Z Kosałką w jacuzzi. Rozmowa z Jerzym Kosałką
Anna Markowska: Jak poznawałeś Wrocław? Jakie były twoje pierwsze trasy, które cię przekonały, że to będzie twoje miasto?
Gdy przyjechałem z teczką z pracami na pierwszy etap egzaminu (z kolegą z liceum plastycznego – Krzysiem Stachurskim) i wysiadłem na Dworcu Głównym, aby udać się do PWSSP, była piękna pogoda i postanowiliśmy przejść się pieszo. Ktoś nam wskazał kierunek i już ta moja pierwsza trasa była fascynująca – szliśmy w okolicach fosy, zobaczyliśmy niesamowity bunkier poniemiecki, Muzeum Architektury, natknęliśmy się od razu na pomnik Hasiora (a już go wówczas znałem i uwielbiałem, na tyle, że specjalnie pojechałem w liceum do Zakopanego, żeby się z nim spotkać), a potem zobaczyliśmy budynek naszej przyszłej szkoły z przepięknym widokiem na Ostrów Tumski. Cudo! Wieczorem trasa do akademika na ulicę Henryka Pobożnego – koło starego młyna, który jeszcze był czynny. Zanim tam dotarliśmy, jeszcze wszedłem do kościoła Marii Panny na Piasku i zachwyciła mnie ruchoma szopka. Od razu pomyślałem, co by na nią powiedział Hasior, mój mistrz. Wieczorem okazało się, że akademik ma swoją własną melinę – w bramie obok była tzw. babcia, która sprzedawała tylko studentom, na hasło „plastyk”. Ukryty przekaz tej informacji jest oczywiście taki, że babcia nie biedowała sprzedając wódkę tylko studentom, wręcz przeciwnie – świetnie jej się wiodło.
Ulice Wrocławia były zupełnie inne niż w Katowicach. To był bardzo inny świat. Miałem wrażenie, że tam wszyscy byli wkurzeni, ponurzy i smutni. A tu – hippisi, dużo wesołych, otwartych ludzi.
Czyli wsiąkłeś od razu?
Tak! Absolutnie, to było to. Nie zakładaliśmy z Krzyśkiem, że się dostaniemy, ale chcieliśmy przynajmniej dojść do egzaminów praktycznych, bo one trwały gdzieś z tydzień, więc był to tydzień dłużej mieszkania we Wrocławiu. Jakoś wtedy poznałem Lecha Twardowskiego, jednego z liderów ruchu hippisowskiego, który otworzył mi inne rejony.
Rejony psychodelii?
Różne, dekadencji alkoholowej też. Lechu zainicjował moją drugą ważną trasę – szlakiem Wojaczka, który cieszył się wówczas wręcz kultem. Chodziliśmy po knajpach; naprzeciwko Pałacyku była Cyganeria, a po drodze do Rynku był jeszcze Klub Dziennikarza (naprzeciw Renomy), Monopol (tam rzadko, bo stamtąd go wyrzucano) i w Rynku Ściek (czyli związki twórcze), no i jeszcze knajpa na Karłowicach, gdzie mieszkał. To był słynny szlak Wojaczka.
Znałeś jego wiersze na pamięć?
Nie. Byłem wówczas „zastachurzony”. Wojaczek był dla mnie za bardzo dołujący, ale – ponieważ wszyscy we Wrocławiu znali Wojaczka, co było nawet dość śmieszne – więc musiałem przynajmniej coś poczytać.
A ulice?
Ulice Wrocławia były zupełnie inne niż w Katowicach. To był bardzo inny świat. Miałem wrażenie, że tam wszyscy byli wkurzeni, ponurzy i smutni. A tu – hippisi, dużo wesołych, otwartych ludzi. Czułem, że przyjechałem na Zachód. Festiwal teatru otwartego był fantastyczny – teatr Welfare State, który przyjechał w czymś w rodzaju cygańskich wozów, w których mieszkali na podwórku PWSSP, zaprosił na przykład nas, studentów, do wspólnych działań w plenerze, bo zaaranżowali całą przestrzeń nad Odrą.
Powiedz jak zostałeś konceptualistą i dlaczego przestałeś nim w rezultacie być, choć zapowiadało się tak pięknie?
Mówimy o pracowni struktur wizualnych Leszka Kaćmy? Pracownia była miejscem nowej sztuki, bo jednym z prowadzących był Andrzej Lachowicz (wówczas: Andy), zatrudniony przez Kaćmę. Prowadzący pozwalali na eksperymenty, także przy zaliczeniach. Lachowicz padł zresztą ofiarą tych eksperymentów, bo studenci wywieźli go do lasu i przywiązali do drzewa, w ramach realizacji zadania „happening”. Z kolei Ewa Ciepielewska (studentka) zamknęła na klucz całą komisję zaliczeniową, a następnie zażądała oceny bardzo dobrej, wsuwając przez szparę w drzwiach indeks. Miał to być warunek otwarcia drzwi. Ewa zradykalizowała mój wcześniejszy pomysł, polegający na tym, że podczas zaliczeń postanowiłem zaprezentować sztukę zerową, jaką propagował Jerzy Ludwiński. Sens był taki, że skoro nie ma już sztuki, a pozostały jedynie mechanizmy i warunki, czyli m.in. odbiorca tego czego nie ma, to wygłosiłem przed komisją monolog o nieistnieniu sztuki i zażądałem potwierdzenia odbioru tego gestu artystycznego, a w konsekwencji – zakupu, w tym przypadku: zaliczenia. Powstała konsternacja, dziekan Kamiński…
Najgorszy malarz świata…
No, tak, tak, nie rozumiejąc nic z sytuacji i ze sztuki współczesnej, pytał się ciągle: „Gdzie jest praca studenta?”. A Kaćma wytłumaczył mu, że dzieło sztuki ma obecnie formę konceptualną. Nie miałem żadnej dokumentacji w formie planszy, co było obowiązkowe. Ogłosiłem też, że nie wolno fotografować ani w żaden sposób dokumentować mojego wystąpienia, żeby nie powstało kolejne dzieło sztuki. Kaćma zarzucił mi niekonsekwencję. Powiedział: „Skoro pan nie chciał dokumentacji, to czemu wydrukował Pan kartkę z tekstem?” No to ja na to, że zjem tę kartkę. A na to Kaćma: „Możemy się umówić, że daje mi Pan tę kartkę, a po zajęciach komisyjnie ją spalimy, żeby nic nie zostało. Pod tym warunkiem kupuję tę pracę, czyli zaliczam na piątkę”. Podobnie jak Ewa, także i ja trafiłem do pracowni, jak Andy już tam nie pracował, ale duch rebelii i postkonceptualizmu – ukierunkowanego na multimedia – pozostał. Warto dodać, że cała szkoła dysponowała jedną kamerą… Moja sytuacja była dość nieokreślona, bo z jednej strony byłem w paczce z malarzami- ortodoksami, a z drugiej strony łypałem okiem na białą pracownię Mazurkiewicza i wszelkie eksperymenty. Pamiętam wystawy Permafo, zetknąłem się z Ludwińskim. U Kaćmy można było uprawiać performans, happening, właściwie wszystko. Poza tym, Kaćma nas „męczył” polem równomiernym, badającym strukturę kompozycji. Bardzo to lubiłem, „badałem sztukę” i przygotowywałem plansze zgodne z konceptualnym językiem analitycznym.
Mam w ręku pracę na zaliczenie Kreacja wizualna – próba analizy z Pracowni Działań i Struktur Wizualnych, którą odgrzebałeś w pracowni. Solidna i bardzo analityczna! Część teoretyczną kończysz niemal patetycznie: „Model ten ma zadanie wskazywać tylko na punkty o charakterze ekstremalnym”. Wow! Jakie to męskie (śmiech).
