WGW 2013: Banasiak, Diduch, Kmak/Krawiec, Mazur, Plinta, Słodkowski, Tatar
ADAM MAZUR: Walor poznawczy
Warsaw Gallery Weekend to prawdziwy początek sezonu, a być może również wydarzenie sezonu wystawowego w mieście. Przyjechali niemal wszyscy; oglądaniu wystaw, dyskusjom, sporom i porównaniom nie było końca. To w ciągu dnia, a w nocy kolacje proszone, imprezy tłumne i kameralne, mniej lub bardziej swawolne. Niezwykły alians galerii prywatnych przełożył się w tym roku na szereg imprez towarzyszących organizowanych w stołecznych instytucjach publicznych – od CSW po MSN. W ten weekend wywiązał się niespotykany w naszym kraju rodzaj przyjaznej rywalizacji z pożytkiem dla artystów, kolekcjonerów, kuratorów, krytyków i – last but not least – szerokiej publiczności. Takiej intensywności doznań i pozytywnego fermentu zagarniającego i formującego środowisko artystyczne nie zapewniła od dawna żadna konferencja, ani nawet mega-wystawa o milionowym budżecie. Trudno o bardziej dobitne potwierdzenie, że galerie to już nie margines, odległe, egzotyczne miejsca na eksperckiej mapie. Niektórzy krytykowali wprawdzie natrętną momentami promocję, ale docenić należy skuteczność dotarcia do publiczności zwykle niezainteresowanej sztuką, a co dopiero sztuką współczesną prezentowaną w niszowych – jeszcze do niedawna – galeriach. Impetem organizacyjnym i medialnym rozmachem WGW rzuciło wyzwanie dominującym do tej pory instytucjom publicznym.
Przez porównanie z programem powszednim galerii, a także z zeszłoroczną edycją WGW, widać, że uczestnicy spięli się, by pokazać co mają najlepszego do zaoferowania (choć grający w pierwszej lidze zapewne trzymają ekstra materiał na targi w Londynie, Turynie czy Bazylei). Za udane można uznać debiuty galerii Aleksander Bruno oraz warszawski nowy początek Galerii Stereo, które – co należy zaliczyć na plus – pokazały na wystawach zbiorowych sztukę nie tylko polską. Podobny ruch wykonał jeszcze tylko Rafał Lewandowski z Galerii Asymetria zapraszając do współpracy Ronit Porat. Z jednej strony, koncentrację na polskiej scenie uznać można za przejaw prowincjonalizmu; z drugiej, trudno nie zauważyć, że w czasach kryzysu galerie niechętne są mnożeniu kosztów jakich wymaga współpraca z twórcami zagranicznymi. Kosztów, które raczej się nie zwrócą z racji nikłego zainteresowania sztuką obcą polskich kolekcjonerów, a tym bardziej przybyłych gości zagranicznych poszukujących „polskich okazji”.
Tegoroczny WGW przejdzie do historii dzięki niezwykłym wystawom klasyków sztuki powojennej i nie chodzi tu wcale o Tadeusza Kantora, Jerzego Nowosielskiego czy Henryka Stażewskiego. W 2013 klasyką jest już niegdysiejsza „pseudoawangarda” odczarowana i przemianowana w niezwykle wpływowej książce Łukasza Rondudy na „awangardę”. Natalia LL w lokalu_30, Zbigniew Dłubak w Fundacji Archeologii Fotografii, Jan Świdziński w Fundacji Arton, Grzegorz Kowalski w Polach Magnetycznych, Łódź Kaliska w Propagandzie czy Krzysztof P. Wojciechowski w Instytucie Awangardy zaistnieli – by przywołać Zbigniewa Liberę – jako „mistrzowie”. Wymienione wystawy nie pokazują „bezpiecznej” klasyki, lecz uzupełniają wiedzę o kanonie „przeoczonym” przez historyków sztuki oraz instytucje publiczne; instytucje oportunistyczne w czasach PRL-u, niedofinansowane, niedoinformowane bądź po prostu zapóźnione w czasach III RP. Cóż, jeśli kustosze pragną uzupełnić zbiory, mogą szykować się na zakupy na WGW – ścigając się z kolekcjonerami prywatnymi. A jeśli kustosze nie mają akurat środków z MKiDN, to przynajmniej powinni się pofatygować – jeśli nie bywali w pracowniach artystów – by zobaczyć w galeriach prace mocno rewidujące obraz dorobku choćby Grzegorza Kowalskiego czy Natalii LL. Od strony poznawczej tegoroczne WGW było więc konkretnym sukcesem. Docenić należy pracę badawczą galerzystów, pracowników fundacji i stowarzyszeń spod znaku WGW. A jeśli nawet nie wszyscy badali, tylko, idąc na skróty, odcinali kupony, to też dobrze, bo artyści i spadkobiercy mają szansę na zysk nie tylko symboliczny, lecz i ekonomiczny, a dzieła sztuki są zabezpieczane, archiwizowane i po prostu dowartościowane. Póki co kupującym/sprzedającym nie doskwiera jeszcze wyraźny dysonans między ideami, jakie niosły artystów lat 60. czy 70. i współczesną rynkową promocją tejże sztuki. Jeśli o mnie chodzi, temat „nowych dawnych mistrzów” był w tym roku najważniejszy. Może i artyści starzy, może archiwa przykurzone, ale co z tego, jeśli w ostatecznym rozrachunku to sztuka dużo ciekawsza od współczesnej produkcji opuszczającej pracownie artystów pół wieku młodszych.
Oczywiście, wymienione prezentacje „mistrzów” były na różnym poziomie. Za najbardziej zaskakującą i najciekawszą, również ze względu na znajomość z autorem jeszcze z czasów Małej Galerii, uznałbym prezentację Krzysztofa Wojciechowskiego kuratorowaną przez Roberta Jarosza. Ktoś powie, że w Instytucie Awangardy każda wystawa wygląda świetnie, ale już nie każda tak celnie odnosi się (polemicznie!) do tradycji artystycznej przez to miejsce utożsamianej.
A propos Wojciechowskiego, osobnym wątkiem jest obecność fotografii na WGW. Jeśli jeszcze niedawno można było usłyszeć, że rynek sztuki nie rymuje się z fotografią, to tegoroczny weekend galeryjny sprawia, że podobne teksty brzmią po prostu śmiesznie. Efektowny dyptyk wystawowy Bownika (Galeria Starter i Galeria Prezydencka – napiszę o tej wystawie w drukowanym nr 3), współpraca ArtBazaar z Lookoutem, trzy wystawy na dwóch piętrach Asymetrii (wraz z inauguracją Asymetria Modern) – o działalności Czułości nie wspominając – wskazują nowe horyzonty myślenia o rynku sztuki/fotografii (fotografia również konstytuowała wymienione wyżej wystawy Dłubaka, Wojciechowskiego, Natalii LL…).
Z perspektywy „SZUMU” strategiczny alians z WGW był podwójnie udany. Po pierwsze ze względu na gorące rozmowy o zamieszczonych w numerze drukowanym tekstach. Po drugie, komentowano wypowiedzi zaproszonych do dyskusji na Akademii Sztuki Pięknych galerzystek (Zuzanny Hadryś i Marty Kołakowskiej), kolekcjonerki Małgorzaty Smagorowicz oraz specjalizującej się w doradztwie Izabeli Jabłońskiej. Wynika z tego, że temat drukowanego numeru dwa, czyli „Rynek”, to także dla nas coś więcej niż jednorazowy strzał. WGW pokazało, że na rynku są wszyscy, a więc i my (osobne pytanie, gdzie zatem, jeśli w ogóle, jest off).
KAROLINA PLINTA: Miał być festyn, wyszła stypa
Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam nie pisać o wszystkich wystawach prezentowanych przez galerie uczestniczące w gallery weekendzie. Ogóle wrażenia z weekendu – raczej średnie. Większość galerii przygotowała wystawy bardzo zachowawcze, uładzone i… po prostu przewidywalne. Wydawać by się mogło, że WGW 2013 będzie dla galerzystów okazją, żeby dać z siebie jak najwięcej i pokazać się od jak najlepszej strony. Gallery weekend miał być w końcu „pokazem siły” i wielkim świętem stołecznych galerii. Dzięki solidnej promocji całego wydarzenia do galerii zawitało zapewne także więcej gości niż zwykle. Czy jest lepszy moment, żeby zabłysnąć, zrobić coś nietuzinkowego i przyciągnąć uwagę publiczności? Tymczasem to, co zobaczyłam, przypominało bardziej stypę z pustą butelką na stole…
Taka ocena może wydawać się surowa, ale wchodząc do niektórych galerii, z trudem ukrywałam ziewnięcie. W BWA Warszawa Agnieszka Kalinowska przygotowała wystawę prac idealnie wpisującą się w estetykę preferowaną przez galerię: elegancki formalizm zaprawiony modernistycznym sznytem. Ładne, ale jak to zwykle w przypadku BWA – mamy tu raczej do czynienia ze sztuką wagi piórkowej.
Podobnie wrażenia wyniosłam z galerii Starter – kolejne fotografie Bownika, w których bohaterami są nastolatki, nie wydają się wnosić niczego nowego do tego, co artysta ten robił wcześniej. Jest więc raczej nudnawo.
Tuż obok Fundacja Archeologii Fotografii pokazywała prace Zbigniewa Dłubaka. Wiadomo, klasyk, na wystawie znajdziemy też kilka perełek, ale z drugiej strony – fotografie Dłubaka goszczą w FAF nie pierwszy raz i w zasadzie przydałoby się urozmaicenie.
Nawet galeria Stereo, której debiut na scenie warszawskiej był jednym z bardziej wyczekiwanych wydarzeń, przygotowała stosunkowo typową dla siebie wystawę. Jak głosi kuratorska notka, artyści pokazywani na wystawie (Beier, Łakomy, Mickiewicz, Smith) „kwestionują świat materialny, opisując nietrwałą i zmienną teraźniejszość”. Jak w poemacie Ashberego, artyści galerii Stereo starają się tchnąć ducha w zwiędłe „przedmioty gotowe”. Trudno mi powiedzieć, czy im się to udaje. Na czym by tu zawiesić oko na dłużej? Spróbuję to rozwikłać w recenzji w grudniowym „Szumie”.
Ze Stereo niedaleko do galerii Dawida Radziszewskiego – wystawa Tomka Kowalskiego jest lekka, trochę zabawowa, z jego prac emanuje aura „kontrolowanej siary”. Miło, ale chyba trochę zbyt grzecznie.
Kilka ulic dalej, w galerii m², swoje prace prezentowały siostry Borowe. Niestety, wystawa Skaza była dla mnie jednoznacznym komunikatem, że Borowe nie mają pomysłu na swoją sztukę. Samo hasło „siostrzaństwo” to zbyt mało, żeby uznać ich prace za interesujące i przyciągające uwagę na dłużej. A szkoda.
Oczywiście, podczas WGW mogliśmy zobaczyć także wystawy elektryzujące efektami. Niestety, w dużej mierze tanimi… Maurycy Gomulicki w galerii Leto po raz kolejny udowodnił, że krzykliwe stroje to jego specjalność. Cóż na ten temat powiedzieć? Posłużę się złotymi określeniami z opisu wystawy – „awangarda z supermarketu” i „bazarowy modernizm”.
Bazarowo-awangardową jakość zaprezentował także debiutant, galeria Aleksander Bruno. Połączenie prac Brzeżańskiej, Smolarz i Szapocznikow opiera się raczej na płytkich założeniach (nie ma to jak urządzić wystawę, na której prace łączy to, że wszystkie „wymykają się precyzyjnemu określeniu”). Dodatkowe wątpliwości wzbudziła we mnie praca Elisabeth Smolarz złożona z filmu o tajemniczym magu i zawieszonych na linkach złoconych kamieni – trochę to pachnie Gomulickim…
Na koniec muszę jednak przyznać, że było kilka wystaw, które obejrzałam z przyjemnością. Pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie wystawa Natalii LL Doing Gender. Fotografie artystki, wykonane razem z Andrzejem Lachowiczem, są nie mniej intensywne niż osławione prace z serii Sztuka konsumpcyjna. A przy okazji jest w nich dużo szczerości i witalności. Udane były także wystawy w galerii Asymetria (dobrzy artyści i przemyślana koncepcja wystawy) i Piktogram/BLA. Szkoda tylko, że Michał Woliński nie przygotował żadnej notki, choćby porządkującej prace poszczególnych artystów… Bez niego wystawa w Piktogramie staje się trochę wsobna. Dobre wrażenia wyniosłam także z galerii Fundacji Profile, w której mogliśmy zobaczyć wystawę Alicji Karskiej i Aleksandry Went Ćwiczenia przyszłości. Pomysł oprawienia prac Franciszka Duszeński w skrzynki-makiety sal muzealnych jest prosty, ale efektowny.
ANNA DIDUCH: Patchwork
W moim tegorocznym rankingu wystawowych sympatii oraz antypatii znalazły się przede wszystkim trzy wystawy. Pierwsza z nich to ekspozycja Grzegorza Kowalskiego w galerii Pola Magnetyczne na Saskiej Kępie. Pomysł odczarowania wizerunku Kowalskiego, kojarzonego głównie z jego słynną pracownią-kuźnią artystycznych osobistości, był nie tylko chwytliwy, ale również oryginalny. Ci, którzy zjawili się na Londyńskiej 13 zwabieni znanym nazwiskiem, raczej nie wyszli zawiedzeni. Klisze amerykańskie to wysmakowana wizualnie ekspozycja o kolażach, która sama staje się patchworkiem. Taki zabieg stylistyczny często prowadzi do kuratorskich nadużyć w interpretacji poszczególnych dzieł oraz naciąganych narracji, które wynikają z braku pomysłu na wystawę. Na szczęście w Polach patchwork prac Kowalskiego jest poddany wewnętrznej dyscyplinie. Seriografie, zdjęcia, obrazy i materiały „źródłowe” (wycinki z gazet, listy) wiszą grupami, tworząc kilka „atmosfer” wokół tego samego tematu, czyli fascynacji Kowalskiego „nasyconą ikonosferą USA”, jej kolorami, różnorodnością obrazów i możliwościami ich powielania. Wszystkie prace powstały podczas rocznego pobytu artysty w Ameryce między 1970 a 1971 rokiem
Inną wystawą-patchworkiem, która szczególnie zwróciła moją uwagę, była prezentacja trzech artystek: Agnieszki Brzeżańskiej, Elisabeth Smolarz i Aliny Szapocznikow w galerii Aleksander Bruno na ulicy Brackiej. Odwiedziłam ją, ponieważ byłam ciekawa kontekstu wybranego dla prac Szapocznikow. Na miejscu okazało się, że pokazano dwie niepozorne, ale wyjątkowo urokliwe grafiki jej autorstwa. Te prace, nawet jeśli mało charakterystyczne dla reszty twórczości, były niecodzienną okazją do poczynienia obserwacji, że Szapocznikow miała całkiem dobre wyczucie kreski. Grafiki zestawiono z transową instalacją Elisabeth Smolarz pod tytułem In saecula saeculorum, składającej się z wideo (mężczyzna-iluzjonista siedzi w fotelu i „znika” przedmioty trzymane w dłoniach) i wiszących na żyłkach obiektów przypominających bryłki złota. W sąsiedniej sali umieszczono zdjęcia przedstawiające buchający płomień na tle ciemnego nieba. Fifth Force, czyli mglista tytuło-teza tej ekspozycji, do kompletu z zawiłym tekstem kuratorskim, na zawsze pogrzebały moje nadzieje na rozumienie myśli przewodniej owej kompozycji. Mogę się jedynie domyślać, że w dwóch ostatnich pracach chodziło o uchwycenie jakiegoś rodzaju rytuału przejścia i przemiany jednej materii w drugą. Niestety to kompletnie nie wyjaśnia obecności prac Szapocznikow, które nie nawiązują dialogu formalnego, estetycznego ani ideowego z pozostałymi dziełami.
Dla kontrastu, na zakończenie chciałam wspomnieć o bardzo jednolitej formalnie wystawie Agnieszki Kalinowskiej pod tytułem Ściana Wschodnia w BWA Warszawa. Najogólniej rzecz ujmując ekspozycja składa się z szeregu geometrycznych form i modeli wykonanych z papieru. Nie ma w tym jednak chaotycznej dowolności ponieważ obiekty, które tworzy Kalinowska nawiązują do estetyki metalowych dekoracji wnętrz z lat 60. i 70. Klimatem i fantazyjnością konstrukcji przypominają również niektóre realizacje z legendarnego Biennale Form Przestrzennych w Elblągu, nota bene z tego samego okresu. Prace Kalinowskiej są kobiece, ale jednocześnie w pewien sposób surowe. Zderzenie tych dwóch przeciwieństw daje zachwycający wizualnie efekt. Dodatkowo jej obiekty mają w sobie ukrytą dawkę melancholii, która wyraża się głównie poprzez kolor: szarości, czerń, biel, sprane zielenie. Nierozstrzygniętą kwestią pozostaje dla mnie natomiast znaczenie tytułu. W opisie do wystawy można przeczytać, że na Wschodzie „modernizm został przefiltrowany przez specyficzną, mniej nastawioną na precyzję mentalność ludzi Wschodu”. Trudno o bardziej nieprecyzyjne wyjaśnienie.
Niemniej kwestia „lokalnego” kontekstu prac Kalinowskiej wydaje się warta głębszego zbadania, dlatego w grudniowym numerze „Szumu” ukaże się moja recenzja tej wystawy.
PIOTR SŁODKOWSKI: Trzy z dwudziestu jeden
Tegoroczny Warsaw Gallery Weekend trzeba chyba uznać za rozczarowanie. Wprawdzie w porównaniu z ubiegłoroczną edycją w imprezie wzięło udział więcej galerii, ale ilość nie przełożyła się na jakość. O ogólnym poziomie WGW najwięcej mówi chyba trudność w sformułowaniu jakiejkolwiek pogłębionej analizy większości z wystaw. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektóre galerie uznały, że nie miały interesującego pomysłu na udział w imprezie. Przykładem pokaz w Aleksander Bruno, gdzie nie można było dopatrzeć się żadnego istotnego związku między pracami Agnieszki Brzeżańskiej i Elizabeth Smolarz a dwoma zgrzebnymi rysunkami Aliny Szapocznikow; wręcz przeciwnie – ta ostatnia zdawała się służyć jedynie jako gorące nazwisko, które zwabi publiczność. Zdarzało się, że niektóre galerie zwyczajnie rzucały kilka prac swoich dyżurnych artystów, które – tak jak w przypadku ekspozycji w Le Guern – nie tworzyły nawet spójnego cyklu. Przykre jest zwłaszcza to, że zawiodły instytucje, po których spodziewano się najwięcej. Nie zachwyciła mnie minimalistyczna ingerencja Cezarego Bodzianowskiego w przestrzeń Fundacji Galerii Foksal. Pokaz w Fundacji Profile był co najwyżej poprawny. Eksponując fotografie Zbigniewa Dłubaka, nota bene fragment czerwcowej wystawy w Madrycie, Fundacja Archeologia Fotografii pokazała, że staje się nieznośnie przewidywalna. Chwała jej za to, że zrobiła dla tego twórcy więcej niż ktokolwiek wcześniej, ale obecnie – kiedy wszyscy wiemy już, że „Dłubak wielkim artystą był” – niewiele brakuje do tego, żeby Fundację uznawać za skromniejszy warszawski odpowiednik Cricoteki, czyli ośrodek dokumentacji twórczości jednego artysty. Wreszcie – premierowy pokaz Oskara Dawickiego w galerii Raster, który wzbudził chyba głównie konsternację. Nawiązując do Rozstrzelań Andrzeja Wróblewskiego, cyklu, który dotyczy spraw najpoważniejszych, gdyż bezpośrednio odnosi się do traumatycznych wydarzeń wojennych z życia artysty, Dawicki stąpa po cienkim lodzie i nie może nie oczekiwać, że ktoś powie: „sprawdzam!”. Innymi słowy, choć jestem zwolennikiem ściągania pomników z postumentów, zakładam, że angażując „jedną z najważniejszych figur nowoczesnej sztuki polskiej” – jak pisze się w tekście kuratorskim – trzeba mieć ku temu wystarczająco dobry powód. Tymczasem wszystkie konteksty, które Dawicki/Raster nakładają na Wróblewskiego, wydają mi się zwyczajnie miałkie – wiem, że to ostra ocena, dlatego rozwinę ją w drukowanym nr 3 (grudzień).
Duża część galerii postawiła w tym roku na odświeżenie klasyków współczesności. Triumfy święcili artyści lat 60., 70. i 80.: Gruppa, Grzegorz Kowalski, Łódź Kaliska, Natalia LL, Jan Świdziński i inni, co nie jest zbyt odważnym wyborem wystawienniczym – choć z pewnością przemyślanym ruchem handlowym. Spośród wszystkich tych quasi-muzealnych pokazów zdecydowanie najlepiej wypadły fotografie Natalii LL w lokalu_30 oraz Klisze amerykańskie Kowalskiego w Polach Magnetycznych. Bardzo dobrze zagrał pomysł, aby odczarować wizerunek artystki jako autorki jednej pracy, czyli ikonicznej Sztuki konsumpcyjnej; podobnie prezentacja nie dość znanych zdjęć i grafik Kowalskiego, przeplecionych jego komentarzem, robiła znakomite wrażenie. Wyraźna grupa galerii postawiła z kolei na projekty, które – ze zmiennym szczęściem – albo inspirują się przeszłością, albo wpisują w modę na pracę z archiwami. O ile jednak Ściana wschodnia Agnieszki Kalinowskiej (BWA Warszawa), delikatnie mówiąc, nie jest reprezentatywna dla tego typu działań, o tyle na miano najlepszej wystawy Weekendu zasługują Reminiscencje/Hippocampus w Galerii Asymetria. Oto ekspozycja, która może się pochwalić nie tylko ciekawym materiałem (świetne zdjęcia Wojciecha Plewińskiego i Ronit Porat), ale także od początku do końca przemyślaną odpowiedzią na pytania, dlaczego i jak warto ten materiał wystawić razem.
Jednym słowem: lokal_30, Pola Magnetyczne, Asymetria – trzy zajmujące pokazy pośród 21 galerii. To zdecydowanie za mało. Oczywiście, nie wymagam od WGW wystaw przygotowanych od strony merytorycznej tak, jak przygotowuje się najlepsze pokazy muzealne. Zdaję też sobie sprawę, że impreza ta ma głównie komercyjno-popularyzatorski charakter. Niemniej jednak nie uważam, aby było to wystarczającym powodem dla obniżenia kryteriów oceny. Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej!
EWA TATAR: Splendor i archiwa
Plenerowa impreza w CSW – fatalna ze względu na zimno, deszcz i akustykę w krużgankach – pląsy do radiowych hitów w barze Studio oraz PR-owy splendor całego WGW trochę odwracały uwagę od sztuki; nie wpłynęło to na szczęście na poziom wystaw i co najmniej kilka z tych, które widziałam, było wyśmienitych (w ciągu niespełna dwóch dni, na które mogłam przyjechać z Krakowa, nie da się zobaczyć wszystkich, nawet wtedy, gdy podróżuje się po mieście taksówką – jak ostatnio w wydawanym w Opolu magazynie o sztuce sugeruje jeden z organizatorów, Łukasz Gorczyca). Tu wrażenia z dwóch opartych o archiwalia.
Psychopapier w Piktogramie, czyli luxusowa śmietanka plus Truszkowski plus Libera, to chyba moja ulubiona tegoroczna wystawa. Dowcipna i lekka, wręcz hipnotyzująca, ułożona z tysiąca drobnych odniesień wynikających z ikonografii. Nawet fakt niepodpisania prac nie był w stanie popsuć mi tej przygody oraz bezgranicznego zachwytu ostrą kreską i egzotycznym imaginarium Ewy Ciepielewskiej – więcej w drukowanym „Szumie”.
Trochę grzeczniej i muzealniej było w Polach Magnetycznych na wystawie Grzegorza Kowalskiego. Pokazano tu mało znane, w obszernym katalogu z 1998, reprezentowane zaledwie kilkoma reprodukcjami, prace powstałe jako echo podróży do Meksyku, USA i Paryża na przełomie lat 60. i 70. Malarstwo, swoiste kolaże malowane na gazetowych fragmentach, sitodruki (nieznane szerzej polskie oblicze pop artu), fotografie (ujawniają fascynację amerykańską ulicą, czasem kadrem estetyzują jej przaśność, podobnie jak spisywane na gorąco wrażenia zamykane w obrazy: „Tłum na parkiecie zmienia się w żywą rozedrganą grafikę”), dokumentalne tableaux po amerykańskim environment dynamicznym wsparte zostały różnego typu dokumentami. Są fragmenty korespondencji i zapiski – czasem po angielsku (fascynują go hippisi, gdy sam „[c]zuj[e] się, jakb[y] był zaciśniętą pięścią i nie mógł wyprostować palców dłoni”), wycinki z prasy (np. antywojenne rysunki albo new age’owe klimaty; reklamy wszelkiego typu, erotyka, szereg popkulturowych, politycznych i alternatywnych fascynacji w imponującej rozpiętości), pozyskane zdjęcia reporterskie, wreszcie publikacje przywiezione z podróży. I tak, kupiony w Paryżu i podobno dowieziony do Polski z drżącym sercem Dziennik Gombrowicza, otwarto na słynnym bon mot’cie „poniedziałek –ja…”, a obok wpleciono tu i ówdzie wizerunki Kowalskiego – to na każdej feministce musi wywrzeć odpowiednie wrażenie. Są Le barricades de mai wydane zaraz po zamieszkach studenckich, płyta z muzyką z Hair czy publikacja na temat Dionysus in ’69 The Performance Theatre Schechnera. Szkoda, że wystawie nie towarzyszyła na przykład rozmowa z artystą, jakiś większy materiał na temat tej niedocenianej w jego dorobku epoki.
ALEKSANDER KMAK/ZOFIA KRAWIEC: Dobrze znane melodie przeszłości
Niemal wszystkie z dwudziestu jeden galerii organizujących wystawy w ramach trzeciej edycji Warsaw Gallery Weekend śpiewają na jedną nutę. Lepiej albo gorzej, czasami nie trafiając w rytm, a czasami kompletnie nieczysto, jednak cały czas przy akompaniamencie tej samej ścieżki dźwiękowej. Nie jest to bynajmniej miły współczesny bit, ale przebrzmiałe i natrętnie nostalgiczne melodie w stylu festiwalu w Opolu, co sprawia, że monofonia wystaw jest wprost nieznośna. Niezwykłe unisono dziwi tym bardziej, że w chórze WGW śpiewają jednocześnie Teresa Pągowska, Maurycy Gomulicki, Tomasz Kowalski, Bownik… Czy to możliwe, że tak różni artyści przemawiają tak zgodnym głosem? Większość wystawców zdradza niemal perwersyjne zainteresowanie przeszłością i nostalgię za dawno minionym. Lata 70. i 80. urastają na WGW do rangi mitycznych złotych czasów polskiej sztuki. O ile w przypadku niektórych galerii można to wytłumaczyć względami strategii programowej (dotyczy to na przykład galerii Propaganda i wystawy Łodzi Kaliskiej), o tyle u innych zakrawa to na absurd. Dzieje się tak w Czułości, gdzie młody fotografik Paweł Eibel wystawia prace, które wszyscy już gdzieś widzieliśmy (i stwierdziliśmy, że nie są zbyt interesujące) czy w BWA, gdzie Agnieszka Kalinowska próbuje nawiązywać nieudany do końca dialog z tradycją awangardowej rzeźby przy jednoczesnym cytowaniu nostalgii za modernistyczną przeszłością i tożsamością Wschodu… Nieprzekonujące.
Dlaczego więc nawet prace najmłodszych generacji rażą eskapizmem i jakąś próżną tęsknotą? Jak nam się wydaje, galerzyści WGW Anno Domini 2013 wręcz heroicznie próbują stworzyć swoimi wystawami idylliczną krainę łagodności — i, co niestety nieuniknione, miałkości. Jak ognia unikają tematyki społecznej czy w ogóle jakiejś rzeczywistej merytorycznej wagi. Nawet jeśli udają się w te rejony, to za pomocą takich sprawdzonych gwiazd jak Grzegorz Kowalski, Oskar Dawicki czy Natalia LL. Powiedzmy to szczerze, posługiwanie się akurat takimi artystami przy jednoczesnym zamknięciu na młodych wydaje się dziś aktem kuratorskiej kapitulacji. Wystawy WGW przypominały nam formułę amerykańskiego small talku — ładne, sprawdzone, poprawne, ale także mało odważne i w rzeczywistości pozbawione głębszej treści.
Szczęśliwie są wyjątki i dobre punkty programu. Do nich właśnie należy z pewnością wystawa Reminiscencje/Hippocampus w galerii Asymetria. Obserwujemy na niej zderzenie (sic!) materiałów fotograficznych Wojciecha Plewińskiego ze świetnymi zdjęciami Ronit Porat. Z owego zderzenia bez szwanku wychodzi Porat, Plewiński niestety rozsypuje się na kawałki. Zresztą mamy wrażenie, że punktem wyjścia dla pomysłu zestawiania prac tych dwoje była silna potrzeba wyraźnego skontrastowania tego, co stare i już nudne, z tym, co też powstało lata temu, ale świetnie broni się i dziś, a nawet poprzez aktualizację dużo mówi o współczesności. Choć tematyka gender może wydawać się już przebrzmiała, wystawa w Asymetrii jest trafna nie tylko dlatego, że WGW nie oferuje jej zbyt wielkiej konkurencji, lecz także dlatego, że – jak przekonuje rezygnacja z wystawy o męskości w krakowskim Muzeum Narodowym – dyskusja na temat konstruowania płciowej tożsamości musi trwać, co więcej — cennym głosem będzie ten wydobywający się z prywatnych galerii. Więcej napiszemy w recenzji w nr 3.
Wystawa The New Morals/Nowe obyczaje w nowo przeprowadzonej z Poznania galerii Stereo również jest jednym z najlepszych punktów WGW. W brutalny sposób minimalistyczny, mały przegląd prac na różne sposoby związanych ze sztuką zastanego przedmiotu wyznacza konsekwentną drogę zainteresowań właścicieli Stereo i chociaż czasem słyszało się kąśliwe komentarze spod znaku „to typowe dla Stereo”, my to doceniamy. Zwłaszcza, że tytułowe nowe obyczaje mogą, w przeciwieństwie do większości wystaw, zaproponować konstruktywny materiał nie tylko dla akademickiej refleksji, która powinna towarzyszyć tego typu wydarzeniom — mowa tu na przykład o, żeby użyć sformułowania Silvii Benso, nowej etyce rzeczy czy nowej definicji dla granicy człowiek/przedmiot. Jeśli chodzi o nowości, to z WGW byłoby to niestety na tyle.
JAKUB BANASIAK: To idzie starość?
Jakie było tegoroczne WGW? Im dłużej zastanawiam się nad odpowiedzią, tym bardziej jestem przekonany, że było… nijakie. Ani rewelacyjne, ani nieudane. Przy interpretacji wpisującej się w retorykę organizatorów można powiedzieć, że to dobrze, bo oznacza to tak upragnioną przez środowisko „normalność”. Bez fajerwerków, ale i bez kompromitujących wpadek. Patrząc z tej perspektywy, WGW było więc poprawne – w ten sam sposób, w jaki poprawni są aspirujący ubodzy krewni. Ale przecież o to, jak się wydaje, chodziło.
Jednak przy nieco bardziej krytycznym spojrzeniu (być może zupełnie nieadekwatnym przy tego rodzaju wydarzeniu), rozbierając całą imprezę na części pierwsze – pojedyncze pokazy – trzeba powiedzieć o rozczarowaniu. A nawet kilku.
Przede wszystkim – galerzyści najwyraźniej zbyt mocno wzięli sobie do serca pogląd, że należy postawić na sprawdzonych, dobrze znanych publiczności i kolekcjonerom artystów. Potwierdza to prosta wyliczanka: Alina Szapocznikow, Wojciech Plewiński, Teresa Pągowska, Zbigniew Dłubak, Jan Świdziński, Włodzimierz Jan Zakrzewski, Natalia LL, Grzegorz Kowalski, Łódź Kaliska, artyści biorący udział w wystawie Psychopapier… To niemal połowa wszystkich pokazów. A jeżeli dodamy Krzysztofa Wojciechowskiego w Instytucie Awangardy – wyjdzie równe pół. Co poza tym? Stateczni artyści średniego pokolenia: Cezary Bodzianowski, Oskar Dawicki i Maurycy Gomulicki. I w końcu młodzi, bynajmniej nie debiutanci i jedynie w siedmiu galeriach (Agnieszka Kalinowska, Paweł Eibel, Tomasz Kowalski, Siostry Borowe, Alicja Karska i Aleksandra Went, Bownik, a także Nina Beier, Piotr Łakomy, Gizela Mickiewicz oraz Michael E. Smith w Stereo).
Czy w ostatni weekend września tylko ja miałem wrażenie, że spaceruję po m(a)uz(ol)each, a nie młodych, ekscytujących galeriach „najbardziej dynamicznej sceny w tej części Europy”? I nie chodzi mi bynajmniej o zaglądanie w metryki, ale o prostą konstatację dotyczącą tak zwanego „wizerunku” naszej sceny. WGW 2013 pokazuje, że polska sztuka nie tyle cierpi na niedobór nowych twarzy, co musi wręcz sięgać do najgłębszych rezerw. Jednym słowem – po polskim 5 minut nie pozostał nawet ślad. Pytanie, czy taki obraz to prawdziwa diagnoza, czy tylko wynik przesadnej ostrożności galerzystów. Chyba mimo wszystko to drugie. WGW to bardzo doświadczony życiem trzylatek.
Inny problem to same wystawy. Jak najkrócej oddać ich charakter? Może tak: gdybym miał napisać pełnowymiarową recenzję którejś z nich, z czystym sumieniem mógłbym to zrobić w wypadku trzech, może pięciu pokazów. I tu wracam do tego, o czym pisałem na początku. Tegoroczne WGW było do bólu poprawne. Brakowało wystaw z pazurem, propozycji świeżych, zaskakujących, prezentujących artystów dawno (albo w ogóle) u nas niewidzianych – takich jak choćby zeszłoroczne pokazy Slavs and Tatars, Kitty Kraus, Willema de Rooij, Société Réaliste, Janka Zamoyskiego czy Christiana Tomaszewskiego. I znowu: decydując się na bezpieczną ofertę, galerzyści wylali chyba dziecko z kąpielą. Nawet „balon” Pawła Althamera pokazywany przed rokiem w Soho Factory – pokaz bądź co bądź jednej pracy – robił większe wrażenie niż kilka tegorocznych wystaw. I to nie ze względu na skalę.
Powyższe zestawienie pokazuje coś jeszcze: że w tym roku polska scena naprawdę jest polska. Jedynie Stereo i Asymetria potraktowały serio anglojęzyczną nazwę imprezy, w przemyślany sposób zestawiając swoich artystów z twórcami zachodnimi (pomijam tu doraźną kompilację z galerii Aleksander Bruno). Szkoda.
No dobrze, dość narzekania, bo przecież – jako się rzekło – na WGW 2013 były i wystawy przynajmniej dobre. Wskażę trzy. Po pierwsze Natalia LL w lokalu_30 – pokaz bardzo emocjonalny, a przy tym – przynajmniej dla mnie – krańcowo smutny, choć ilustrujący aktywność teoretycznie witalną… „Próby obiektywnego zapisu obrazu ciała ludzkiego” okazały się skutkować pracami niemalże egzystencjalnymi. A jako bonus wysmakowane erotyczne pastele z końca lat 60. i świetny film Karola Radziszewskiego Amercia Is Not Ready For This. Kuratorka pisze, że wystawa miała „na celu dekonstrukcję mitu dotyczącego Natalii LL jako »autorki jednej pracy«” – i zamierzenie to, na ile to w tej skali możliwe, należy uznać za spełnione.
Po drugie Cezary Bodzianowski w Fundacji Galerii Foksal, gdzie artysta ten – tylko i aż – utrzymuje poziom, do którego nas przyzwyczaił. Tym razem zaproponował interwencję niezwykle wyraźną, a jednak niewidoczną… Plus lapidarne sentencje w każdym z trzech pomieszczeń FGF wpisujące się w kontekst niedalekiego remontu i czasowej wyprowadzki. Koniecznie.
I w końcu Psychopapier w Piktogramie, czyli zero zaskoczenia pod względem merytorycznym i ekspozycyjnym, ale przecież nie o zaskoczenie tu idzie, a o wibrującą energię tych prac – może „psycho”, a może jedynie „dzikich”. Czyli takich, jakich na WGW 2013 en masse zabrakło.
Oczywiście były też wystawy zdecydowanie słabe – i tu również wspomnę trzy pokazy. Największe rozczarowanie przynosi chyba pokaz Oskara Dawickiego w Rastrze. Zadziwiające, jak łatwo wyrafinowana artystyczna postawa – efemeryczna, skutecznie wymykająca się wszelkim szufladkowaniom – zamieniła się w obły obiekt. O jedną pracę za mało to wystawa przegadana, niedopracowana (pod dywanem majaczy wielki konar, a chyba nie o to chodziło) i niestety mało zabawna – jak powtarzany po raz setny dowcip. I nawet wyprzedzająca strategia epatowania żenadą w tym wypadku jest tylko… żenująca. Na ostatniej wystawie w Rastrze (jeszcze na Hożej, w 2009 roku) Dawicki wywiesił z okna galerii przykrótki sznur, za sprawą którego ironicznie wypowiadał się na temat statusu „artysty galeryjnego”. Teraz do nowej siedziby Rastra prowadzi czerwony dywan. Wymowna różnica.
Zawodzi też inny przedstawiciel tego samego pokolenia – Maurycy Gomulicki. W Leto chciano z kolei pokazać zbyt dużo – jest i efektowny mural, i syrenka, i stoliczek, i ubrania, i buty, a nawet button do nabycia za 5 złotych. A wszystko to znamy, lubimy, wiemy… Znowu: ograny greps i to wypowiedziany kilka razy na jednym wydechu. Szkoda, bo sam mural wystarczyłby za efektowną wystawę.
I w końcu Czułość z wystawą Pawła Eibla – absolutnie bezkonkurencyjna (rozczarowanie związane z wystawą Dawickiego to jednak zupełnie inna liga). Fatalne jest tu wszystko: chaotyczna mieszanka starych prac i nowego cyklu, niepoważna, bełkotliwa ekspozycja mająca jak rozumiem robić za „bezpretensjonalną” (namazane flamastrem tytuły prac w przestrzeni dzierżawionej od Griffin Group – bezcenne), kuriozalny tekst kuratorski („dekonstruowanie obrazów do stopnia, w którym ich jedyną reprezentacją staną się one same”), w końcu zupełnie niezaskakujący brak osoby, która mogłaby opowiedzieć coś o wystawie. I tylko artysty szkoda.
Wystawa Eibla potwierdza opinię o Czułości jako miejscu, w którym imprezy mają odwrotnie proporcjonalne znaczenie do prezentowanej sztuki – pytanie, kiedy zrozumieją to osoby, którym zależy jednak na tym ostatnim – czyli artyści i kolekcjonerzy. A epilog dopisało samo życie. Na facebookowym profilu Czułości widzowie, kolekcjonerzy i kuratorzy, którzy przyjechali specjalnie do Hali Koszyki, mogli drugiego dnia WGW przeczytać: „Przepraszamy wszystkich, którzy nikogo nie zastali w galerii w godz. 12-14. Zarwane noce mają swoje konsekwencje”. Cóż, pić trzeba umieć.
A reszta? Reszta była… poprawna.
–
W grudniowym numerze „Szumu” polecamy cały blok recenzji z Warsaw Gallery Weekend.