Klużu szczególnie upodobali sobie martwe natury z motywami roślinnymi, malowane przez Bercea na niewielkich formatach – sami klepią podobne jak paciorki ku czci mistrza. Na tego rodzaju, nomen omen, kwiatki trafiam i na wystawie najlepszych studentów w uniwersyteckiej galerii Casa Matei, i na grupowej wystawie w jednej z niezależnych galerii, Launloc, mieszczącej się w malowniczej willi na wzniesieniu.
W świecie męskich gwiazd międzynarodowego rynku na drugim planie znajdują się kobiety. Przez wiele dekad Wydział Malarstwa nie miał ani jednej profesorki. Zmieniło się to dopiero w 2004 roku, kiedy trafiła tu Ioana Olăhuț. Malarska filozofia Olăhuț nie odbiega zbytnio od tego, co wyznają jej bardziej znani rówieśnicy. Maluje zamaszystymi pociągnięciami pędzla i zalewa płótna wyjątkowo manierycznymi zaciekami. Małą odmianą jest tu element typowego „dziewczyńskiego” malarstwa: połacie różu, postać Judyty dekapitującej Holofernesa lub dziewczynki podczas menstruacji. To, co gdzie indziej zdążyło się opatrzyć i zbanalizować, w Rumunii wciąż nie tyle ma się dobrze, co z rzadka i mozolnie przebija się przez dominującą manierę. Olăhuț czasem się z tego schematu wyłamuje pracami luźniejszymi. W serii zatytułowanej Koszmar kurczaka widzimy na przykład tytułowe kurczę przygniecione wielkimi truskawkami. Inną próbą „sfeminizowania” malarstwa jest z kolei bazująca na figuracji w stylu Celnika Rousseau twórczość Suzany Dan, pełna surrealnych widoczków i kolorystycznych zestawień wywołujących zgrzyt zębów . To klasyczny przykład twórczości etykietkowanej jako „gra z kiczem”, która niestety okazuje się być grą z góry przegraną.
Niedawno na Wydziale Malarstwa uczyć zaczęła kolejna artystka, Anca Bodea. Jej pracownia jest jedną ze stosunkowo niewielu mieszczących się poza dwoma enklawami tutejszego środowiska – półwymarłą Fabrica de Pensule, dawną fabryką pędzi, i byłą fabryką lodówek, Tehnofrig, gdzie przeniosła się część artystów i galerii po niedawnym rozłamie, wywołanym podniesieniem czynszu i narosłymi wokół tego napięciami. Pracownię w kamienicy blisko centrum udaje się zdobyć Bodei dzięki rodzinie męża i formalnej przynależności do rumuńskiego Związku Artystów, nieco bardziej otwartego na świat lokalnego odpowiednika ZPAP. Otoczona jest przez pracownie związkowych weteranów. Malarstwo Bodei okazuje się na tle innych wyjątkowo eskapistyczne, intymne i wręcz w tradycyjny sposób akademickie. Jedną z serii płócien zapełniają malowane z drobiazgowym realizmem przedstawienia łóżek, w których artystka spała wraz z mężem, głównie podczas podróży do Włoch. Bodea też nie uciekła przed roślinną manią, jaka dotknęła Kluż i ostatnio maluje głównie pogrążone w chłodnej, błękitnej poświacie księżyca ogrody, niekiedy zaludniane egzotycznymi zwierzętami. – Zaczęło się od tego fotela, na którym siedzisz – mówi Anca. Przerzucając stertę obrazów, znajduje jeden przedstawiający fotel pokryty wciąż tą samą błękitną narzutą, bardzo akademickie w gruncie rzeczy studium śliskiej, mieniącej się odcieniami błękitu tkaniny. Anca przygląda się zmianom, jakie zaszły w pigmencie po wyschnięciu.
– Tutaj fałdy zupełnie się wygładziły. O, tutaj też prawie nie widać pierwotnych półtonów. Po przerzuceniu stert obrazów dość entuzjastyczny stosunek malarki do uniwersytetu nie jest zaskakujący. Bodea przyznaje, że może jest to miejsce nieco bardziej skostniałe niż i tak nieszczególnie progresywny Narodowy Uniwersytet Artystyczny w Bukareszcie, ale ceni sobie ona porządną techniczną szkołę.
Zoltán Béla, artysta o węgierskich korzeniach, który studiował w Klużu, a obecnie mieszka w Bukareszcie: – Może przez to, że Kluż jest mały, jest bardziej przesiąknięty wpływami tamtejszych artystów. Rynek również odgrywa dużą rolę. Widzę na własnym przykładzie, że galerie nie przepadają za zmianami.
Obligatoryjna wizyta w Fabrica de Pensule przypomina zwiedzanie sklepu z pamiątkami. Po drastycznej podwyżce czynszu wyemigrowała stąd większość artystów. Pozostała garstka, która z szerokim uśmiechem udaje, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Miejsce jest jednak mocno opustoszałe, choć na wizyty zwabionych legendą turystów przygotowane jak profesjonalny park rozrywki. Na zwiedzających czeka rozentuzjazmowana przewodniczka, na kupno czekają też pocztówki, torby i koszulki. Galeria Lateral, pod przykrywką wystawy o upływającym czasie (Being Mountains, Being Seas), pokazuje rocznicową ekspozycję związanych z tym miejscem artystów. Najmłodsza z przestrzeni wystawienniczych w Fabryce, Pilot, mieści właśnie wystawę Cristiny Gagiu, dedykowaną jej córce Almie. Do wystawy Gagiu zaprosiła innych artystów związanych z tym miejscem, między innymi Mureșana. Bo Alma to dziecko Fabryki Pędzli, równolatka i wychowanka tutejszej społeczności.
Jeśli Fabrica de Pensule to miejsce w stanie rozkładu, które przekształci się ponoć, częściowo przynajmniej, w „centrum sztuki i biznesu”, co będzie ostatecznym gwoździem do jego trumny, to Tehnofrig dopiero się rodzi. Nawet nazwa jest zachęcająca, brzmi jak jakaś dobra berlińska imprezownia. Choć część artystów udaje się spotkać w pracowniach, przebieżka po kolejnych piętrach jest na wpół wirtualna. Oprowadzający mnie artysta rozpoczyna większość zdań słowami: „Tu będzie…”.
Legenda miasta zwabiła nawet kuratorów z Włoch, którzy otworzyli tu galerię IAGA. Co prawda reprezentują oni licznych rumuńskich artystów, ale rzeczywistość chyba nie do końca sprostała ich oczekiwaniom. Gdy trafiam do Klużu, w IAGA trwa wystawa podstarzałego akcjonisty Hermanna Nitscha. Superkomercyjna przestrzeń galerii, wyglądająca nawet nie jak white cube, ale hol biurowca, w zabawny sposób podkreśla uklasycznienie dawnego prowokatora. Kolekcjonerzy mogą rozsiąść się wygodnie na czarnej skórzanej kanapie i zdecydować, które z uwalanych krwią płócien lepiej pasować będzie do ich salonu… Wracając do Bukaresztu, słyszę słowa Liviu, młodego artysty i galerzysty z Klużu wystawiającego prace swoich rówieśników: – Nie mamy w galerii specjalnych preferencji co do tematów czy medium, pokazujemy właściwie wszystkie możliwe rodzaje sztuki. No, może oprócz malarstwa. W nim nie znalazłem niczego ciekawego.
Żarty sobie stroicie?
Choć rumuńska sztuka pokolenia przełomu lat 70. i 80. znana jest z ciętego humoru, z jakim traktuje komunistyczną przeszłość i potransformacyjną rzeczywistość, malarstwo jest tu wyjątkiem od reguły. Jakby dla udowodnienia własnej przydatności – w końcu i Rumunia musiała się zmierzyć z dyskusjami o „śmierci malarstwa” – musiało ono być ciężkie, naznaczone wysiłkiem i powagą. Po uszy zanurzone w klasycznym malarskim błocie. Okazało się, że podlane zachodnimi wpływami tradycyjne malarstwo może zgodnie iść pod rękę z wizją egzotycznego kraju pogrążonego w depresyjnej aurze, znanej z książek Herty Müller, jako idealny produkt eksportowy.
Klasycy w rodzaju Gety Brătescu czy Iona Bârlădeanu rozrywani są przez różne galerie, nawet rumuński konceptualizm jest dopiero opracowywany przez młodych historyków sztuki.
Po upadku reżimu Ceaușescu rumuńskie malarstwo działa na wydechu. Rumunia łapie powietrze i rzuca się na głęboką wodę globalnego świata sztuki, na którym wcześniej obecna była w stopniu znikomym, żeby nie powiedzieć – żadnym. Do dziś zresztą trwa proces „przypominania”. Tegoroczna wenecka wystawa Gety Bratescu nie tylko o tym zaświadcza, ale i pozwala zaobserwować na miejscu trwające w najlepsze porządkowanie przeszłości. Klasycy w rodzaju Bratescu czy Iona Grigorescu rozrywani są przez zachodnie galerie, a rumuński konceptualizm jest właśnie opracowywany przez młodych historyków sztuki. Parę lat temu z kolei odwiedził Rumunię Peter Weibel, usilnie próbujący znaleźć wciąż nierozpoznanych mistrzów starszego pokolenia.
Udało się za to wypuścić na zachód złote dziecko rumuńskiego malarstwa. Adrian Ghenie to człowiek o idealnych predyspozycjach na gwiazdę z „byłego Wschodu”. Pochodzący nie tylko z kraju dotkniętego dyktaturą, lecz na dodatek także z odległego, małego miasta. Chętnie sięgający do traumatycznych dziejów Rumunii, ale i do klasyki malarstwa, sam ładnie zamykający się w złotych ramkach kanonu i historycznej ciągłości. Malarstwo Gheniego jest niezbyt subtelne – to sztuka, która krzyczy swoją formą, obnosi się z własną wirtuozerią i rozmachem. Cieszy i niedzielnego widza, i kolekcjonera, który błądząc wzrokiem po zawiłościach ciężkich impastów upewni się, że jego ciężkie tysiące nie poszły na coś lichego. Nie dziwi więc, że nawet konserwatywni profesorowie mogli z łatwością zaakceptować tego rodzaju zamiłowania wśród młodszych studentów. To wciąż malarstwo w gruncie rzeczy głęboko akademickie, które przy odrobinie chęci można potraktować jako syntezę ulubionych motywów konserwatywnych malarzy – wnikliwego studium natury i autonomii malarskiego gestu. Dorzućmy do tego prace takie, jak seria Autoportretów jako van Gogh i mamy coś dla mas zachłyśniętych lokalnym mitem i stereotypem dziewiętnastowiecznego udręczonego geniusza i coś dla ceniących kunszt profesorów. Słodko-gorzkim wydarzeniem okazała się dla Rumunów wystawa Gheniego w rumuńskim pawilonie na poprzednim Biennale w Wenecji, którą przyklepał on swoją pozycję globalnego klasyka. Pojawiły się bowiem głosy niezadowolenia, że jest to bezpieczna wystawa o mocno komercyjnym posmaku, w gruncie rzeczy przegapiona szansa na nowe zaprezentowanie Rumunii na biennale przygotowanym przez star-kuratora Okwuia Enwezora. Rumunia zaś ponownie dała na tacy to, czego od niej oczekiwano. Założyła tradycyjny strój i powiewała metkami z wypisaną ceną.
Najciekawszym spotkaniem w Bukareszcie okazuje się wizyta u Razvana Boara. Należący do pokolenia wczesnych roczników osiemdziesiątych Boar wywołał kilka lat temu małą sensację, kiedy po trafieniu pod skrzydła galerii Nicodim, wykonał stylistyczną woltę. Choć wykształcony w Bukareszcie, Boar zaczynał typowo: od ciężkich szarych impastów, wątków z historii i zdeformowanych portretów. Po czym złamał pierwsze przykazanie rumuńskiego malarza – przestał malarstwo traktować ze śmiertelną powagą. Oczyścił paletę, zaczął bawić się nakładaniem różnego rodzaju farb, nawarstwianiem prześwitującego papieru, a realistyczne figury zastąpił komiksowymi ludzikami. W niewidzianej wcześniej w Rumunii estetyce zaczął malować współczesne wersje rokokowych fête galante, rozerotyzowane akty i zwierzęta, jednocześnie klasyczne i „niepoważne”. Rumuńskiej publiczności średnio się to spodobało.