Czysta kaćmologia. Widać po tym, że się bardzo przejąłem. Studiowałem zaciekle podręcznik, który wydała szkoła – Materiały z badań prowadzonych w Pracowni Działań i Struktur Wizualnych w latach 1971–1972 (1972) z tekstami Kaćmy i Bogusława Hubickiego, psychologa, cudownej postaci (wykładał psychologię widzenia) oraz zdjęciami pola równomiernego.
A kiedy ci kaćmologia przeszła, bo między surrealizmem a konceptualizmem wydaje się istnieć dość duży rozziew?
No właśnie, pojawił się nowy świat, a ja ciągle byłem w starym, bardziej idealistycznym. W tym sensie, że odnosił się do fantazji, osobistego rozwoju. Już nie za bardzo chciałem malować. Ale ciągle byłem pod wpływem Wańka i malarstwa realistycznego; malowałem wtedy obrazy w stylu Beksińskiego jako tło do błyszczących, precyzyjne oddanych przedmiotów w stylu Wańka. Co rok zmieniałem koncepcję i styl w malarstwie, ciągle szukałem, aż przyszedł dyplom i musiałem coś wymyślić. Był to pejzaż magiczny, czyli wróciłem do tradycji licealnej, choć pejzaż namalowany był dość ekspresyjnie, po nowemu. Wynikało to może z braku czasu, nie miałem go, żeby obraz „wywańkować”. Zrobiłem to na siłę, żeby dostać dyplom. Na koniec wymyśliłem efekciarski greps – przyklejanie na gotowy obraz powiększających szkieł, pochodzących z powiększalników, żeby pod spodem można było oglądać miniaturowe pejzaże. Wszystko porozdawałem albo mi pokradli.
Zwolennicy tradycyjnego rzemiosła na PWSSP chyba nie znosili konceptualizmu?
No tak, w komisji byli ceramicy, malarze, wywierający presję nie tylko na studentów, ale i na profesorów, by zanadto nie eksperymentowali; choć Kaćma radził sobie nawet z dziekanem Kamińskim. Hejt na konceptualizm skupiał się na pracowni Mazurkiewicza, głównie ze strony Karpińskiego. Kaćma był kolegą Karpińskiego z czasów okupacji, poza tym trzymał się nauki, psychologii, była tam jednak pewna wizualność, więc hejt był mniejszy… Chodziło też o to, że Mazurkiewicz dopuszczał eksperymenty w ramach malarstwa, więc tu „przewinienie” było większe. Przyjaźniłem się na roku z Andrzejem Budziakiem, który był przyjacielem z liceum Grzegorza Bednarskiego – słynnego krakowskiego malarza czaszek w kolorze ziemi. Grzegorz odwiedzał Wrocław i przyglądał się naszym zaliczeniom na strukturach i mówił, że u nich (w Krakowie) też są struktury wizualne, ale oni tam malują obrazy olejne na płótnie z różnymi strukturami. Był zdziwiony tym, co się dzieje we Wrocławiu, ale i pod wrażeniem.
Czyli dochodzimy do twojej koncepcji malarza krakowskiego w pelerynie i w berecie, tak?
Absolutnie, pod każdym względem Kraków był do tyłu w latach 70. Miałem zresztą swego licealnego kolegę Szmitke, który tam studiował, i widziałem, co się tam dzieje. Grupa MESA bacznie mnie obserwowała, gdy wracałem na Śląsk, choć spotykaliśmy się coraz rzadziej. Ponieważ zafascynowałem się Duchampem, chłopaki opierniczali mnie, a jak zdarzały się jakieś alkoholowe imprezy, to przynajmniej kpili ze mnie. Szmitke pukał się w czoło, jak mu opowiedziałem, w jaki sposób dostałem zaliczenie na strukturach wizualnych. Byłem mocno krytykowany przez kolegów, oni szli klasyczną ścieżką malarstwa – nie tylko Piotr Szmitke, ale też Tadeusz Ginko i Roman Maciuszkiewicz w Katowicach (wówczas filii ASP w Krakowie).
Na ile został we mnie ten konceptualista? Takie mam pytanie do siebie samego. Bo moje pokolenie uważało konceptualistów za sztywniaków, było do nich negatywnie ustosunkowane, a ja się wahałem.
Ale ty też zrobiłeś dyplom z malarstwa?
Bardzo mi się spodobało myślenie konceptualne. Po dyplomie miałem teoretycznie możliwości wskoczenia do pociągu „konceptualizm”, bo stałem na tym peronie. Zdecydował stan wojenny, który zmienił wszystko, a nastąpił zaraz po moim dyplomie. Jakoś się tak dziwnie stało, ze po zamrożeniu życia kulturalnego znikł konceptualizm i nadjechał nowy pociąg – atrakcyjny, wesoły, ze sztandarem „nowi dzicy”. Wskoczyłem ochoczo do tego pociągu, z wcześniej poznaną grupą Luxus. Wzięliśmy razem udział w pierwszym manifeście tej nowej sztuki – wystawie „Ekspresja lat 80.”, zrobionej w 1986 roku przez Ryszarda Ziarkiewicza w Sopocie.
Gdy chodzi o rzucenie malarstwa, jesteś w dobrym towarzystwie. Oskar Dawicki zrobił kiedyś o tym wystawę w Krakowie.
Obrazy zaatakowane przez grzyby i pleśnie? Tak, bardzo mi się podobało.
Malarstwo to znój i cierpienie?
No właśnie, wpadłem nawet w manierę „śląskich kolorów”, koledzy się ze mnie śmiali z tego powodu. Profesor Karpiński bardzo mi pomagał przy dyplomie i na tyle mnie cenił, że zaproponował mi zostanie swoim asystentem i posadę na uczelni, ale ja wolałem narkotyki i rock’n’roll. Szkoły miałem powyżej uszu. A przed dyplomem jeszcze odwiedziłem słynną pracownię 314 (bo przecież już wówczas zadawałem się z legendarną – na razie tylko w nazwie – grupą Luxus) i w stresie dałem się namówić na sztacha z marihuany. Paweł Jarodzki mnie poczęstował, niektórzy twierdzą, że chciał mnie sabotować w ten sposób. Podobno dziwnie się zachowywałem – chodziłem od obrazu do obrazu i opowiadałem, co na nich widać. Pierwszym efektem był jednak tzw. zastój, gdzieś półtoraminutowy.
Na czym to polega?
Stałem jak sparaliżowany. Było napięcie, ale Paweł podał mi kijek ze strzałką na końcu, co mnie obudziło. I wówczas dopiero zacząłem z tym wskaźnikiem opowiadać o obrazach.
Myślałam – a propos twoich wybryków – że rozkręciłeś się dopiero później…
Gdyby nie grupa Luxus, to może nie uprawiałbym specjalnie sztuki… Zajmowałem się w latach 80. piciem i ćpaniem, udając, że coś robię. Miesiącami nie robiłem nic. Ale jak już się wziąłem do pracy twórczej, za namową grupy Luxus, powstawały takie dzieła jak Plan bitwy pod Kłobuckiem. Po co ja to mówię wszystko?
Mówiliśmy o „zgubnym” wpływie konceptualizmu…
Dzięki Kaćmie mieliśmy możliwość robienia w szkole sztuki współczesnej. Co może zaowocowało tym, że zaraz po dyplomie rzuciłem malarstwo, a wróciłem do niego dość spektakularnie dzięki aż czterem wyróżnieniom na Bielskiej Jesieni. Bardziej niż malarstwem wolę jednak do dziś zajmować się obiektami, instalacjami…, a skoro jestem malarzem i nie uprawiam malarstwa, to może jestem konceptualistą?
Hm…
Na ile został we mnie ten konceptualista? Takie mam pytanie do siebie samego. Bo moje pokolenie uważało konceptualistów za sztywniaków, było do nich negatywnie ustosunkowane, a ja się wahałem. Nie wiem z czego to wynikało. Szmitke zmienił się dopiero w latach 90., po powrocie z Francji zabłysnął metaweryzmem. U Nowosielskiego w pracowni na ASP malował jak mistrz kazał i się ze mnie śmiał, że jestem dada. Do teraz mam w swym repertuarze tzw. wrzutki – interwencje ulotne, służące kilkusekundowemu zadziwieniu widza, np. huby z drzew z parku Zachodniego przenosiłem na słupy przystanków tramwajowych. Było to widać z wagonów tramwajowych – prawdziwe huby obrastające metalowe słupy migały przypadkowym pasażerom przez okna tramwajów.
Ja odpadam, bo niedowidzę.
Dla ciebie też bym coś miał. Przykleiłem również hubę przy rozkładzie jazdy, specjalnie dla krótkowzrocznych. Tytuł brzmiał Prawdziwa huba. Praca odnosiła do nowej gwiazdy wrocławskiego street-artu, Krystiana „Trutha” Czaplickiego. Jego styropianowe interwencje w przestrzeni miejskiej nazywano hubami. Odniosłem się do truth, czyli prawdy, poświęcając pracę Czaplickiemu.
Inne wrzutki?
Powstrzymuję się od opowiedzenia o wszystkich, bo są głupie. Ale OK – bilboard z dużym wizerunkiem Jezusa, obok duży wizerunek papieża – po prawej napis „Jezus Pierwszy”, po lewej napis: „Jan Paweł Drugi”, a ja wkleiłem pomiędzy nie napis „F-16”, bo akurat kupiliśmy takie samoloty.
No, faktycznie, dość głupie, a głupsze?
Na przykład, kiedy w Krakowie na Wawelu postawiono bez zezwolenia pomnik papieża (że niby tymczasowo), został okrzyczany ruchomym pomnikiem. Kupiłem wówczas w sklepie ogrodniczym dwie podstawki pod kwiaty – grube, okrągłe, wyglądające jak kółka i przyczepiłem do postumentu. Pomnik wyglądał faktycznie jak na kółkach.
Zawsze byłeś rozpolitykowany?
W 1990 roku, w czasach, gdy Mazowiecki konkurował z Wałęsą o urząd prezydenta, zrobiłem szablon przedstawiający głowę Wałęsy z wieńcem laurowym i napisem „Wałęsa cesarzem” (wzorem były antyczne monety). Miałem wówczas zamówienie, żeby wychwalać Mazowieckiego, ale ja wolałem raczej zakpić z Wałęsy. Niestety, nie udało się – do drugiej tury wszedł Wałęsa z Tymińskim i musiałem głosować za Wałęsą.
To może jeszcze wrócimy do wątku zadziwiania widza?
Kupiłem kiedyś w chińskim sklepie śpiącego trójwymiarowego kotka, wyglądającego jak prawdziwy, z realistycznym futrem, oczami, nosem, wąsami i podarowałem go Magdzie, ówczesnej narzeczonej. Wylądował z tyłu jej samochodu. Żeby uwiarygodnić realizm, to na półeczce nad siedzeniem postawiłem w aucie jeszcze miseczkę napełnioną gipsem, który wyglądał jak mleko. A na pyszczku kotka i na podłożu dodałem parę kropli „mleka”. Kiedyś, gdy samochód stał podczas upału z kotkiem za szybą, zdenerwowani przechodnie zaalarmowali policję, która zadzwoniła do narzeczonej z oskarżeniem, że męczy zwierzęta. Warunek sztuki został spełniony – sztuka wpłynęła na rzeczywistość.
Po przeczytaniu i chwili performerskiego wyczekiwania światło się zapala, a ja mówię o tym, że moja praca jest w podręczniku do gimnazjum i chcę ciągnąć dalej pogadankę. Jednak, kiedy światło było zgaszone, tłum rozszedł się po całej galerii i okazało się, że pokradli różne dzieła sztuki. A ponieważ byli podpici, to wychodząc zarzygali jeszcze klatkę schodową.
Koty w twoim życiu? Jesteś zdecydowanym kociarzem, a nie psiarzem?
No tak. Bardzo odpowiada mi samodzielność kota, jego nienarzucająca się osobowość. Bardzo wierzę w jego moc energetyczną, głaskanie podczas mruczenia. Jak po wyjściu z ośrodka kupiłem sobie dom w Radzimowicach i tam zamieszkałem, to miałem możliwość, żeby otworzyć dom dla kocich przybłędów. W pewnym momencie miałem ich 12. Absolutnie uwielbiam kocie towarzystwo, fajnie byłoby być kotem po reinkarnacji. Jak wyjeżdżałem z Radzimowic do Wrocławia, to po powrocie na przystanku przychodził po mnie kot. Wierzysz w takie cuda? Z przystanku do domu trzeba było iść półtorej godziny, więc on musiał ruszyć na przystanek, jak jeszcze jechałem autobusem.
Czy wierzę? Przecież zdarzyło się. Często?
Tak, tak. Dziwne to było. Czasami się spóźniał i spotykałem go już po drodze do domu. A czasami czekał na mnie. Wysiadam z autobusu, on się liże i udaje, że mnie nie widzi. Było to bardzo śmieszne, jak mnie nie zauważał. Żadnego łaszenia się. Nazywał się Kotański. Pozwalał mi się pogłaskać, jak dostawał jeść. I lubił ze mną chodzić na spacery, ale też w swoim stylu, że niby idzie sam i przez przypadek się spotykamy. Z Ewką (żoną) mieliśmy kota, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w kawalerce (przekazywanej z rąk do rąk przez studentów ASP, bo właścicielka od dawno nie żyła i wypełniało się tylko książeczki z opłatami), w czasie stanu wojennego. To było koło placu Pereca, strategicznego miejsca bitew z milicją – przed demonstracjami otaczano plac i wpuszczano przez kordon tylko tych, którzy mieli zameldowanie. A ja go oczywiście nie miałem, więc jakoś się prześlizgiwałem przez bramy. Ale kot Ewki był domowy, nie wychodził, więc nie miał problemów z milicją.
Kariera w Rastrze?
Prrrrrrrrrrr. Prrrrrrrrr…
Prrrrrr?
Nie wiem od czego zacząć. Może chyba o całej „karierze” w sztuce? W 2004 roku dostałem zaproszenie od galerii Raster na publiczne wystąpienie. Michał Kaczyński zaproponował pogadankę o Bitwie pod Kłobuckiem. Było to powiązane z wystawą Bitwy pod Kłobuckiem, a wszystko to w ramach odbywających się w Rastrze Targów Taniej Sztuki.
No i tak już to nie brzmi… „tania sztuka”.
Mimo wszystko to była prestiżowa impreza. Same gwiazdy młodej polskiej sztuki. Chodziło o zrobienie czegoś chyba – o ile pamiętam – do 200 zł, może do 400 zł. Chłopaki wymyślili pogadankę i zdecydowałem się na historyczne i polityczne aspekty Bitwy pod Kłobuckiem. Z zewnątrz wyglądało to jak wykład naukowca na temat prawdziwej bitwy. Taki zabawny przekręt. Byłem z tego dumny, ponieważ od początku mojej artystycznej kariery miało to być pierwsze wystąpienie w stolicy; nigdy wcześniej nie miałem tam wystawy indywidualnej, nawet w najmniejszej galerii (pomijam pokaz z grupą Luxus u Boguckiego). Dopiero później dostałem nagrodę Robb-Narbut (taką za niezależność). Wyobrażałem sobie, że wejście na salony umożliwi mi zdobycie świata sztuki i moja kariera ruszy z kopyta. To miało być wejście smoka. Wcześniej, niespodziewanie Raster z całą ekipą wyjechał na jakieś targi do Francji i nieszczególnie zdążyli przygotować akcję promocyjną, na którą byliśmy umówieni. Była francuska zadyma, więc nie zadbali o ogłoszenia i przyszli tylko koledzy z grupy Azorro, których sam osobiście powiadomiłem, plus dwie moje koleżanki. Z Paryża przyjechał tylko Michał Kaczyński, żeby mi otworzyć drzwi. Był jeszcze jeden gość, który wkrótce okazał się szczególny, bo przedstawił się jako miłośnik mojej Bitwy pod Kłobuckiem i stwierdził, że specjalnie przyjechał aż z Kłobucka, gdzie mieszka na stałe. Następnie wyciągnął dowód osobisty, żeby to potwierdzić. Czekając na gości, jedna z koleżanek artystek – Hanuś, wyszła do sklepu obok po alkohol. Spotkała pod sklepem monopolowym dużą grupę młodzieży i żeby mi zrobić tłum, zaprosiła ich na spotkanie. Michał cały czas myślał, że facet z Kłobucka jest moim żartem; a jak przyszła ta cała banda to powiedziałem Michałowi, że mam tutaj całą wycieczkę z Kłobucka. Taki głupi kawał, który wkrótce obrócił się przeciwko mnie. Kazałem zgasić światło, miałem świecznik, żeby było „poetycko”, siadłem jak Gustaw Holoubek na scenie, wyjąłem książkę i zaczęłam czytać wiersz Broniewskiego Kiedy przyjdą podpalić dom… Wyglądało to na wieczorek literacki. Po przeczytaniu i chwili performerskiego wyczekiwania światło się zapala, a ja mówię o tym, że moja praca jest w podręczniku do gimnazjum i chcę ciągnąć dalej pogadankę. Jednak, kiedy światło było zgaszone, tłum rozszedł się po całej galerii i okazało się, że pokradli różne dzieła sztuki. A ponieważ byli podpici, to wychodząc zarzygali jeszcze klatkę schodową. Michał był zdegustowany. Próbowałem mu wytłumaczyć, że nie znam tych ludzi, ale jakoś tak… nie udało mi się za bardzo. Wymiociny, jakie sprzątał Michał okazały się nie do wymazania z pamięci. Było strasznie i śmiesznie, bo wyszło na to, że sprowadziłem sobie wycieczkę z Kłobucka, która okradła, a następnie zarzygała galerię. Jedynym sukcesem było to, że Masza Potocka kupiła później Bitwę pod Kłobuckiem, która jest dzisiaj w zbiorach MOCAK-u.
Bo właściwie nie jesteś artystą, który robi „towar”.
Dlaczego? W jakim sensie?
W sensie prestiżowego dizajnu. Używasz tektury, styropianu, robisz krótkotrwałe interwencje…
No, bo nie jestem firmą artystyczną. Obecność taniego materiału wynika z tego, że jest łatwo dostępny, a liczy się idea, która często od początku zakłada ascezę. Z konieczności.
Jednak bogaci Polacy raczej aspirują. A sztuka to niekoniecznie pęd ku górze. A ty nie obracasz się w sferze prestiżu, ani trochę.
Co to w ogóle znaczy? Że nie mam ambicji? Nie pokazuję kunsztu? W Polsce nie ma chyba do tej pory rynku na instalacje i obiekty. Trochę się może ruszyło, ale bardziej w segmencie państwowym. Nie wiem. Wygląda na to, że mam nonszalancki stosunek do swojej twórczości (śmiech). Bardzo mocno angażuję się w to, co robię – i to jest jedna strona; ale jak to już zrobię i pokażę, to wówczas, jak to wraca do pracowni… to, z drugiej strony… to nie to, że tracę zainteresowanie, bo lubię swoje rzeczy…, ale nie przerabiam pracowni w muzeum, często natomiast przerabiam stare dzieło na nowe. Nie mam swojej polityki, jestem chaotyczny bałaganiarz, trochę się telepię, to fakt. A poza tym, ukształtowały mnie lata 80., gdzie ważne było spotkanie, wymiana energii.
Obciach i żenada to dziś strategie artystyczne. Wróćmy więc może do Krakowa, gdzie obciach objawił się w pełnej krasie?
W 1994 roku byliśmy z grupą Luxus w Krakowie z okazji wystawy w BWA. Przyjechaliśmy dwa tygodnie wcześniej na montaż. Wieczorem wpadaliśmy czasem do galerii Krzysztofory, gdzie Józef Chrobak organizował imprezy techno, zatopione w ultrafioletowym świetle. Pewnego razu przynieśliśmy tam w worku kulki styropianowe. Styropian został po rzeźbie gigantycznego kota, którą robiliśmy w galerii BWA. A jest to materiał mający właściwość świecenia w ultrafiolecie. Rozrzuciliśmy kulki w całej galerii, a one przyczepiły się do ludzi i sprzętów. Chrobak strasznie się zdenerwował, bo uznał to za zaśmiecenie całej przestrzeni. Dodatkowo zdenerwowało go to, że kolega powiesił swój płaszcz na rzeźbie Jerzego Beresia, bo myślał, że to wieszak. Tak uniemożliwiliśmy sobie wkręcenie się do Grupy Krakowskiej.
Kobiety w twoim życiu przystojniaczku?
Jest taki wątek? Może pójdziemy na spacer, to powiem ci po drodze?
Chcesz mieć wywiad w jacuzzi i żadnych pikantnych szczegółów?!
(Cisza, Kosałka patrzy w sufit, zamyka oczy, podpiera dłoń ręką, robi się coraz bardziej zadumany.) Chcesz skandalu? Proszę bardzo, było Trio Boskiej Dekadencji.
A może mniej dekadencko jednak?
Bardzo lubię kobiety… i miałem powodzenie. Mogłem być seksualnym rekordzistą, ale się bardzo opierałem. Skąd ta nieśmiałość? O co chodzi? Po latach się dowiadywałem, ile dziewczyn się we mnie kochało.
Żałujesz?
Nie, nie, nie. Absolutnie. Mam nad sobą super anioła stróża. Dałbym się wmanipulować, przy mojej małej wówczas asertywności wręcz tak, że mógłbym się obudzić w jakiejś śląskiej rodzinie z siedmiorgiem dzieci, pracując w kopalnianym domu kultury i dorabiając robieniem budek dla gołębi. Tak mogłoby się to skończyć, łatwo bym się wpierniczył w jakąś taką sytuację i byłbym dzisiaj kimś innym.
Powyższy tekst stanowi fragment rozmowy Anny Markowskiej z Jerzym Kosałką, opublikowanej w książce Kto chce niech wierzy Kosałka Jerzy, red. Marcin Ludwin, wyd. Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu, 2021.
Anna Markowska – historyczka sztuki, profesorka, wykładowczyni na Uniwersytecie Wrocławskim. Ostatnie książki: Sztuka i rewolucja. Wieloperspektywiczne ujęcie sztuki polskiej zaraz po wojnie (2023); Natalia LL (2022), Gry z miejscami.Wrocławskie galerie: Katakumby, Zakład nad Fosą, Ośrodek Działań Plastycznych (2022); Dlaczego Duchamp nie czesał się z przedziałkiem? (2019). Mieszka we Wrocławiu i Krakowie.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Tytuł
- Kto chce niech wierzy Kosałka Jerzy
- Wydawnictwo
- Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu
- Data i miejsce wydania
- 2021 Wrocław