Wzięliśmy udział w teatrze. Rozmowa z Emilią Orzechowską i Stachem Szabłowskim
Stachu, Emilio, spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o przebiegu konkursu na stanowisko dyrektora Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Niedawno, po kilku tygodniach od ogłoszenia wyników, w końcu upubliczniono program zwyciężczyni, Eulalii Domanowskiej. Wasz program – przegrany – jest dostępny tutaj. Jednak nie programy są główną przyczyną naszej rozmowy, ale słoń w pokoju, który jest już tak wielki, że zaraz przebije sufit i rozsadzi ściany. Tym słoniem jest fasadowy charakter konkursu. Za chwilę do tego przejdziemy, ale powiedzcie dlaczego właściwie wystartowaliście? Emilio, ty w momencie ogłoszenia konkursu byłaś świeżo upieczoną pełniącą obowiązki dyrektorki Galerii EL.
Emilia Orzechowska: To nie była nagła decyzja. Konkurs na stanowisko dyrektora Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie miał być rozpisany dużo wcześniej. Już 1 czerwca 2021 roku było wiadomo, że taki konkurs się odbędzie – było nawet rozporządzenie prezydenta miasta Sopotu Jacka Karnowskiego, że zostanie rozpisany do końca lipca z rozstrzygnięciem do końca września i objęciem stanowiska od początku 2022 roku. Już wtedy rozmawialiśmy ze Stachem, że dobrze byłoby się tym zainteresować i spróbować wspólnie podejść do tego tematu. Mieliśmy już wcześniej okazję współpracować, a że bardzo się lubimy i lubimy ze sobą pracować – uznaliśmy, że ma to sens. Wtedy nie pracowałam jeszcze w Elblągu.
Jednak konkurs nie został rozpisany.
E.O.: Nie został. Próbowałam się dowiedzieć, o co chodzi. W urzędzie miasta usłyszałam, że konkurs się odbędzie, jednak został przesunięty na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ogłoszono natomiast konkurs na stanowisko dyrektora Galerii EL. Byłam bez pracy, postanowiłam się zgłosić. Wtedy pierwszy raz startowałam w konkursie, więc zobaczyłam co to znaczy przygotować dokumenty, stanąć przed komisją i przekonać kilka osób do swojej wizji. Byłam jedyną kandydatką, ale nie wygrałam, zabrakło mi jednego głosu: w dziewięcioosobowej komisji dostałam cztery głosy na tak, jeden głos na nie, a cztery osoby się wstrzymały. Zaproponowano mi więc kontrakt na dwanaście miesięcy na stanowisku pełniącej obowiązki dyrektorki. Zgodziłam się, a po kilku miesiącach, dokładnie w Wigilię, został ogłoszony konkurs w Sopocie. Stwierdziłam, że w Elblągu nie dostałam aż takiego kredytu zaufania, żeby nie rozważać startowania w Sopocie. Zresztą w międzyczasie pracowaliśmy już ze Stachem, można powiedzieć, koncepcyjnie, bo zakładaliśmy, że to się kiedyś wydarzy. Więc w momencie, w którym konkurs został formalnie ogłoszony byliśmy już nieźle przygotowani. Termin upływał w styczniu. Wykorzystaliśmy ten czas na przygotowanie dokumentów.
Stach, a jaka była twoja motywacja? W razie wygranej miałeś zostać zastępcą Emilii.
Stach Szabłowski: Od odejścia z Zamku Ujazdowskiego, czyli od 2016 roku, pracuję na freelance, choć ostatnie lata w CSW też były w zasadzie takie – byłem tam zatrudniony na pół etatu i więcej rzeczy zrobiłem już poza Zamkiem niż w nim. Można więc powiedzieć, że objadłem się tego chleba. Nie jest on jednoznacznie gorzki, ale jednak kilka lat wystarczy, żeby poznać ograniczenia kondycji freelancera. Najpoważniejsze jest takie, że trudno jest budować projekty w dłuższej perspektywie, precyzyjnie coś planować. Freelance to jest żeglowanie po wzburzonych wodach, które jednak czasem przypomina dryf. Jest w tym dużo wolności – i to jest fajne – ale są rzeczy, których w tym formacie nie da się zrobić. Nie da się wypracować inicjatyw, które wymagają konsekwencji i powtarzalności, czyli czegoś, co umożliwia instytucja. Jednak decydującym argumentem było to, że zaproszenie wyszło właśnie od Emilii. Wprawdzie w przeszłości przemykało mi przez myśl, żeby spróbować sił w takich konkursach, nawet przyglądałem się niektórym, na przykład BWA we Wrocławiu, ale ostatecznie nie zdecydowałem się na start.
Dlaczego?
W PGS widziałem instytucjonalny potencjał, nie do końca wykorzystany, ale możliwy do uwolnienia – szczególnie w duecie z Emilią.
S.S.: Oceniłem, że prowadzenie BWA we Wrocławiu, w sytuacji w jakiej ta instytucja obecnie się znajduje, wymaga nie tylko i nawet nie przede wszystkim myśli programowej, lecz zaawansowanych talentów politycznych, dyplomatycznych i menadżerskich. Doszedłem do wniosku, że to robota dla kogoś o zupełnie innym temperamencie i ambicjach niż moje. Natomiast Sopot widziałem jako miejsce, w którym ścieżka pomiędzy politycznym i artystycznym wymiarem instytucji nie jest aż tak kręta. To mniejsze miasto, zarządzane w mniej złożony sposób. Uważałem, że w PGS będzie można zająć się tym, o co w instytucji chodzi przede wszystkim – czyli publicznością, artystami, artystkami, sztuką oraz ideami i doświadczeniami, które wnosi ona w przestrzeń społeczną. W PGS widziałem instytucjonalny potencjał, nie do końca wykorzystany, ale możliwy do uwolnienia – szczególnie w duecie z Emilią.
Jednak nie uwolnicie tego potencjału. Dlaczego przegraliście? Podpowiem, że powinniście teraz odpowiedzieć: „Bo wygrała lepsza”.
S.S.: To jest bardzo dobre pytanie. Podczas tej rozmowy znajdujemy się w niezręcznej pozycji osób, które przegrały, więc domniemanie jest takie, że jesteśmy smutne i złe – i szukamy pozamerytorycznych wyjaśnień naszej porażki.
Rozumiem, że tak właśnie jest.