Oprócz współczesnych malarzy w rodzaju Sanyi Kantarovskiego, w stylu Boara na upartego dopatrywać by się można pokrewieństwa historycznego ze zmarłym w 2002 roku Florinem Mitroi z jego płaskim, umownym, komiksowym figuratywizmem, pozostającym pod wyraźnym wpływem Bernarda Buffeta. Choć już wymowa jego portretów ludzi o wymiętych, szarych twarzach zakreślonych ostrym, czarnym konturem, którym nad głowami zawisają ostrza noży lub siekier, a ich sylwetki zalewa krwista czerwień – niewiele ma wspólnego radosnymi kompozycjami Boara. Od czasu do czasu rytm podobnych obrazów zostaje przerwany obrazem w „starym” stylu, jednak tylko po to, by wytrącić z równowagi i sprawdzić, jak taki zgrzyt będzie działał. W pracowni obok zabawnych, rysunkowych kompozycji leży zupełnie klasyczny akt przedstawiający Ioanę Stancę, artystkę, a prywatnie partnerkę Razvana, dzielącą z nim pracownię.
A co z młodszą generacją? Póki co, pozostaje praktycznie niewidoczna. Malarze urodzeni w późnych latach 80. i w latach 90. nie wytworzyli jak dotąd własnej, atrakcyjnej narracji. Razvan: – Młodzi malarze, zwłaszcza w Klużu, czują dużą presję. Idą na uniwersytet, ścierają się z legendą, chcą być jej częścią, zaczynają wszystko traktować strasznie poważnie. To jak z religią. Twierdzą, że tylko ich bóg jest prawdziwy. A to oczywista bujda.
Artykuł powstał w ramach East Art Mags, programu rezydencyjnego dla krytyków z Europy Środkowo-Wschodniej.
ENG
„There was no such thing” – that’s what you usually hear when you ask about the phenomenon that about a decade ago made western audience, still eager to find some novelties from former Soviet bloc, interested in Romania. This phenomenon, or the annoying simplification, or the market bubble – put whatever you want here – is of course the „Cluj school of painting”. Sure, there are artists like Dan Perjovschi, or from younger generation Lea Rasovszky, but nothing works as perfect as a group myth. Especially a painters group myth. Member of Polish Ładnie group know that well. They also know that nothing charges them and future generations with such a burden more than this kind of myth.
Some Polish institutions provided us an elementary knowledge about contemporary Romanian art. CCA Ujazdowski Castle organized a solid exhibition called A Few Grams of Red, Yellow, Blue. New Romanian Art back in 2014. Even if „new art” was a tiny overstatement. The exhibition brought together works by artists born in late 70s and early 80s, most of them already quite well established on the international scene. Adrian Ghenie’s and Şerban Savu’s works were featured, as well as Vlad Nancă’s, and Ioana Nemeș’, already deceased, and Ciprian Mureșan’s, one of the artists belonging to the generation of international stars associated with Fabrica de Pensule (Paintbrush Factory) in Cluj-Napoca. A great exhibition of the latter was also held a year ago in Arsenał gallery in Białystok. A bit later there was equally well made show in Dawid Radziszewski Gallery, presenting works of Şerban Savu in a nutshell. That’s about it. To actually search for „new Romanian art” I had to go to Romania.
What is already hackneyed elsewhere, here in Romania is still rarely visible through a solid wall of dominant manner.
In Bucharest I meet numerous artists who are still vividly interested in Romania’s post-communist heritage. In Poland that would be virtually unimaginable, in Romania it’s a pretty self-evident thing. After all, there was no first secretary of the party in Poland who would destroy the whole district just to build an enormous palace there. But the farther one goes from the most widely covered and the best capitalized myth of Romanian art, the more interesting the question about recent painting scene there becomes. Since Ghenie and the crew started conquering the west about the time when we were at the peak of „sasnalomania” in Poland, a lot must have happened here in the last couple of years, right? So a little trip to Cluj-Napoca started to seem more and more alluring. Especially considering the fact that there’s no outspoken competition between the two cities apparently. Some of the people from Bucharest even look at it longingly, creating their own small mythology of the city. „Yeah, you should totally go to Cluj, I’m sure you’ll like it”, I hear couple of times. Bogdan, artist and curator, says: „Cluj is neatly organized. The scene here in Bucharest is more fractured, chaotic, less professionalized.”
A gift shop
Cluj turns out to be a rather small and drowsy city. Going a bit out of the railway station, one can see a big part of it. Not that there is too much to be seen from here. Rows of low tenement houses rise on gentle confluence, in the centre St. Michaels’s church spire points towards sky. Compared to glimmering and overwhelming Bucharest, with its wild mix of urban regularity and architectural excess, Cluj seems to be a surprisingly familiar piece of a calm Mitteleuropa.
The Painting department of the University of Art and Design is housed in a small pavilion in the city’s Central Park. Studios are separated only by some makeshift walls full of paintings. In fact it’s just a one big studio on a ground floor of the building. A bunch of people say that the University prides in educating a group of international stars. „People from the so called Cluj school hate this university. It was a torture to be here for many of them” – says one curator from Cluj.
But there is one artist associated with the group that stayed in the university for longer. And now he’s the most celebrated professor here. His name is Marius Bercea. His show is on view in The Art Museum of Cluj-Napoca when I get there. But you can feel a bit like there just after stepping into the university. It looks like a small copy of the show made by a less able hand. Students’ slavish approach is all too obvious. Bercea himself stands out among his colleagues as a proficient colorist. It’s hard to spot in his paintings washed out tones used by Savu, Man’s deep grey or Ghenie’s brown impastos. He uses bright smudges of saturated green, yellow and red paints instead. Out of them he creates scenes with modernist villas surrounded by lush vegetation, swimming pools and people in bikinis wandering around them. Sometimes the landscape is Romanian, sometimes it is American, often quite impossible to distinguish. That’s a pretty clever way to sell Romanian ‘exoticism’ in yet another way. Instead of getting deep into communist traumas, Brecea is surfing on transition’s wave. Romania looks like a slightly post-apocalyptic California in his pieces. Students in Cluj take a fancy for his small scale floral still lives the most. I encounter this kind of derivative pieces both in the university’s gallery Casa Matei, at the opening of a show presenting works by two students selected in a competition, and at the group show in a gallery Launloc, located in a picturesque villa on a hill.
In a world full of male stars of an international art market, women are downgraded. There was no female professor in the Painting Department for decades in Cluj. It changed back in 2004, when Ioana Olăhuț started to teach here. Her approach to painting is not that different from her more famous colleagues. She uses sweeping brushstrokes and spills mannerist stains of paint on her canvases. What is a bit different compared to the others, is a ‘girlish’ element in her work: pouring pink colour, motifs such as Judith beheading Holofernes or a menstruating girl. What is already hackneyed elsewhere, here in Romania is still rarely visible through a solid wall of dominant manner. Olăhuț surpasses the scheme sometimes. In one work being a part of a series entitled A chicken’s nightmare, two giant strawberries smash the chicken. Another attempt to ‘feminize’ Romanian painting is an output of Suzana Dan, full of surreal landscapes and obnoxious colour arrangements. Her run-of-the-mill kind of playful kitsch is nevertheless more kitschy than playful.
Anca Bodea is another female teacher at the painting department, who had been fairly recently appointed. Her studio belongs to a rather small group of studios located outside of both Fabrica de Pensule and Tehnofrig, a former fridge factory building where some artists and gallerists moved when the rent in Fabrica de Pensule was abruptly increased. Bodea can rent a studio like this thanks to her husband’s family and the Artist’s Union membership (an organization slightly less conservative than its Polish equivalent). Her studio is surrounded by others, owned by the union’s oldtimers. Bodea’s output happens to be rather escapist, intimate, and also kind of academic compared to her colleagues. In one series, she painted beds in which she slept with her husband in various places, mostly in Italy during vacations. She also didn’t escape the local flower fixation. Her recent paintings depict some exotic gardens flooded with blue moonlight, sometimes including some wild animals as well. „It all started with that chair you’re sitting on right now”, Anca says. In a pile of canvases she finds the right one, with an image of the armchair covered still with the same satin textile in a glittering blue colour. She examines the painting carefully, looking for the changes in a dried paint. „See, here the folds are almost flat now. And here some delicate shades disappeared as well.” After gazing at more and more of her paintings, her rather enthusiastic attitude towards the university comes with no surprise. Bodea admits that it is probably a bit more petrified than the National University of Arts in Bucharest (which is far from being super progressive too), but she appreciates the solid technical education it provides.
Zoltán Béla, a painter of Hungarian roots, educated in Cluj, currently based in Bucharest, says: „Maybe it’s because Cluj is small that the people there are more influenced by the local artists. The art market plays a role in that too. Galleries are not fond of changes, I know something about it”.
An obligatory visit in Fabrica de Pensule feels like visiting a gift shop. When the rent was increased, many artists left the place. A handful of them stayed, keeping up the appearances and trying to pretend that nothing happened. But the place looks almost deserted, even though it’s fully prepared for occasional visits, almost like a professional amusement park, when some tourist come here lured by the legend. There is an enthusiastic guide waiting for the visitors, one can also buy some branded bags, t-shirts, and postcards. Lateral gallery prepared an anniversary show (Being Mountains, Being Seas) with a large group of artist that worked with the gallery. Ostensibly, it’s an exhibition on time. The newest gallery here, called Pilot, is having a show by Cristina Gagiu, dedicated to her daughter Alma. Gagiu invited some other artist to participate, including Mureșan. That’s because Alma is kind of a Fabrica de Pensule’s child too, being coeval with it and raised by its community.
Fabrica de Pansule is about to be partly transformed into some ‘art and business centre’, which will be the last straw that’ll break the camel’s back. If this place is on the verge of extinction now, Tehnofrig is just about to be born. For now it’s full of enthusiasm, even its name sounds like some cool Berlin techno club. A bunch of artists already work here, but the tour is still a bit virtual. The artist who’s showing me around starts many of his sentences with „Here it will be…”
The legend of Cluj even brought here some curators from Italy, who opened a gallery called IAGA. Although they represent a handful of local artists, it seems that reality doesn’t live up to their expectations. When I get to Cluj, there is a show of elderly actionist Hermann Nitsch on view. A hypercommercial gallery space, not even a white cube, more like a corporate lobby, sets a quirky background for the old-time provocateur, highlighting classicization of his art. A collector can sit comfortably on a black leather couch and decide which of the pieces smeared with blood will fit his living room the best… Heading back to Bucharest, I remember the words of Liviu, young artist and gallerist from Cluj that is focused on showing works by his generation: „We don’t have any special preferences regarding subjects or media, we show basically every kind of art possible. Well… maybe except painting. I just didn’t find anything interesting in that yet.”
Are you kidding?
Although Romanian art of the mid and younger generation is known for approaching communist past and post-communist reality with wry humour, painting is an exception to this rule. As if it tried to prove its own relevance (Romania had to get through the ‘death of painting’ phase as all of the world did), Romanian painting emerged as something heavy, gruelling and serious. It had to sink in painterly ‘mud’ up to its eyeballs. It turned out that traditional painting infused with some gentle western influence can go side by side with a projection of an exotic country filled with depressing aura out of Herta Müller’s books. And it was perfect for export.
After the fall of Ceaușescu’s regime, Romanian art takes a breath and dives deep into the global artworld after decades of a very humble presence there. This process of ‘rediscovering’ still continues to this day. Geta Brătescu’s show in the Romanian Pavilion at this year’s Venice Biennale not only shows that, but it allows one to have a closer look at the process of structuring the past back in Romania. Classics like Ion Grigorescu, and Brătescu herself are becoming precious loot for galleries both abroad and in Romania, and chapters as important as Romanian conceptual art are just being researched by young art historians. A couple of years ago, Peter Weibel also visited Romania, looking for some ‘forgotten old masters’ desperately.
The most interesting visit for me is taking place in Razvan Boar’s studio. Boar, artist from a generation born in early 80s, made some fuss couple of years ago when Nicodim gallery started to represent him and then he took a sudden turn in his style.
But Romanian art’s golden boy went out into the world successfully. Adrian Ghenie was an ideal star material from the ‘former East’. Not only born in a country that went through a harsh dictatorship, but also raised in a small city. Referring to both the traumatic history of his country, and to classical painting. A guy squeezing himself into a golden frame, finding his place in the canon and highlighting historical continuity. His work isn’t too subtle. It’s ostentatiously showing off its virtuosity and impetus. It can please some regular viewer, and some collector, who can rest assured looking at its technical complexity that tons of his money were well spent. No wonder that conservative professors accepted the penchant for this kind of aesthetics among their students. After all, it’s still a rather academic painting that can be rooted in both favourite academic values – study of nature and autonomy of gesture. Let’s add some works as a series of Self Portraits as Vincent van Gogh and there will be something for broad audience, and for students falling into local legend and believing in a XIX-century myth of tortured genius, and for professors that appreciate good craftsmanship. Ghenie’s show in the previous edition of Venice Biennale turned out to be a bittersweet thing for Romanians. It strengthened his international position, but on the other hand the show was said to be a safe proposition with peculiarly commercial smell. Some people felt that it was a missed opportunity to show Romania from some different side. Especially since it was the edition dedicated to artworld’s decentralization, curated by Nigerian-born star curator Okwui Enwezor. And Romania did what everybody expected it to do. It put some traditional dress on and made sure that everybody can see the price tags.
The most interesting visit for me is in Răzvan Boar’s studio. Boar, artist from a generation born in the early 80s, made some fuss a couple of years ago when Nicodim gallery started to represent him and then he took a sudden turn in his style. Back then, he used to paint as you might expect him to do, even though he was trained in Bucharest. He was using a lot of grey impasto, referring to history and painting distorted portraits. And then he broke the first commandment of a Roamnian painter. He stopped being so serious about it. He cleaned his palette, started to play around with different kind of paints, layers of translucent papers, but above all, he ditched realist figures for cartoonish characters. Using the aesthetic that didn’t really resemble anything else in Romania, Răzvan started to paint eroticized nudes and animals, a kind of a contemporary fête galante. Both conventional and ‘unserious’. Romanian audience didn’t really like that.
We can find some traces of contemporary painters like Sanya Kantarovsky’s infulence on Boar. One can also try to find some historical connections within Romanian art. Like with Florin Mitroi, a painter that died in 2002, whose portraits of people with worn out, grey faces, outlined with hard black line bear some obvious resemblance to Bernard Buffet’s art. But their mood, with all the knives cutting the air and splashes of bright red colour is far different from Boar’s. Răzvan likes to disrupt consistent groups of work by suddenly putting some ‘oldstyle’ piece in between them, just to see what it’ll change. Now there is a classical nude portrait of his girlfriend, artist Ioana Stanca, in Răzvan’s studio, just beside some funny cartoonish stuff.
And what about the younger generation? For now it’s barely visible. Painters born in the late 80s and 90s are still either wrestling in Cluj mud or catching up to some other established aesthetics. They didn’t manage to create a distinctive and alluring narrative for themselves yet. Razvan says: „Young painters feel a lot of pressure, especially in Cluj. They go to university, they face this legend, and they want to be a part of it. And they start to treat all of it really seriously. It’s like a religion. They say that only their god is true. But it’s obviously not.”
This article was produced under East Art Mags, a residency program for critics from Central and Eastern Europe. Piotr Policht’s residency in Bucharest and Cluj was made possible thanks to the generous support of AFCN and the Polish Institute in Bucharest.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej