Widmo. Pożegnanie z Zamkiem, powitanie z legendą
„And I find it kind of funny
I find it kind of sad
The dreams in which I’m dying
Are the best I’ve ever had”
Tears for Fears, Mad World
Doktor Piotr Bernatowicz jest człowiekiem wierzącym; chętnie się z tym publicznie obnosi. Ciekawe, czy wierzy (również) w duchy? Lepiej żeby wierzył, bo za chwilę zostanie dyrektorem nawiedzonego zamku. Instytucji, której widmową postać wywołał holenderski duet Bik Van der Pol na wystawie O wiele historii za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku.
Oto ironia losu: ostatnia wystawa w CSW jest najlepszą od miesięcy, od lat. Ta wystawa byłaby sukcesem, ale minister kultury, niczym przewrotny czarodziej, jednym dotknięciem różdżki nie tylko uczynił Piotra Bernatowicza nowym kasztelanem zamku, lecz również zmienił sukces w elegię. Nie taki był plan, kiedy wpisywano projekt Bik Van der Pol w program CSW. Ale może takie było przeznaczenie, a minister i jego protegowany, myśląc, że realizują zwykłą zasadę TKM, stali się nieświadomymi wykonawcami wyroków owego przeznaczenia? Bo czyż elegia nie jest najodpowiedniejszym gatunkiem dla opowieści o instytucji, której genius loci, jak twierdzi na łamach „Dwutygodnika” Adam Mazur, podobnie jak ja weteran pracy w tej instytucji, polega „na wiecznym chyleniu się ku upadkowi”?
W instytucjach wiele się mówi o demokracji, ale ich losy zależą, jak w monarchiach, od charakteru i charyzmy dyrektorek i dyrektorów. Stąd też czarno widzi mi się przyszłość CSW pod nowymi rządami. Czy Piotr Bernatowicz przesiąknie duchem i ideą instytucji, którą wkrótce zacznie kierować? Czy to raczej Zamek zmieni się prędko na obraz i podobieństwo Piotra Bernatowicza?
Spędziłem w Zamku pół zawodowego życia. W 2016 roku odszedłem za porozumieniem stron. Mieszkam blisko, prawdę mówiąc widzę Zamek z okna w kuchni, a jednak po tym odejściu „za porozumieniem” zrobiło mi się do tej instytucji jakoś nie po drodze. Zwykle nie udaje mi się dotrzeć na u-jazdowskie werniksy. Otwarcie O wielu historii za dużo zbiegło się jednak w czasie w nominacją Bernatowicza. Na Facebooku były apele, aby pojawić się na tym wernisażu, manifestując solidarność z instytucją, którą dotknęło nieszczęście. Są w ojczyźnie rachunki krzywd, ale krwi nie odmówi nikt – pomyślałem i poszedłem. Przyszła także warszawska branża artystyczna, stawiła się w komplecie, same znajome twarze, wszystkie znakomitości. Za plecami branży nie kroczył jednak tłum widzów, którzy losem Zamku przejmowaliby się nie zawodowo, lecz z przywiązania. Tłum był kilka tygodni później, na otwarciu Potęgi sekretów Karola Radziszewskiego. Karol ma swoją publiczność, to nie ulega wątpliwości. Czy ma ją jednak Zamek – jako instytucja? Wskaźniki frekwencji niby idą nieustająco w górę, ale na wystawy chodzą ludzie, nie wskaźniki.
A może rzecz w tym, że projekt Bik Van der Pol to krytyka instytucjonalna, wystawa w zamku o zamku? Czy kogoś to obchodzi – poza branżą oczywiście? Krytyka instytucjonalna to rozbudowany gatunek. Czy jego powodzenie wynika jednak z autokrytycznego nerwu instytucji artystycznych, czy z ich narcyzmu? Któż nie lubi zajmować się sobą? Budowanie instytucji jest fundamentalnym problem w postkolonialnych, peryferyjnych krajach takich jak Tenkraj. Krytyka instytucjonalna mogłaby być w Polsce wielkim tematem, ale pod warunkiem, że wykraczałaby poza pole sztuki jako case study procesów instytucjonalizacji w ogóle. Jest jednak rok 2019 i powszechnie wiadomo, że w polskim świecie artystycznym żadnego instytucjonalnego prochu wymyślić się nie udało. Folwarczne relacje, przypadki mobbingu, wyzysk człowieka przez człowieka, konflikty klasowe, neoliberalne optymalizacje, autorytarne zarządzenie, niski poziom upodmiotowienia, wysoki poziom hierarchiczności – instytucje artystyczne nie są wolne od żadnej z bolączek, które trawią wszelkie inne instytucje w Polsce; wyjątki potwierdzają tę regułę. W instytucjach wiele się mówi o demokracji, ale ich losy zależą, jak w monarchiach, od charakteru i charyzmy dyrektorek i dyrektorów. Stąd też czarno widzi mi się przyszłość CSW pod nowymi rządami. Czy Piotr Bernatowicz przesiąknie duchem i ideą instytucji, którą wkrótce zacznie kierować? Czy to raczej Zamek zmieni się prędko na obraz i podobieństwo Piotra Bernatowicza?
To będzie jutro, a na razie Bik Van der Pol odczytują teraźniejszość z przeszłości, mówiąc: pokaż mi swoją kolekcję, a powiem ci kim jesteś. Zamek pokazał więc swoją kolekcję duetowi holenderskich artystów i zapytał: kim ja właściwie jestem? „Kiedy zapraszałam Bik Van der Pol, chcieliśmy dowiedzieć się czym jest kolekcja i jaki jest jej status – mówi mi kuratorka wystawy, Joanka Zielińska. – Jaki jest mit założycielski CSW, jak wyglądała metodologia pracy i skąd się wzięła – oraz czy nadal ta metoda pracy z artystami i historią jest aktualna dla tego, co robimy”.
Zamek w ostatnich latach kładł duży nacisk na performans. Czy było to wynikiem głębokiego przemyślenia istoty instytucji, czy też kierunek został obrany w pogoni za modą w czasach, w których performance-is-the-new-black? Być może jedno i drugie.
O co właściwie chodzi w tej instytucji – poza wypełnianiem sal ekspozycyjnych oraz rytualnymi zaklęciami o upowszechnianiu, poszerzeniu kręgu publiczności, rosnącej frekwencji i odnoszeniu sukcesów, mierzonych zresztą bliżej niesprecyzowaną miarą? Oto pytania, na które od dawna brakowało odpowiedzi. Ba, ostatnio zabrakło nawet samych pytań. Nie padły one przy rebrandingu instytucji, która podczas kadencji Małgorzaty Ludwisiak zmieniła nazwę i logo, jedne z niewielu rzeczy, które nie wymagały zmian. Czy ta zmiana oznaczała w CSW nowe otwarcie? Czy też była pustym gestem, podpatrzonym w świecie korporacji, telefonii komórkowych, które pewnego dnia przemalowują swoje salony sprzedaży z tonacji pomarańczowej na żółtą, lub odwrotnie? Odpowiedź instytucji Ludwisiak była zagadkowa. Brzmiała „u”. Słucham? „U” jak Ujazdowski? A może „U” jak Ubu, polski król? Czerstwy żart, który jeszcze bardziej nieśmieszny może stać się już od stycznia.
Zamek w ostatnich latach kładł duży nacisk na performans. Czy było to wynikiem głębokiego przemyślenia istoty instytucji, czy też kierunek został obrany w pogoni za modą w czasach, w których performance-is-the-new-black? Być może jedno i drugie. „Wystawa miała dowieść performatywnych korzeni instytucji – mówi Joanka. – Cały risercz na temat CSW dowodzi związków z metodologią Akademii Ruchu”. Rzeczywiście, spuścizna Wojciecha Krukowskiego i Akademii Ruchu – dziedzictwo, od którego obecne kierownictwo Zamku symbolicznie się odcięło, zmieniając jego nazwę – to jeden z przewodnich tematów projektu Bik Van der Pol. Ale to nie wszystko. Zadając Holendrom pytania: „o czym jest Zamek?”, „czym właściwie jest Zamek?”, instytucja usłyszała odpowiedź głębszą niż ta, której mogła oczekiwać. Dowiedziała się, że jest legendą. Gdyby nie okoliczności, dałoby się upierać, że w grę wchodzi żywa legenda. Teraz jednak, w obliczu narastającego dudnienia kroków nadchodzącego Piotra Bernatowicza, wygląda na to, że w grę może wchodzić życie pozagrobowe.
Powtórzmy jednak pytanie: kogóż obchodzi legenda CSW? No cóż, obchodzi mnie. W połowie wystawy natykam się na instalację, którą w darze CSW przekazał Winter Holiday Camp, kolektyw artystów, aktywistów ruchu Occupy Museums i, last but not least, pracowników zamku, którzy na przełomie 2013 i 2014 na krótki czas opanowali instytucję. Obok wspólnie tworzonych malowideł dostrzegam odlewy twarzy, które w tamtych dniach Paweł Althamer i jego kompania robili z oblicz zamkowej załogi. Jest wśród nich i moja gipsowa „pośmiertna maska”, pomalowana na wesołe kolory i umocowana do ściany stalowym prętem. Zapomniałem zupełnie o tym odlewie! Nie jestem bezstronny, to również moja historia – sam jestem jednym z widm straszących w Zamku!
Winter Holiday Camp – to były czasy! Hierarchia zależności służbowych załamała się, struktura pionowa zmieniła się w poziomą. Zarządzanie zostało zastąpione kulturą wiecową, demokracją bezpośrednią. Głos operatora DTP albo archiwistki przez chwilę ważył tyle samo, co głos dyrektora, ale i artystów oraz artystek. Kadrowa nie miała ich na swojej liście, ale przecież twórcy i twórczynie także są podmiotem, a nie przedmiotem działania instytucji, prawda? Czy Winter Holiday Camp był ostatnią szansą na uratowanie CSW, na wypracowanie alternatywnego modelu instytucjonalnego, na powstrzymanie „wiecznego chylenia się ku upadkowi”? Czy raczej był klasycznym polskim rokoszem, sprowokowanym nieudolnymi rządami ówczesnego dyrektora, Fabia Cavallucciego? Ten ostatni był przywódcą słabym i jednocześnie autorytarnym; najbardziej niefortunne z połączeń. Jego następczyni, Małgorzata Ludwisiak, okazała się nieporównanie bardziej kompetentną menadżerką; uporządkowała i znormalizowała zanarchizowaną, pogrążoną w kryzysie instytucję. Niczego jednak nie ujmując sprawności dyrektorki, przywrócenie porządku przyszło jej tym łatwiej, że sama społeczność CSW nie wytrzymała długo ciśnienia własnego rewolucyjnego wzmożenia. Cała władza w ręce rad! – to dobrze brzmi, ale władza jest ciężkim brzemieniem. Z tamtej historii nie dowiemy się, niestety, czy horyzontalna, niehierarchiczna instytucja jest możliwa, czy też jest kompletną utopią. Zanim zdążyliśmy to sprawdzić, zdążyliśmy się zmęczyć. Winter Holiday Camp unieważnił pretensje Fabia Cavallucciego do panowania nad Zamkiem, dyrektor zniechęcił się, de facto abdykował, zmieniając się w szefa-zombie, kolejne zamkowe widmo. Bez paliwa w postaci oporu wobec dyrektora machina produkująca oddolny reformatorski zapał szybko stanęła. Znużeni trudami upodmiotowiania się, zamarzyliśmy o powrocie do normalnej roboty. I Małgorzata Ludwisiak to marzenie spełniła: wiece się rozwiązały, pracownicy wrócili na stanowiska pracy, Occupy Museums wrócili do Nowego Jorku, związki zawodowe – w czasie sporu z Cavalluccim aspirujące do roli przewodniej siły pracowniczej społeczności – wróciły na swoje miejsce. Czy jednak normalność jest na pewno tym, o chodzi w instytucji sztuki, a także w samej sztuce? Czy istnieje w ogóle „normalna sztuka”?
O instytucji legendarnej – tej z narracji Bik Van der Pol – można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że była normalna. Zresztą, jak inaczej mogłaby zostać protagonistką legendy?
Substancja zamku jest późno PRL-owska, jego bryła ma formę wczesnobarokową, ale na wystawie Bik Van der Pol miejsce to nabiera ekspresji gotyckiej, staje się scenerią opowieści niesamowitych. Zamek nawiedzają głosy; wystawa oparta jest na scenariuszu – poetyckim tekście, który artyści skleili z rozmów z ludźmi CSW o jego historii. To historia mówiona, właściwie szeptana. Scenariusz odtwarzany jest w salach wystawowych; można też wziąć przenośny głośniczek i odtwarzać tekst we własnym rytmie. Z głośniczka sączą się anegdoty, plotki, (założycielskie) mity. „Stworzenie instytucji, praktycznie bez pieniędzy, było wyzwaniem. Gdzieś na pustkowiu. Nawet taksówkarze nie wiedzieli, jak tam dojechać. Park był domeną ekshibicjonistów i miejscem schadzek gejów. Nie było publiczności. Ani świateł. Było to jak przebijanie się z maczetą przez dżunglę” – szepcze głos.
Pamiętam tamten widmowy zamek, „gdzieś na pustkowiu”. Literalnie zabłądziłem do niego na samym początku lat 90. Byłem w liceum, nie wiedziałem nic o sztuce współczesnej i nie wiedziałem o istnieniu zamku; wyrósł przed mną znienacka, kiedy wałęsałem się po Jazdowie. Obejrzałem jakąś wystawę: zrozumiałem z niej niewiele, ale dość, żeby uświadomić sobie, że właśnie znalazłem sztukę, której szukałem, nawet o tym nie wiedząc. Czy to przypadkowe spotkanie z zamkiem – nieotynkowanym, zbudowanym z jakiś PRL-owskich pustaków, z dziedzińcem, na którym rosły chwasty – zaważyło na moim dalszym życiu?
Bik Van der Pol pokazują instalację Nedko Solakova; w opisie informują, że w pracy zalęgły się myszy i chciały ją zjeść, ale pojawił się kot i pożarł myszy. Wystawa jest pełna takich historii i takich obiektów. Prac, których nie zjadły myszy. Prac, które miały mniej szczęścia i zostały po nich tylko dokumenty. Prac, który zostały w Zamku, ale żadnych dokumentów nie mają.
„Tak, oczywiście, mieszkałem w Zamku. Kiedyś w niedzielę z samego rana usłyszałem dziwne głosy. Patrzę przez okno, a na dziedzińcu stoi Dalajlama. Odprawia rytuał z buddyjskimi śpiewami. To było prawdziwe przebudzenie”. To nie moje wspomnienia, tylko tekst z głośnika, echo dawnej aury zamku, w którą Bik Van der Pol spowija wybrane artefakty z kolekcji CSW. Adam Mazur pisze, że to nie tyle kolekcja, ile „resztki legendarnego zbioru sztuki z czasów Wojciecha Krukowskiego i do pewnego stopnia jego następcy, Fabio Cavallucciego. Tak właśnie, resztki. Pozostałości po zagubionych dziełach i wycofanych depozytach. Rekonstrukcje i fragmenty wystaw”. Resztki, powidoki, widma. Widmowa jest przecież praca Lawrence’a Weinera, którą Bik van der Pol parafrazują w tytule wystawy. „O wiele rzeczy za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku” – zaprojektowany przez amerykańskiego konceptualistę napis znalazł się na fasadzie Zamku w 1996 roku. W 2013 roku, podczas prowadzonego przez Cavallucciego remontu fasady praca została – ups! – zamalowana. Ale nie dokładnie; jeżeli wie się, gdzie patrzeć, wciąż można dostrzec pod warstwami farby zarysy liter. Małgorzata Ludwisiak podjęła starania, ale Weiner nie zgodził się na odtworzenie pracy. Na wystawie możemy oglądać odręczny list artysty do kuratorki Milady Ślizińskiej, wraz z rysunkiem-konceptem napisu. Bik Van der Pol celnie zauważają, że zbiory CSW są nie tyle kolekcją, ile archiwum.
Cóż to jednak za archiwum, w którym przechowuje się polne kamienie? Kiedyś były one instalacją Richarda Longa, zaś instalacja znajdowała się w zbiorach CSW, do których przekazał ją w depozyt Jarosław Kozłowski, swego czasu kurator zamkowej kolekcji. Kiedy odchodził, zabrał ze sobą najważniejszą część depozytu, czyli autorski certyfikat Longa. Bez certyfikatu dzieło sztuki przemieniło się z powrotem w kupę kamieni. CSW pieczołowicie je jednak przechowuje, w odróżnieniu od wielu innych obiektów, które albo gdzieś się pogubiły, albo zniszczały, przechowywane w niesławnych wiatach, ukrytych w chaszczach, które jeszcze niedawno pleniły się przed budynkiem Laboratorium CSW.
Bik Van der Pol pokazują instalację Nedko Solakova; w opisie informują, że w pracy zalęgły się myszy i chciały ją zjeść, ale pojawił się kot i pożarł myszy. Wystawa jest pełna takich historii i takich obiektów. Prac, których nie zjadły myszy. Prac, które miały mniej szczęścia i zostały po nich tylko dokumenty. Prac, który zostały w Zamku, ale żadnych dokumentów nie mają. Te opowieści niesamowite są tajemnicą poliszynela. „Na mieście”, w środowisku, wiedza o tym, że kolekcja CSW to „skomplikowana sprawa”, jest powszechna. Rewelacja Bik Van der Pol polega na propozycji, by te wstydliwe sekrety nie tylko ujawnić, lecz poszukać w nich źródła tożsamości instytucji.
Małgorzata Ludwisiak włożyła wiele wysiłku, żeby zracjonalizować tę szaloną instytucję. To ona – wreszcie! – zdołała wykarczować chaszcze obok zamku i zlikwidować kryjące się w nich szopy, piekło prac, które nie zmieściły się w prawdziwych magazynach. Przed wejściem na wystawę zostawiłem kurtkę w szatni. Kiedyś w tym miejscu, w małej kanciapie pod schodami kafeterii, działała galeria Okna. Kurator Marcin Krasny, kolejne widmo zamkowej przeszłości, urządzał w tej pakamerze przełomowe wystawy młodych artystów. Mało kto, nawet spośród pracowników CSW, wiedział, że Krasny, całymi latami realizujący projekty w tej instytucji, nie jest w niej zatrudniony, nawet na śmieciówkę. To też część legendy zamku. Kurator, którego codziennie widywano na korytarzach, choć formalnie go tam nie było. 80 wystaw rocznie, projekty realizowane na każdym możliwym i niemożliwym metrze kwadratowym obiektu, w piwnicach, składzikach, na korytarzach, na wariackich papierach, bez budżetu; horror vacui, gorączka, entuzjazm, nieprofesjonalizm, antyprofesjonalizm.
W śledztwie Bik Van der Pol wszystkie tropy tej legendy prowadzą do Wojciecha Krukowskiego i jego Akademii Ruchu. Oglądamy Akademię w dokumentacji Innych tańców: początek lat 80., stary zapis wideo. Na rozmagnesowanym, rozmytym materiale performerzy zmieniają się w kolejne widma. Tym lepiej! Im bardziej rozmyty obraz, tym więcej miejsca dla wyobraźni, tym bardziej plastycznym tworzywem jest dla budowania legendy. Adam Mazur uważa, że mitologizując epokę Krukowskiego, Bik Van der Pol pośrednio przeprowadzają krytykę kadencji Małgorzaty Ludwisiak – i sam tę krytykę ochoczo rozwija. Czy ma rację? Cóż, biorąc pod uwagę zaszłości, jestem pewnie ostatnią osobą, która nadaje się na adwokata Ludwisiak. Rebranding to był strzał w stopę, o ukatrupieniu „Obiegu” w ogóle szkoda gadać, model korpo dla instytucji sztuki to nie jest moja poetyka, podobnie jak PR-owy żargon, którym Zamek usiłował ostatnio komunikować się ze światem. Szykowany latami flagowy projekt tej kadencji, Plastyczność planety Jarosława Lubiaka, wyszedł poprawnie, jak profesjonalnie wykonany produkt instytucji wystawienniczej – materiału na legendę z tego nie będzie.
Ale nieuczciwie byłoby się upierać, że za Małgorzaty Ludwisiak nic ważnego i wartościowego w Zamku się nie zdarzyło. Były przecież kapitalne Inne tańce Agnieszki Sosnowskiej i brawurowa solówka Marii Lobody, którą sprowadziła do Warszawy Ewa Gorządek. Był świetny – najlepszy w Warszawie – program performatywny, były projekty Joanki Zielińskiej i Michała Grzegorzka, który inwestował w instytucję nową energię i z powodzeniem ściągał do niej młodą, wybredną publiczność, która wcześniej od zamku się odwróciła. Teraz Grzegorzek pokazuje wystawę Karola Radziszewskiego; można ją oglądać obok widmowego pokazu Bik Van der Pol.
Na nic zmiana nazwy, nowe wizytówki i strona internetowa. Na nic nawet wymiana załogi; w obecnym zespole mało kto zna z własnego doświadczenia heroiczne czasy Wojciecha Krukowskiego, do których instytucja obecnie coraz chętniej się odwołuje. Ze starymi pracownikami udało się pożegnać, ale starych duchów nie udało się wyegzorcyzmować.
Zamek ma świetny finisz, kończy z klasą. To wszystko jednak za mało, żeby reaktywować legendarną kondycję, o której opowiadają Holendrzy. Ale czy w ogóle było to możliwe? Pierwsze lata, które spędziłem w zamku, należały do okresu heroicznego, ale jeszcze więcej było lat wypełnionych dyskusjami: jak zlokalizować i załatać nieszczelność, przez którą wycieka zamkowa charyzma? Ten wyciek zaczął się jeszcze za czasów Wojciecha Krukowskiego, już na początku XXI wieku. 80 wystaw rocznie, projekty w pakamerach, robienie czegoś z niczego – ta żywotność miała swoją mroczną stronę, gorączka sprzyja wizjonerstwu, ale trawi ciało. Zamek był zmęczony, popełniał błędy i był za nie surowo krytykowany. Dziury, przez którą wypływał z instytucji symboliczny kapitał, nie znaleziono, bo jej nie było. To zmieniła się epoka, skończyła się transformacja. CSW Krukowskiego było jej dzieckiem, genialnym, ale nie potrafiącym i nie chcącym dorosnąć w skądinąd słusznej obawie, że gdy dorośnie stanie się zwykłą instytucją, odpowiedzialną, rozsądną, nudną. Fabio Cavallucci zupełnie się w tej poetyce niedojrzałości pogubił. Małgorzata Ludwisiak próbowała z nią walczyć, powstrzymać chylenie się, postawić instytucję do pionu. Czy można jednak rzucać wyzwanie genius loci? Sprzeciwiać się duchom? Widma są mściwe, zwłaszcza, że na wystawie Bik Van der Pol okazuje się, że to one są bardziej prawdziwe i istotne dla tożsamości Zamku, niż program z krwi i kości, który był tu ostatnio realizowany. Jednym z eksponatów na wystawie jest stare logo CSW, metaloplastyczny obiekt, który powstał za czasów Wojciecha Kurkowskiego i wisiał w holu, w bocznym służbowym wejściu do budynku. Bik Van der Pol przenieśli go do galerii i oświetlili tak, że rzuca na ścianę wielki cień. Na nic zmiana nazwy, nowe wizytówki i strona internetowa. Na nic nawet wymiana załogi; w obecnym zespole mało kto zna z własnego doświadczenia heroiczne czasy Wojciecha Krukowskiego, do których instytucja obecnie coraz chętniej się odwołuje. Ze starymi pracownikami udało się pożegnać, ale starych duchów nie udało się wyegzorcyzmować. Ta wystawa mogłaby być świetnym punktem wyjścia do zaprzestania egzorcyzmów i rozpoczęcia twórczego dialogu z widmami. Joanna Zielińska i Holendrzy wykonali niesamowitą robotę. Prowadzony od 2015 roku risercz nie poszedł na marne; Bik Van der Pol dali instytucji skarb samowiedzy. Niestety, wygląda na to, że nie będzie już szansy – przynajmniej do 2026 roku – żeby z niej skorzystać. Właśnie wtedy, gdy Zamek zaczął godzić się i dogadywać ze swoimi duchami, nadchodzi upiór; wiele wskazuje, że teraz to miejsce stanie się scenografią do programowego, a nie metaforycznego horroru. Zamek można nawet wysadzić w powietrze. Raz już go to przecież spotkało, w latach 50. stalinowcy saperzy zrównali gmach z ziemią. Potem pojawił się ponownie, jak zjawa i może zniknąć znowu. Jak go wówczas zapamiętamy? Jaki jest morał z wystawy Bik Van der Pol? Czy możliwa jest nieinstytucjonalna instytucja? Instytucja kontrkulturowa? Czy sztukę da się wyrwać z rąk przemysłu artystycznego? Czy w instytucji da się zatańczyć inne tańce niż te, do których przygrywa orkiestra biurokracji, działów HR i PR? Zdrowy rozsądek i doświadczenie odpowiadają: nie. A przecież wszystko to się zdarzyło – w legendzie o Zamku Ujazdowskim. Instytucja stworzona przez Wojciecha Krukowskiego była nieprawdopodobna, dziś byłaby niemożliwa. Legenda tej instytucji jest prawdziwa. Sens wystawy, w ogóle sens Zamku, tkwi nie w nostalgii, lecz dialektycznym zderzeniu niemożliwego i prawdziwego.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Bik Van der Pol
- Wystawa
- O wiele historii za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku
- Miejsce
- Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa
- Czas trwania
- 25.10.2019–3.05.2020
- Osoba kuratorska
- Joanna Zielińska
- Fotografie
- materiały prasowe organizatora
- Strona internetowa
- u-jazdowski.pl