SS: Rzecz w tym, że odpowiedź na twoje pytanie – dlaczego przegraliśmy – nie jest jednak tak prosta jak zasugerowałeś. Mamy uwagi do przebiegu konkursu na stanowisko dyrektora Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie.
No to po kolei.
SS: Nie jest wielką tajemnicą, że opóźnianie ogłoszenia konkursu, o którym wspomniała Emilia, wynikało z rozmów, które prezydent Sopotu prowadził z potencjalnymi kandydatami i kandydatkami. Żeby było jasne, nie uważam, żeby takie rozmowy były z definicji niewłaściwe.
Mianowanie, a nie konkurs. Stary dylemat.
S.S: Konkursy nie są jedną możliwą formą obsadzania stanowisk – nie zawsze przynoszą najlepsze rezultaty. Potrafię zrozumieć sytuację, w której organizator ma sprecyzowaną wizję instytucji, pomysł na osobę prowadzącą, podejmuje z nią rozmowy i podejmuje decyzję – pod warunkiem, że czyni to z otwartą przyłbicą i bierze za swój wybór pełną odpowiedzialność.
Czy zaproszono was do takiej rozmowy?
S.S., E.O.: Nie.
Jednak z mianowania i tak nic nie wyszło.
S.S.: Rozpisano konkurs, więc uznaliśmy, że oznacza to koniec etapu rozmów gabinetowych. Pytasz, dlaczego przegraliśmy. Nie mamy w tej sprawie twardych dowodów. Mamy jednak poważne wątpliwości, czy ten konkurs rzeczywiście się odbył. Liczne przesłanki i odczucia podpowiadają, że nie do końca.
Po konkursie mieliśmy podobne odczucie: wzięliśmy udział w teatrze. Jako statyści.
Odbył się, wystartowaliście w nim.
S.S.: Rzeczywiście, byliśmy modelowymi uczestnikami konkursu. Takimi, którzy siedzą kilka tygodni, spisują swoją koncepcję…
E.O.: …i dzwonią do prawie wszystkich artystek i artystów oraz innych osób, które znalazły się w koncepcji z imienia i nazwiska.
S.S.: Zwracamy się też z uprzejmymi prośbami o rekomendację do dwudziestu osób.
To imponująca lista, bardzo mocne środowiskowe wsparcie.
S.S.: Nie przez przypadek jest na niej wiele osób już prowadzących galerie miejskie – jednym z fundamentów naszego programu był projekt stworzenia sieci galerii miejskich i wpięcia w nią PGS-u. Artystów i artystek o rekomendacje nie prosimy, nie chcemy tworzyć niezręcznej atmosfery, która mogłaby pachnieć transakcją – rekomendacja za perspektywy współpracy. Nie prowadziliśmy polityki konkursowej, tylko programową; interesowało nas, kto może wesprzeć nasze ewentualne działania w PGS-ie, a nie nasz start w konkursie. Ślęczymy więc nad dokumentami i staramy się jak najlepiej zarysować program.
E.O.: Dodajmy: program wspólny, bo chociaż nominalnie startowałam sama, to całą koncepcję przygotowaliśmy razem – zresztą na przesłuchaniu powiedziałam otwarcie, że reprezentuję zarówno siebie, jak i Stacha, który, jeśli wygram, będzie moim zastępcą.
S.S.: To model zastosowany przez Małgorzatę Ludwisiak, która w postępowaniu konkursowym na dyrektora CSW Zamek Ujazdowski w 2014 roku mocno podkreślała zamiar współpracy z Jarosławem Lubiakiem. Była to istotna część jej pomysłu na instytucję, nakreślenie pewnego kierunku. My zrobiliśmy podobnie.
Może inni nakreślili ciekawszy kierunek?
E.O.: Wykonaliśmy całą tę pracę, ponieważ wierzyliśmy, że konkurs jest uczciwy i transparentny, a jury – niezawisłe. Jednak już po wszystkim mieliśmy – zresztą niektórzy inni kandydaci i kandydatki też – podobne odczucie: wzięliśmy udział w teatrze. Jako statyści.
Na czym polegał ten teatr?
S.S.: Chociaż trochę pisała o tym lokalna prasa (na przykład tu), możemy oceniać elementy postępowania, z którymi zetknęliśmy się bezpośrednio, czyli przesłuchanie przed komisją. No i program Eulalii, który, jako najlepszy, daje pewną miarę całej procedurze.
Od czego zaczniemy?
SS: Powinniśmy chyba zacząć od tego, że do przesłuchania również się przygotowywaliśmy. Skontaktowaliśmy się na przykład z Waldemarem Tatarczukiem, który był wtedy świeżo po przesłuchaniu konkursowym w Lublinie, żeby zapytać go jak to jest. Z relacji Waldemara wynikało, że podczas jego spotkania z komisją nie brakowało trudnych, wręcz podchwytliwych pytań, również testujących wiedzę na temat instytucji, podziału kompetencji, procedur. Przesłuchanie Emilii już tak dogłębne nie było.
Jak przebiegało?
E.O.: Zanim odpowiem, wrócę jeszcze do kwestii przygotowań. Zrobiliśmy sobie ze Stachem coś w rodzaju próby generalnej, pozostając przy teatralnej nomenklaturze. Umówiliśmy się, że Stach będzie zadawał mi najtrudniejsze pytania, na przykład takie, które mogą mnie skompromitować. Na sam koniec, tuż przed przesłuchaniem, zrobiliśmy jeszcze jedną próbę i w żołnierskich słowach, właściwie samych hasłach, przygotowaliśmy streszczenie całej koncepcji – jest ona dość obszerna, a zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będę miała dużo czasu. I właśnie tak zaczęłam przesłuchanie: przedstawiłam kluczowe założenia naszej wizji. A potem czekałam na pytania.
Na te podchwytliwe. Dałaś radę?
E.O.: Nie padło żadne trudne pytanie.
Gdyby przypadł mi w udziale zaszczyt zasiadania w takiej komisji, miałbym mnóstwo pytań, które służyłyby doprecyzowaniu i rozpoznaniu, na czym tak naprawdę polega koncepcja Eulali Domanowskiej. Tymczasem okazuje się, że cała komisja została do niej tak bezapelacyjnie przekonana, że w zasadzie przestali być ciekawi pozostałych projektów, nie odbyła się żadna dyskusja, nie było nawet głosowania.
Ale jakieś chyba padły?
E.O.: Pytania zadały cztery osoby z ośmiu obecnych (jeden z powołanych członków komisji – Krzysztof Stanisławski – nie dojechał i nie uczestniczył w obradach). W moim odczuciu były to pytania, które nie dawały szansy na dłuższą wypowiedź, na dookreślenie choćby jednego z punktów programu. Nie były też konfrontacyjne, odniosłam wrażenie, że komisja nie była nas ciekawa, nie pytała o szczegóły koncepcji, nie kwestionowała naszych założeń czy zaproponowanych rozwiązań. Nikt nie wskazał, że coś wymaga dodatkowego komentarza albo chociaż doprecyzowania.
To o co pytano?
E.O.: W zasadzie proszono, żebym powtórzyła to, co już zostało napisane. Może chodziło o sprawdzenie, czy rzeczywiście my to napisaliśmy? Spędziłam tam około trzydziestu minut, co – jak się okazało – i tak było całkiem niezłym wynikiem, bo innym kandydatkom i kandydatom zostało poświęcone jeszcze mniej czasu. Nas, osób kandydujących, była ósemka i przesłuchania odbywały się przez dwa dni, 1 i 2 marca, alfabetycznie, więc łatwo sprawdzić, kto był pierwszego, a kto drugiego dnia. Ja byłam przesłuchiwana pierwszego dnia jako ostatnia, i może dlatego dostałam więcej czasu, bo za mną już nikt nie czekał. Natomiast niektóre osoby, które przesłuchiwano drugiego dnia, miały wrażenie, że komisja przepytuje je, jakby to powiedzieć, bez wiary.
Przesłuchanie było fikcją?
E.O.: Tak, nasze odczucie jest takie, że nie wzięliśmy udziału w równych zawodach.
S.S.: Mówimy o wrażeniu, nie mamy dowodów na poparcie tej tezy, jedynie poszlaki.
To dlaczego o tym rozmawiamy?
S.S.: W zasadzie mogliśmy przyjąć taką postawę: OK, w najlepszym razie koncepcja Eulalii wszystkich zaczarowała. A w najgorszym razie wystąpiliśmy w roli statystów w spektaklu pod tytułem „konkurs”. Ostatecznie człowiekowi mogą się przydarzyć znacznie gorsze rzeczy, a samo pisanie naszej koncepcji to była fajna, twórcza praca. Do publicznej wypowiedzi skłoniło nas jednak opublikowanie koncepcji Eulalii Domanowskiej, które nastąpiło, kiedy sprawa była już dawno rozstrzygnięta. I znów, krytykować ten program z pozycji przegranego – że konserwatywny, że ogólnikowy itd. – jest niezręcznie. Zamiast go atakować, zachęcamy do przeczytania go i wyrobienia sobie zdania. Natomiast uznaliśmy, że mimo wszystko warto o tym porozmawiać; zwłaszcza, że można odnieść wrażenie, że taka rozmowa nie odbyła się z Eulalią w czasie przesłuchania przed jury. Myślę, że gdyby przypadł mi w udziale zaszczyt zasiadania w takiej komisji, miałbym mnóstwo pytań, które służyłyby doprecyzowaniu i rozpoznaniu, na czym tak naprawdę ta koncepcja polega, bo jest to dokument krótki i ogólnikowy. Tymczasem okazuje się, że cała komisja została do niej tak bezapelacyjnie przekonana, że w zasadzie przestali być ciekawi pozostałych projektów, nie odbyła się żadna dyskusja…
E.O.: …ani głosowanie!
Jak to?
E.O.: Głosowanie odbyło się po dwóch dniach, jednak – podobnie jak przesłuchania – było alfabetyczne. W związku z tym koncepcja Eulalii Domanowskiej była głosowana jako pierwsza. Otrzymała osiem głosów, a wszystkie pozostałe dokładnie ŻADNEGO. W konsekwencji komisja, której przewodniczącym był prezydent Sopotu, czyli również osoba przyjmująca (lub nie) rekomendację komisji konkursowej, nie głosowała pozostałych koncepcji. W protokole nie ma słowa o tym, jaki sposób głosowania przyjmuje komisja (poza informacją o jawności!), a wydaje mi się, że taki zapis jednak być powinien. O tym, że ani na nas, ani na inne osoby kandydujące nikt nie zagłosował, dowiedzieliśmy się z wypowiedzi Krzysztofa Polkowskiego, rektora gdańskiej ASP i jednego z członków komisji reprezentującego organizatora, który skomentował nasz post na Facebooku o rozstrzygnięciu konkursu, uzasadniając jednomyślność jury: „Przyjęliśmy zasadę, że głosujemy alfabetycznie według listy. Pierwsza na liście Eulalia Domanowska w głosowaniu jawnym otrzymała 8 głosów ZA, czyli wszystkich obecnych członków komisji. Wobec takiego wyniku komisja uznała, że nie będziemy głosować nad pozostałymi kandydaturami, ponieważ żadna nie otrzyma takiego wyniku”. Przyznam, że czytając takie wyjaśnienie i to w prywatnym komentarzu w mediach społecznościowych, a nie w oficjalnym protokole z posiedzenia i głosowania komisji, mam spore wątpliwości co do samej procedury „zaniechania dalszego głosowania” na pozostałe kandydatki i kandydatów oraz ich koncepcje.
Co by zmieniło takie głosowanie, skoro Eulalia Domanowska zdobyła maksimum głosów?
E.O.: Może nic, a może coś: jeżeli głosujemy alfabetycznie, i każdy ma do oddania swój głos na TAK lub na NIE na każdą z ośmiu koncepcji, to teoretycznie mógł być remis, a przynajmniej sytuacja na przykład dwóch czy trzech mocnych kandydatur, która wywołałaby być może jakąś dyskusję wśród członków i członkiń komisji. Jednak nie o to chodzi, ale o zdumiewającą pewność, że pozostałych głosowań nawet nie trzeba podejmować. Bo i po co, skoro wiadomo, że nikt nie zmieni zdania?
S.S.: Zazwyczaj w jury toczy się dyskusja, padają najróżniejsze argumenty, czasem zawiązują się stronnictwa, ma miejsce walka o ten czy inny program. Tymczasem ten konkurs nie wygenerował żadnej dyskusji. Jest to o tyle osobliwe, że był naprawdę nieźle obsadzony. Mam wrażenie, że zamiast dyskusji zadziało się tam coś zdecydowanie bardziej administracyjnego. Na przykład Piotr Lisowski, którego uważaliśmy za jednego z najpoważniejszych kontrkandydatów, spędził na przesłuchaniu dwadzieścia minut. Nikogo nie interesowało, co właściwie ma do powiedzenia? Piotr miał wrażenie – opisał to na Facebooku – że jest już po wszystkim. Dodajmy, że był to kandydat, który ma bardzo ciekawe instytucjonalne koncepcje i duże doświadczenie, w tym staż kierowniczy w Muzeum Współczesnym Wrocław.
I to mimo że jest na „L”, a więc był przesłuchiwany jako trzeci!
S.S.: Wydaje mi się, że każda osoba kandydująca zasługuje na szacunek, co w tym przypadku oznaczać powinno dogłębne, merytoryczne przedyskutowanie programu, któremu poświęcono wiele dni pracy. Oczekiwaliśmy czegoś więcej niż szybkiego głosowania przez aklamację, zgodnie z porządkiem alfabetu. Mogę powołać się tu na wspomniany już konkurs na stanowisko dyrektorskie w CSW Zamek Ujazdowski w 2014 roku, w którym uczestniczyłem jako przedstawiciel załogi. Dyskusje ze wszystkimi kandydatami były wnikliwe: komisja kwestionowała poszczególne punkty programów, a następnie wysłuchiwała wyjaśnień i obrony ze strony kandydatów i kandydatek, prosiła o rozwijanie jednych wątków i doprecyzowywania innych. Komisja zebrała się tam po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej niż można było przeczytać w dokumentach przedstawionych przez kandydatki i kandydatów. W przeciwnym razie moglibyśmy przecież zagłosować na same dokumenty. Następnie, już tylko w gronie osób z komisji, odbywały się bardzo ożywione dyskusje. Choćby dlatego, że zgłoszone koncepcje rysowały obrazy różnych, odmiennych instytucji. Trwały więc poważne debaty, która z zaprezentowanych filozofii instytucjonalnych będzie dla Zamku lepsza, która ma większe szanse powodzenia. Decyzja była procesem. Czy w Sopocie programy były podobne? Nie sądzę. Dlatego tak bardzo byliśmy ciekawi koncepcji Eulalii.
Rozumiem, że w sprawie zwycięskiego programu nic już od was nie wyciągnę. Przejdźmy więc do programu, który był realizowany w Sopocie przez 23 lata. Czy model wypracowany przez Zbigniewa Buskiego – nazwijmy go roboczo modelem „instytucji impresaryjnej” – był dla was pozytywnym, czy negatywnym punktem odniesienia? A może żadnym?
S.S.: Pamiętam PGS z wielu ciekawych projektów. Zdarzało mi się jeździć do Sopotu specjalnie po to, żeby zobaczyć coś w PGS. Ceniłem na przykład spotkania performerów kuratorowane przez Artiego Grabowskiego. Warto było się ruszyć z Warszawy, żeby tam być. Z drugiej strony była to instytucja, która w ciągu chwili potrafiła się przeistoczyć w coś zupełnie innego niż to, czym była miesiąc wcześniej. Jednym słowem, PGS Sopot miała mnóstwo oblicz, w konsekwencji czego była mało wyrazista. Chcieliśmy to zmienić. Niemniej jednak dyrektor Buski pewne wartości wypracował, to miejsce nie było spalone…
Czyli nie spalenie jakiegoś miejsca uznajemy już za wartość.
S.S.: Pełna połowa szklanki jest taka, że przez PGS przewinęło się sporo interesujących osób artystycznych. Pusta połowa to brak wyrazistości. Natomiast nie mamy tu do czynienia z problemami, które kładłyby się cieniem na wizerunku instytucji, z czymś, czego trzeba by się wstydzić.
Rzeczywiście, to już coś.
S.S.: Ten brak wyrazistości z naszego punktu widzenia miał swoje plusy. Stanowił ciekawy punkt wyjścia, zostawiał przestrzeń dla zmian.
Przypominam, że jest już po konkursie.
S.S.: Niewątpliwie PGS to instytucja, którą trzeba i można wymyślić na nowo. Biorąc pod uwagę ekonomiczne i infrastrukturalne możliwości tej galerii, nadszedł czas, żeby przestawić ją na wyższe obroty. PGS powinna być miejscem, które będzie tchnęło entuzjazmem, energią, będzie ambitne, żywo zaangażowane w debatę o sztuce, kulturze, społeczeństwie. I to zaangażowanie nie powinno odbywać się od projektu do projektu, można je realizować w szerszej perspektywie – zarówno czasowej, jak i intelektualnej. To o tyle ważne, że znajdujemy się w sytuacji rosnącego deficytu instytucjonalnego wkładu w życie społeczne. Wynika on przede wszystkim z polityki kulturalnej obozu władzy, która ma ogromny apetyt na instytucje i fatalną rękę do ich obsadzania i prowadzenia. W Warszawie skutki tej polityki są odczuwane dotkliwe, życie artystyczne stolicy za jej sprawą ubożeje. Ta sytuacja sprawia, że miejsca takie jak PGS stają się tym bardziej potrzebne całej ogólnopolskiej społeczności artystycznej i publiczności; nie wszystko co ważne musi i nie wszystko może wydarzać się w Warszawie. To dla Sopotu wielka szansa.
Emilio, a ty jak oceniasz dotychczasową działalność galerii?
E.O.: Z mojej perspektywy ogromną stratą jest to, że tak ważna instytucja, z tak dużym budżetem, przez 23 lata nie wypracowała własnego, charakternego zespołu, który czynnie uczestniczy w merytorycznych i kuratorskich dyskusjach w polu sztuki współczesnej, kreując i tworząc nowe, autorskie jakości. Wydawało nam się, że nasza koncepcja dawała duży potencjał do stworzenia miejsca, którego fundamentem są wkład intelektualny i ambicje zespołu. Jednak nie jest tak, że chcieliśmy wszystko zaczynać od nowa. Kilka rzeczy chcieliśmy kontynuować, ale w nowej formule. Nie chcieliśmy zrywać z sześćdziesięcioletnią tradycją galerii, ponieważ wydarzyło się tam też dużo dobrych rzeczy.
Ładnie powiedziane, jednak czytając wasz program miałem poczucie, że to przede wszystkim program instytucji przyszłości (do pobrania tu). Staraliście się wziąć pod uwagę chyba wszystkie dyskusje, które przetoczyły się w polskim polu sztuki przez ostatnie 5–10 lat. Zwróciliście uwagę na kwestie pracownicze i upodmiotowienie załogi, chcieliście zmienić identyfikację wizualną, wdrożyć rozbudowany program edukacyjny, zadbać o seniorów, planowaliście publikację i konferencję dotyczącą historii galerii, nie kryliście wagi misji społecznej, używaliście feminatywów, do tego oczywiście zaproponowaliście wystawy i program towarzyszący – a i tak nie wymieniłem wszystkiego. Nie przez przypadek wasz program liczy 47 stron (wobec 7 zwyciężczyni) i muszę przyznać, że nie jest to bicie piany. To od czego zaczniemy?
Zbyt wiele widzieliśmy folwarków, żeby urządzić w Sopocie jeszcze jeden.
S.S.: Zacznijmy od podstaw, czyli od ludzi. Poświęciliśmy sporo uwagi kwestii zespołu, ponieważ oboje mamy dużo różnych doświadczeń z tak zwanej drugiej strony. Wiemy, jak to jest być podwładnym różnych dyrekcji, obserwowaliśmy też różne modele relacji pracowniczych kooperując z instytucjami z wolnej stopy. Zbyt wiele widzieliśmy folwarków, żeby urządzić w Sopocie jeszcze jeden – tym bardziej, że modele feudalne, autorytarne, a także korporacyjne na dłuższą metę w kulturze po prostu nie działają, choć prowadzącym je osobom wydaje się często, że jest inaczej, że to najprostsze, skuteczne, wręcz nieuniknione modele zarządzania.
E.O.: Już samo to, że wystartowaliśmy jako dwuosobowy zespół było dla nas punktem wyjścia do myślenia o synergii i współpracy. Ani ja, ani Stach nie zakładamy, że jesteśmy wolnymi elektronami, zespołowość była dla nas bardzo ważna. Dlatego w trakcie pisania programu spotkaliśmy się z wybranymi pracownikami. Przyszliśmy do galerii – ja fizycznie, Stach on-line – żeby zadać konkretne pytania, wybadać to, co niekoniecznie można wyczytać z rocznego bilansu finansowego czy sprawozdania merytorycznego instytucji. Zadawaliśmy dużo pytań dotyczących codziennego funkcjonowania galerii i na tej podstawie formułowaliśmy program. Tak więc zespół wiedział, że startujemy. My z kolei wiedzieliśmy – mniej więcej – jaka jest atmosfera pracy. Wydaje mi się więc, że nakreśliliśmy wizję instytucji w dużym poczuciu współodpowiedzialności. Obserwuję w Galerii EL, jakie to ważne. Nawet jak masz spójną wizję i wiesz, jak chcesz ją przeprowadzić, masz ramy, które chcesz wypełnić, to bardzo trudno jest to zrobić w pojedynkę i bardzo trudno jest zaangażować innych, jeżeli te osoby w twoją wizję nie wierzą. Dla mnie wartościowe jest budowanie czegoś wspólnie, w poczuciu entuzjazmu, sprawczości i współodpowiedzialności. Chodzi o to, żeby postrzegać instytucję jako wspólne dobro, o które warto dbać na każdym poziomie. Zaczynając od załogi.
Instytucja troski?
E.O.: Najkrócej mówiąc: tak. Bardzo bliska jest mi definicja „troski” autorstwa Joan C. Tronto i Berenice Fisher, które zwracają uwagę na podstawowe zadania związane ze wspólną odpowiedzialnością o środowisko. W kontekście instytucji, ale i każdego innego „miejsca pracy”, w którym spędzamy sporą część naszej codzienności, wprowadzenie takiego relacyjnego paradygmatu mogłoby przynieść dużo dobrego.
Wasz program jest inkluzywny również w odniesieniu do publiczności. Powiedziałbym wręcz, że jest populistyczny w dobrym rozumieniu tego słowa, to znaczy oferuje pewien ciężar merytoryczny, ale przystępnie podany. Bardzo łatwo jest pokazywać kolorowe obrazki w różnych konfiguracjach i chwalić się frekwencją, co zresztą miało miejsce właśnie w Sopocie.
S.S.: Nie mieliśmy w planie populizmu, nie zamierzaliśmy podlizywać się publiczności, która przecież nie jest głupia – ludzi jeden projekt zainteresuje bardziej, inny mniej, ale fałsz wyczują bezbłędnie. Mieliśmy natomiast ambicję tworzenia instytucji popularnej, czyli takiej, w której zmieści się zarówno lokalna społeczność, jak i odwiedzający Sopot turyści. To miasto jest przecież lejkiem, w którym wszystko się kondensuje, ludzie przyjeżdżają tam z całego kraju. I to jest super, bo można prowadzić dialog z bardzo różnorodną publicznością. Tylko niekoniecznie tak, jak dotychczas.
A jak?
S.S.: Po pierwsze, instytucja powinna zapraszać. Stąd namysł nad widocznością instytucji w sensie fizycznym, a także komunikacyjnym i symbolicznym.
E.O.: Chcieliśmy, żeby publiczność miała poczucie, że jest zaopiekowana. Chcieliśmy, żeby galeria sztuki współczesnej była miejscem, w którym można powiedzieć, że się czegoś nie wie. I to „nie wiem” jest bardzo otwierające, a nie zamykające. Chcieliśmy stworzyć taką przestrzeń do dyskusji, że w tym „nie wiem” zaczyna się cała robota do zrobienia. Dlatego zaproponowaliśmy zbadanie publiczności – chcieliśmy dowiedzieć się, kto przychodzi do galerii i czego oczekuje. Nie chcemy mówić ex cathedra, że wszystko wiemy i że teraz zrobimy to, to i to. Nie – najpierw się po prostu spotkajmy i dowiedzmy się, jakie są potrzeby, i dopiero wtedy spróbujmy na nie odpowiedzieć. To bardzo ważne, bo – jak doskonale wiemy – sztuka współczesna łatwo wytwarza wokół siebie hermetyczną bańkę. Tymczasem sztuka jest częścią naszej codzienności i nie można jej stawiać w opozycji albo robić z niej świata równoległego. To, co chcieliśmy pokazywać i robić w ramach instytucji miało być bardzo blisko życia.
Jak sprawić, żeby program był popularny, ale jednocześnie nie był łatwy?
S.S.: Marzyło nam się miejsce, które będzie ważne dla artystek i artystów, które daje im pole do działania, a także prestiż, ale zarazem z punktu widzenia publiczności będzie – mówiąc metaforycznie – bardzo „figuratywne”. Czyli takie, które na różne sposoby opowiada rzeczywistość. Nasze główne zadanie miało polegać na przekonaniu publiczności, że wśród osób tworzących i komentujących sztukę odbywają się dyskusje ważne nie tylko dla środowiska artystycznego, ale dla całego społeczeństwa. I warto w nich uczestniczyć – nie dlatego, że wypada, że omawiane są „lektury obowiązkowe”, tylko dlatego, że sztuka współczesna jest wciągająca, otwiera zaskakujące perspektywy poznawcze, doświadczenia, które nie są powierzchowne, a zarazem są pasjonujące. A więc nie tylko dyskusje skierowane na samą sztukę i przynależne jej zagadnienia – choć to także – ale przede wszystkim na rzeczywistość, na sprawy, w które wszyscy i wszystkie jesteśmy zaangażowani – jako istoty ludzkie i obywatele. Chcieliśmy pokazać, że to, co tworzą ludzie sztuki, to nie jest jeszcze więcej informacji, pogłębiających poznawcze zagubienie, którego wszyscy doświadczamy, lecz przeciwnie – że sztuka wytwarza instrumenty, które pomagają przeżywać rzeczywistość bardziej świadomie, w ciekawszy sposób. Sztuka naprawdę taka jest! Zadaniem instytucji, którą planowaliśmy miało być z jednej strony tworzenie jak najlepszych warunków dla osób twórczych, aby mogły się jak najswobodniej i najpełniej wypowiedzieć, a z drugiej strony mediowanie ich wypowiedzi tak, aby publiczność mogła z zasobów sztuki w jak największym stopniu skorzystać – w przyjaznych warunkach i w ciekawej formie. Zamierzaliśmy pracować nad tym, żeby odbiorcy nie oglądali sztuki jako egzotycznego ewenementu.
To znaczy?
Publiczność nie musi być wpychana w rolę klientów i konsumentów, osoby artystyczne nie muszą występować w roli dostawców produktów, które instytucja dystrybuuje.
S.S.: To znaczy, żeby nie patrzeć na artystę jak na autora lektur szkolnych, który ma zachwycać, bo tak mówi pani dyrektor muzeum. Ale też nie jak na osobę, która ma tak zręczne palce, że buduje statki w małych buteleczkach, a ktoś inny potrafi stać na głowie przez dziesięć minut. Takie rzeczy są interesujące, ale to niekoniecznie jest sztuka. Nam zależało na stworzeniu miejsca, którego atrakcja polega na tym, żeby zobaczyć w nowym świetle debatę, w której i tak się już jest. Próg wejścia miał być więc relatywnie niski, jednak nie czuliśmy, że to wymaga jakichkolwiek kompromisów artystycznych; wręcz przeciwnie – oboje jesteśmy przekonani, że publiczność zasługuje na bezkompromisowe wybory artystyczne. Instytucja jest od tego, żeby je mediować. To w ogóle nie jest kwestia tego, czy coś jest „trudne”, czy jest „łatwe”, tylko czy jest wartościowe, żywe i istotne. Jeśli jest, to zawsze się da to opowiedzieć w taki sposób, żeby odbiorcy zobaczyli, że to ich naprawdę dotyczy i mogą wziąć w tym udział. Wtedy instytucji uwierzą obie strony – i osoby tworzące, i osoby uczestniczące w programie jako publiczność. PGS to instytucja publiczna, niekomercyjna. To wielki przywilej móc robić kulturę poza stricte kapitalistyczną logiką. Publiczność nie musi być wpychana w rolę klientów i konsumentów, osoby artystyczne nie muszą występować w roli dostawców produktów, które instytucja dystrybuuje. Jest możliwość ustanowienia bardziej podmiotowych, osobowych i bezinteresownych relacji.
Kim w waszej wizji jest dyrektorka i jej zastępca? To raczej osoby zarządzające, dbające o dobrostan pracy załogi i artystów, wytyczające ogólne kierunki rozwoju – czy również główny kuratorski tandem?
S.S.: Moim zdaniem osoba na stanowisku dyrektorskim w instytucji artystycznej powinna mieć instynkt kuratorski, a także poczucie misji, rodzaj idealizmu, który nadaje sens pragmatyzmowi potrzebnemu do sprawnego zarządzania. Za pomocą samego sprawnego zarządzania można nie wyprodukować żadnego dyskursu, choćby się świetnie zarządzało przez pół wieku. Ale kuratorowanie instytucji to coś więcej niż budowanie projektów – jego elementem jest również dbanie o zespół, osoby artystyczne, osoby zaproszone do współpracy z zewnątrz, o tworzenie pól możliwości dla innych – i w sensie administracyjnym, i w sensie merytorycznym.
E.O.: Jak już wiesz, zgadzamy się ze Stachem niemal we wszystkim. Dodam więc tylko, że w tym wszystkim ważne jest, aby dać jak najwięcej przestrzeni innym ludziom, którzy też mają swoje pomysły, swoje ambicje, i chcą również uczestniczyć w procesach kreacji instytucji. Model, który próbowaliśmy przeforsować rysował czytelne ramy funkcjonowania instytucji, ale był też zaproszeniem do jej współtworzenia.
To wszystko brzmi świetnie, ale przypomnijmy, że się nie wydarzy. Dlatego chciałbym jeszcze wrócić do kwestii związanych z procedurami konkursowymi. Spróbujmy spojrzeć na przypadek sopocki w nieco szerszym wymiarze.
S.S.: OK. Ale zacznijmy od tego, że Eulalia Domanowska nie jest kolejną polityczną nominatką przywiezioną w teczce z ministerstwa w celu skolonizowania PGS-u w duchu dobrej zmiany.
Jasne.
S.S.: Uważam, że Eulalia Domanowska ma kompetencje do tego, żeby poprowadzić instytucję taką jak PGS. Postrzegam ją jako koleżankę z branży, której należy się szacunek za dorobek. Miała prawo starać się o kierowanie PGS-em i udało jej się. Gratulacje. Nie ona przecież ustalała warunki, na których dokonywała się zmiana dyrekcji w tej instytucji.
Ale…
S.S.: Ale warto pomówić o tym konkursie między innymi dlatego, że znajdujemy się w takiej a nie innej sytuacji politycznej. Poddawane naciskom środowisko artystyczne nie ma politycznej mocy, żeby się im opierać. Jeżeli środowisko ma jakąś siłę, to może być ona czerpana tylko z merytorycznej jakości, przejrzystości, a także uczciwości. Tymczasem wydaje mi się, że coś tu jest bardzo nie tak. W ogóle w naszym środowisku jest dużo sytuacji, które są „nie tak”. Tolerowanie ich jest moralnie wątpliwe, a do tego sprawia, że stajemy się również słabi w sensie politycznym – bo nie da się prawić kazań na temat demokracji, transparencji i gry fair, jeżeli samemu jest się z tymi wartościami na bakier. Tymczasem istnieje w społeczności związanej ze sztuką coś w rodzaju „kultury korporacyjnej”: o takich rzeczach się nie mówi, bo trochę nie wypada, bo nie pierze się brudów na zewnątrz, bo to może zaszkodzić etc. W konsekwencji niedomówienia się nawarstwiają, słonie w pokoju puchną i gniją. Jeżeli nasze intuicje dotyczące tego, że konkurs w Sopocie był fasadowy, są słuszne – to znaczy, że robimy sobie jaja z przejrzystych, demokratycznych procedur. Wchodzę na wysokie „C”, ale niech będzie – trudno jest bronić demokracji, równości, sprawiedliwości jeśli sami nie traktujemy tych spraw poważnie – raz się w nie bawimy, kiedy indziej jakby mniej się bawimy, a jeszcze kiedy indziej to jest kompletny fejk. Kiedy Piotra Bernatowicza skasowano politycznie z poznańskiego Arsenału – po konkursie, który wygrał – była generalnie cisza, choć akurat ty go broniłeś. A ja pisałem, że jako społeczność związana ze sztuką będziemy tego żałować; owszem, Arsenał został „odbity” z rąk konserwatywnego dyrektora, ale w fatalny sposób. To było pyrrusowe zwycięstwo, bo jednocześnie ludzie sztuki osłabili swoją moralną legitymację do kwestionowania ingerencji funkcjonariuszy partyjnych w życie artystyczne. Jest też historia z Krakowa, z Maszą Potocką i Bunkrem Sztuki. Była na ten temat jakaś dyskusja, a nawet protesty, więc pogadaliśmy sobie i przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Jest historia zwolnienia Anety Szyłak. Widać, że generalnie mamy problemy z relacjami władzy: gdzie się nie ruszysz, tam jest jakiś problem z jakością procedur, z transparentnością, ze stosunkami pracowniczymi. Smutne jest to, że sami produkujemy te problemy, i nie da się ich wszystkich sprowadzić do kwestii złej, reakcyjnej władzy, która nie rozumie współczesnej kultury, nie lubi jej i próbuje ją spacyfikować, podporządkować swoim wyobrażeniom używając administracyjnej przemocy. W wielu przypadkach nie potrzeba PiS-u ani ministra Glińskiego, żeby psuć jakość życia artystycznego. Uczciwym należy być zawsze, ale w obliczu władzy, która nie chce służyć ludziom, tylko nad nimi panować, trzeba się pilnować szczególnie, trzeba się od niej odróżniać – można być słabszym, ale trzeba przynajmniej mieć rację, inaczej wypadałoby się poddać i witać osoby typu dyrektora Biernackiego w Łodzi kwiatami, a nie protestami – bo w czymże właściwie jest on gorszy od innych? Wydaje mi się, że nasz case też dokłada do tej masy wątpliwej jakości. Posłużę się PiS-owską frazą „państwa z dykty”. To jest kontynuacja budowania z tego materiału – niby robisz konkurs, ale jednak trochę go nie robisz. A chyba to nie jest czas na dyktę.
E.O.: Mianowanie może być jedną z metod dokonania wyboru, tylko niech będzie zrobione jawnie. Już to mówiliśmy, ale warto to powtórzyć: fundamentem mianowania jest wzięcie odpowiedzialności za swój wybór – za wszystkie konsekwencje z niego wynikające. Wiele wskazuje na to, że w Sopocie zrobiono mianowanie bez mianowania.
S.S.: Super, że prezydent tak ważnego miasta jak Sopot znajduje czas na rozmawianie z potencjalnymi dyrektorami i dyrektorkami jego miejskiej galerii, że mu w ogóle na tym zależy. Natomiast przy tym zainteresowaniu musimy grać uczciwie. Konkursy nie są lekiem na całe zło. Ale jeżeli je organizujemy, to należy traktować je serio. Nie możemy lekceważyć miękkich procedur demokratycznych, bo one i tak są już bardzo zużyte. I wszyscy mamy z tego powodu duże kłopoty. Warto też podkreślić, że mówimy o miastach – w liczbie mnogiej, bo przecież problemy są nie tylko w Sopocie. W tym samym czasie, w którym rozstrzygał się losu PGS, w Warszawie w atmosferze skandalu zdyskwalifikowano Tomasza Platę w konkursie na dyrektora Teatru Studio. Odpadł ze względów formalnych – zarzucono mu brak doświadczenia. Cóż, w przypadku Platy to dość niesamowity powód. A przecież to miasta miały być siłą napędową odnowy pogrążonej w kryzysie demokracji. Pamiętacie nowy municypalizm? To „gdyby burmistrzowie rządzili światem” Benjamina R. Barbera? Koncept, że w miastach racjonalna polityka, kompromis, realizacja wspólnego dobra są możliwe – w przeciwieństwie do rozstrojonych przez współczesny populizm, karykaturalnie spolaryzowanych scen ogólnokrajowych? Tymczasem w Polsce nieustannie wracamy do poetyki kina moralnego niepokoju – niestety również w miastach. Dekoracje się zmieniają, ale dekada po dekadzie ludzie lecą tym Zanussim – drętwą mową hipokrytów prosto z Barw ochronnych.
Jeżeli nasze intuicje dotyczące tego, że konkurs w Sopocie był fasadowy, są słuszne – to znaczy, że robimy sobie jaja z przejrzystych, demokratycznych procedur.
E.O.: Skoro mówimy o sprawach fundamentalnych, to jest coś jeszcze: wysoki próg wejścia do takiego konkursu. Pokazuje to przykład Platy, który startował w konkursie w Teatrze Studio w Warszawie, ale i Piotra Lisowskiego – jego kandydaturę też najpierw odrzucono ze względów formalnych: „przeoczono” fakt, że przez rok był p.o. dyrektora Muzeum Współczesnego Wrocław. Odwołał się i został uwzględniony. Ale znowu: absmak pozostał. W Polsce konkursy na stanowiska dyrektorskie są dla dyrektorów.
S.S.: Możesz zostać dyrektorem, jeśli już byłeś dyrektorem. Błędne koło.
To kolejna kwestia, którą wałkujemy od lat: kadencyjność. Monika Szewczyk jest dyrektorką 32 lata, to prawie jedna trzecia stulecia. Wojciech Kozłowski – 24 lata, ale w grudniu zaczął nową siedmioletnią kadencję, zresztą z mianowania, co daje 31 lat. Zbigniew Buski – 23 lata. Wojciech Krukowski – 20 lat. Pomijam licznych „nastolatków”, bo w Polsce to tyle co nic. Czy brak kadencyjności w instytucjach sztuki to problem?
E.O.: W moim odczuciu, tak, to jest problem. Przy całym szacunku, moim uznaniu i sympatii dla osób, które przed chwilą wymieniłeś – ale kilkadziesiąt lat w jednym miejscu…?
S.S.: Ja mam trochę inne spojrzenie niż Emilia. Przywołałeś dwa przykłady, które rzeczywiście brzmią szokująco: Monika Szewczyk i Wojciech Kozłowski. Jednak, kiedy się jedzie do Arsenału w Białymstoku, nie masz wrażenia, że ta instytucja gryzie własny ogon, jest w uwiądzie, że nie ma już nic do powiedzenia. Przeciwnie, będąc w Arsenale zupełnie nie mam wrażenia, że koniecznie przydałaby się jakaś zmiana, odświeżenie sytuacji, nowy kurs, nowa energia. W Zielonej Górze też nie mam takiego wrażenia. Zmiany są dobre, ale wtedy kiedy są potrzebne, a nie dla zasady. Często lepsze jest wrogiem dobrego.
To jest nadrzędny argument przeciwników kadencyjności: instytucja jest prowadzona tak dobrze, że po zmianie poziom na pewno się obniży.
E.O.: Tak, istnieje takie ryzyko. Tylko czy „monarchia w instytucji” nie jest zbyt wysoką ceną? Moim zdaniem jest. Sprawa kadencyjności powinna zostać rozwiązana systemowo. Wtedy robi się przestrzeń na zmiany. To nie chodzi o to, że gorzej, lepiej, niech te osoby odchodzą w glorii i chwale, ale niech zrobią przestrzeń dla kogoś, kto ma inny pomysł. Nie wiadomo, czy lepszy. Czas i publiczność to zweryfikują. Kiedy nie rozwiązuje się tego w sposób systemowy, dochodzi do takich sytuacji, że ktoś jest przez 23 lata dyrektorem jednej instytucji.
S.S.: Ja nie jestem przekonany czy systemowy bezpiecznik zawsze będzie dobrze służył scenie. To dlatego zdarzają się konkursy, do których nikt poważny – poza urzędującym dyrektorem – się nie zgłasza. Nikt nie chciał rzucać wyzwania Waldemarowi Tatarczukowi w Labiryncie. Monika Szewczyk też nie miała kontrkandydatów w ostatnim konkursie. Rozumiem to: jak coś dobrze działa, czemu upierać się, że koniecznie trzeba to poprawić?
I to dobrze, że nikt się nie zgłasza?
E.O.: Pytanie o kadencyjność jest pytaniem o demokrację, o której – jak rozumiem – rozmawiamy. Waldemar Tatarczuk był w Labiryncie przez 11 lat, zrobił tam kawał dobrej roboty. Czytam na facebooku komentarze: „Waldek, startuj, kto ma wygrać, jak nie ty?”. Znam Waldemara, wiem co robi, dobrze mu życzę, ale to w ogóle nie chodzi o niego. Chodzi o to, że mija kolejne 10, 15, 20 lat i nagle się okazuje, że niewiele się zmienia. I znowu czytasz: „Waldek, startuj!”. Wydaje mi się, że trzeba rozgraniczyć dwie sprawy: instytucję o nazwie Labirynt i osobę, która nią zarządza. Bo w sumie, dlaczego właściwie zakładamy, że nie powinniśmy startować, bo przecież Waldemar…? Czy ten zrost osoby z instytucją, w dłuższej perspektywie, nie jest jednak problematyczny?
Po udziale w spektaklu sopockim czuję się wykorzystana i użyta.
To jest tak zwane bardzo dobre pytanie. Słowo na koniec?
E.O.: Po udziale w spektaklu sopockim czuję się wykorzystana i użyta. To są moje emocje, nie potrafię nazwać ich inaczej. I to pomimo, że spotykamy się teraz i rozmawiamy już dwa miesiące po ogłoszeniu wyników. Czuję niesmak. To jest trudne doświadczenie.
S.S.: Gdyby podejść do sprawy ironicznie – albo, jak kto woli, cynicznie – można by powiedzieć, że nasz błąd to był słaby biały wywiad; tak można podsumować naszą przygodę. Słyszeliśmy o poprzedzających ogłoszenie konkursu rozmowach z osobami branymi pod uwagę na to stanowisko. Wiedzieliśmy, że nie przyniosły rezultatu. Kiedy konkurs – z opóźnieniem w stosunku do pierwotnych planów – został w końcu ogłoszony, założyliśmy, że etap działań pozakonkursowych już skończył, i teraz jest faza druga – normalne zawody. Jednak już między złożeniem koncepcji a ogłoszeniem wyników dotarły do nas komentarze, jakieś sugestie, z którymi nie wiedzieliśmy co zrobić.
Jak brzmiały te sugestie?
S.S.: Że „już po konkursie”. Zaczęliśmy się z tym czuć trochę nieswojo, ale chyba to wyparliśmy.
Planujecie jeszcze wspólnie startować?
E.O.: Na pewno jeszcze nie raz coś wspólnie zrobimy, ale nie wiem, czy ponownie porwiemy się na takie zadanie. Słyszeliśmy, że skoro mamy gotową koncepcję, to teraz tylko czekać na inny konkurs. Ale prawda jest taka, że ta koncepcja była wymyślona dokładnie pod tę instytucję, dokładnie pod Sopot, pod umiejscowienie PGS-u na mapie, jego architekturę i tak dalej. Oczywiście da się to przenieść częściowo w inne miejsce, tyle że to bez sensu. Przygotowaliśmy spójny, całościowy program dla tej konkretnej instytucji. To był fajny czas, tylko bez happy endu.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej