Warszawa w Budowie w budowie. WWB 6
Jeśli druga nitka metra już by działała, szóstą edycję Warszawy w Budowie dałoby się obejrzeć w jakieś dwie godziny, choć mówimy o pięciu wystawach. WWB 6 sprawia wrażenie szkicu, ledwie zarysowanego projektu. Rozczarowują szczególnie pokazy Archiwa najtlajfu (kur. Tomasz Fudala) i Samoorganizacja (kur. Katarzyna Białach), słabo wypada też Codziennie obecny (kur. Klara Czerniewska). Twoje miasto to pole walki (kur. Stach Ruksza) – highlight festiwalu – to wystawa tyleż potrzebna, co letnia, bez błysku. Najlepiej udał się pokaz najbardziej kameralny, czyli Wypadki przy pracy (kur. Klara Czerniewska) – ale to chyba słaba rekomendacja dla przedsięwzięcia o takiej skali i ambicjach jak WWB.
Pokazy składające się na korpus WWB 6 scala temat przewodni festiwalu: artyści. To punkt wyjścia do samodzielnych wystaw, które miały pokazać twórców – by tak rzec – pod różnym kątem: jako grupę społeczną, aktywistów, animatorów lokalnego życia kulturalnego, „niebieskie ptaki” itp. Słowem – temat-rzeka. Jednak tegoroczna edycja festiwalu przypomina raczej brodzik: temat ledwie muśnięto, brawurowo go tym samym marnując.
Co z tego, że Archiwa najtlajfu uwodzą od strony wizualno-produkcyjnej – jak zwykle u Tomasza Fudali – skoro w to sreberko opakowano garść archiwalnych fotografii (nowszych: Karola Radziszewskiego, i starszych: Erazma Ciołka), dwa kostiumy na krzyż (autorstwa Mikołaja Bibersteina-Starowieyskiego) i przypomnienie Sztuki pięknych artystek i Novej Popularnej. Dałoby się tu pewnie wcisnąć jeszcze Aurorę, Cafe Baumgart i temu podobne inicjatywy, tylko co z tego? Artyści bawią się, piją i przebierają – wiemy to mniej więcej od czasów pierwszej bohemy. Tylko czy zupełnie elementarne archiwum to aby na pewno wystarczający materiał, żeby zrobić frapującą wystawę? Raczej punkt wyjścia, bazowa kwerenda. W tle leci fajna muzyczka, na wystawę miło się patrzy (a raczej: „przelatuje wzorkiem”), wszystko pięknie – ale z pustego i Fudala nie naleje. Materiału nie starczyło nawet na tyle, żeby zapełnić „kiszkę” w siedzibie MSN-u przy ul. Pańskiej – kurator przeciął ją na pół, stawiając w poprzek ściankę działową. Rozumiem, że kwerenda do tej wystawy musiała być niesłychanie męcząca, ale czy imprezową warszawkę naprawdę stać tylko na tyle?
Jeżeli Archiwa najtlajfu potraktowano pobieżnie, to powiedzieć, że Samoorganizacja jest wystawą naskórkową – to nie powiedzieć nic. W zasadzie zdumiewa tu wszystko: sposób ekspozycji, zakres prezentowanego materiału, opisy poszczególnych prac. Rzecz dotyczyć ma pozainstytucjonalnego obiegu sztuki. „Wystawa” – jeżeli dobrze rozumiem – składa się z trzech bloków, z których każdy dotyczy innego okresu: lat 70., lat 80. (po 13 grudnia) i czasu po roku 1989. Napisałem „bloków”? Pardon, chodziło mi o trzy ściany. To bez wątpienia najbardziej kuriozalny kuratorski pomysł sezonu: zestawić Biuro Poezji (a dlaczego nie inne inicjatywy z tego okresu?), planszę (!) dotyczącą sceny niezależnej lat 80. i kilka filmów o najnowszych niezależnych inicjatywach artystycznych (ZOR, WAA, PSM) – i udawać, że to wystawa. Dwa pierwsze zagadnienia są doskonale opracowane, więc to, co pokazano na Inżynierskiej, może budzić tylko politowanie. To tak, jakby próbować powiedzieć coś o sztuce krytycznej, pokazując dwa numery „Czerei” i reprodukcję Piramidy zwierząt. Z kolei ostatni temat – sam w sobie niezwykle ciekawy – na razie nie doczekał się opracowania, więc pokazywanie go w takiej formie to też zbrodnia – tyle że na odwrót. W sumie – wszystko oczywiste i poprawne jak uczniowska rozprawka na zadany temat, tyle że pisana na kolanie: dziurawa i niedopracowana. Wrażenie chaosu potęgowały opisy poszczególnych plansz, które sfotografowałem, co by nie przepracowywać się potem z ręcznym przepisywaniem. Jakież więc było moje zdumienie, gdy wklepałem je do Googla i okazało się, że tekst o scenie niezależnej lat 80. żywcem przeklejono ze strony… Instytutu Pamięci Narodowej, pod którego kuratelą organizowano jakiś czas temu Rok Kultury Niezależnej. Halo, halo! Czy ktoś kontrolował proces powstawania wystawy przy ulicy Inżynierskiej? Kuratorka (?) pisze, że „wystawa nie podejmuje próby zmapowania terytorium, raczej stara się wskazać różne kierunki i motywy artystycznej samoorganizacji”. Istotnie, nie podejmuje takiej próby…
Dwie wystawy przygotowała Klara Czerniewska, obok Tomasza Fudali główna kuratorka całości tegorocznej edycji WWB. Pierwsza, Wypadki przy pracy, to najlepszy pokaz imprezy. Tu akurat fraza „wystawa kompaktowa” jest komplementem. Wystawę zaaranżowano w żoliborskiej pracowni Jana Styczyńskiego – fotografa-dokumentalisty. Wydarzeniem i osią pokazu jest nieznany dotąd mural Mariana Bogusza (1958), ale Czerniewska pokazuje także kolekcję malarstwa na ceramice (ściśle: talerzach), którą mógł poszczycić się gospodarz pracowni. Artyści „płacili” mu w ten sposób za kolorowe odbitki fotografii ich prac i wystaw, a czasem kolorowe talerze po prostu prezentowali. Warto zrobić sobie rodzaj testu i spróbować odgadnąć, kto sporządził który obrazek – a są to nazwiska pierwszorzędne. Całość pokazu uzupełnia prezentacja zdjęć Styczyńskiego reprodukowana na płaskich panelach. Można je brać do ręki, a żeby poznać opis – należy fotosy obrócić. To ładne nawiązanie do eksponowanych obok talerzy. W ten sposób powstała wypowiedź zwięzła, przemyślana, oparta o wyrazisty, konkretny materiał wizualny. Wypadki przy pracy to lekka, błyskotliwa opowieść o heroicznym okresie polskiej nowoczesności – lepsze jedno dobrze zrobione case study niż pobieżnie przejrzane „archiwa”.
Tym bardziej nie pojmuję, jaki cudem Czerniewska popełniła wystawę Codziennie obecny. Pokaz na tarasie Instytutu Awangardy traktuje – jakże by inaczej – o Henryku Stażewskim. Wystawa stawia sobie za zadanie pokazanie Stażewskiego jako jednej z kluczowej figur towarzysko-artystycznego życia Warszawy, zaś jego pracowni – jako jednego z centralnych miejsc, w którym spotykało się tzw. „środowisko”. Nie jest to zadanie nadmiernie trudne – to, że Stażewski był artystą-instytucją, wiemy nie od dziś. Ale dobrze, rozumiem, że nie jest to oczywiste dla wszystkich i warto ten temat odświeżać. Tylko dlaczego zostało to zrobione tak nieudolnie? Cała wystawa jest pstrokata jak oblepiona reklamami warszawska ulica. Ekspozycyjne meble pomalowano na krzykliwy morelowy kolor, a że wystawę w dużej mierze się czyta, trudno uznać tę decyzję za fortunną (choć rozumiem zamysł: skoro malarstwo Stażewskiego kolorowe, to i ekspozycja kolorowa). W centralnym punkcie Czerniewska wyeksponowała domowe papucie Stażewskiego, które malarz ozdobił barwnymi paskami. Znoszone kapciochy pysznią się dumnie w pleksiglasowym kubiku, co tyleż groteskowo, co skutecznie podmywa ideę Instytutu Awangardy – anty-muzeum, które starzeje się i obrasta kurzem razem z pokazywanymi w nim przedmiotami – i naszą o nich pamięcią. Ale to nie koniec kuriozalnych decyzji – obok wyeksponowano obrazy Stażewskiego. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że kuratorka zdecydowała się na kompozycję parawanową – jeden obraz zasłania drugi… Prawdopodobnie stoi za tym jakiś błyskotliwy zamysł – ale nie podejmuję się zgadywać jaki. Jedno jest pewne: obrazów zwyczajnie nie widać, a brać ich do ręki – niczym fotografii Styczyńskiego – nie polecam. Jeśli dodamy do tego lukrowane, patetyczne wypowiedzi bliższych i dalszych przyjaciół artysty – otrzymamy wystawę-bombonierkę. Uf, mdli, trzeba się przewietrzyć – na szczęście widok z dachu IA jest niezmiennie imponujący.
Największą wystawę WWB 6 umieszczono w chwilowo opustoszałym Domu Braci Jabłkowskich – najbardziej nobliwym domu handlowym stolicy. Zacznijmy od tego, że Twoje miasto to pole walki to import. Warto to zaznaczyć nie tylko dlatego, że kierunek z peryferii do centrum cieszy, ale również z tego powodu, że mówi to przecież coś o samym festiwalu, który musi ratować się cudzymi pomysłami. Może w przyszłości stanie się to zasadą – zobaczymy. Na razie dostajemy kontynuację wystawy Oblicze dnia, którą Stach Ruksza pokazał w ramach Grolsch ArtBoom Festival latem tego roku. Był to pierwszy (!) w historii polskiego wystawiennictwa kompleksowy pokaz poświęcony tzw. „społecznym kosztom transformacji”. Temat nieobecności tego dyskursu w pracach polskich artystów wykracza poza ramy tej recenzji, powiedzmy więc tylko, że Ruksza wykonał robotę pionierską i już tylko za to należą mu się gromkie brawa. Jednak o ile wystawa pokazywana w kinie Światowid w Nowej Hucie była zwięzła i przemyślana (temat komunikowała nawet jej scenografia – utkana z „paździerzowych” materiałów-erzaców takich jak styropian czy taśma maskująca), o tyle warszawski pokaz rozłazi się, a jako całość – przypomina tradycyjny przegląd muzealnych artefaktów. Takie wrażenie można odnieść szczególnie na głównym poziomie ekspozycyjnym – to duża, pusta przestrzeń, w którą niestety nie udało się tchnąć życia. Lepiej prezentuje się część wystawy umieszczona na poddaszu, a więc w pomieszczeniach ukrytych przed klientem-konsumentem, który robił zakupy u słynnych braci. Miejsce ekspozycji trafnie odzwierciedla obszar, jaki w polskim pejzażu instytucjonalnym zajmuje sztuka podejmująca tematykę nierówności ekonomicznej, w tym sytuacji bytowej artystów. W tym punkcie również mamy do czynienia z nawiązaniem do innej wystawy Rukszy – mianowicie do pokazu Workers of the Artworld Unite (Kronika, 2013). Zakamarki poddasza monumentalnej kamienicy i brudny, chropowaty sposób ekspozycji skutecznie dynamizują tę część pokazu. Nie zmienia to jednak faktu, że Twoje miasto to pole walki ma temperaturę akademickiej kwerendy – na szczęście ma również i jej wagę. Trochę szkoda, że Rukszy nie udało się wykrzesać z pokazywanych prac nieco więcej energii. Zabrakło chyba tego, co w tym wypadku najpilniejsze: impulsu do działania, mobilizacji, poczucia, że zmiana jest możliwa. Plusów jest tu jednak zdecydowanie więcej niż minusów. Kto więc nie widział – ma czas tylko do niedzieli.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, o czym będzie WWB 6, pomyślałem – to jest to! Artyści pokazani w swoim środowisku naturalnym, zmapowane pracownie, o których mało kto wie, niezależne inicjatywy… Zapowiadało się tajemniczo, intrygująco, magnetycznie. Wyszło zgoła inaczej. Poszczególne pokazy to zalążki większej całości – oddzielone od siebie nie tylko topograficznie, ale również koncepcyjnie i jakościowo. Mówiąc wprost, WWB 6 trzeszczy w szwach. Aktualna edycja pokazuje, że najważniejszy warszawski festiwal dedykowany sztuce, architekturze i projektowaniu dostał zadyszki. Czas chyba ponownie przemyśleć kwestie elementarne: jak, po co i dlaczego. WWB dopadła rutyna, festiwal wpadł w pułapkę tematyzacji: skoro wcześniejsze edycje festiwalu były osnute wokół jakiegoś wyraźnego tematu, to i tym razem nie mogło być inaczej – w ten sposób po architektach, projektowaniu, urbanistyce, reklamie itp. przyszedł czas na artystów. Co będzie następne? Podpowiadam: został jeszcze transport publiczny, miejska zieleń, reprywatyzacja… I niech WWB opowie również o tych kwestiach, czemu nie, tylko niech robi to tak jak dotychczas – intrygująco i kompetentnie.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Warszawa w Budowie 6
- Miejsce
- różne
- Czas trwania
- 11.10–09.11.2014
- Osoba kuratorska
- Klara Czerniewska, Tomasz Fudala
- Strona internetowa
- artmuseum.pl/pl/cykle/warszawa-w-budowie-6