Utopia postporno. Rozmowa z Agą Szreder i Rafałem Żwirkiem
Ewa Majewska: Co to jest postpornografia? Czym różni się od „zwykłej” pornografii?
Aga Szreder: Według Paula Preciado terminu „postpornografia” pierwszy raz użyła Annie Sprinkle przy okazji swojego performansu Publiczne odsłonięcie szyjki macicy w 1990 roku. Mainstreamowa pornografia jest mniej lub bardziej przemocowym spektaklem mającym czysto masturbacyjny cel. Natomiast postpornografia dekonstruuje i uwidacznia mechanizmy tego oraz wielu innych spektakli serwowanych nam przez kapitalizm. Dzięki temu ma potencjał podniecenia umysłu, duszy i ciała.
Co was najbardziej pociąga w postpornografii?
AS: To, że otwiera mnóstwo nowych ścieżek. Gdy po raz pierwszy zetknęłam się z postpornografią, jakieś 7 lat temu, odkryłam cały wszechświat. Zawsze podejrzewałam, że on istnieje, ale w momencie, gdy zobaczyłam to gigantyczne spektrum ludzkiej seksualności, było to dla mnie absolutnie otwierające i pouczające.
Żwirku, a jak wygląda to u ciebie?
Rafał Żwirek: Dla mnie najciekawsza jest mnogość strategii artystycznych używanych do pokazywania czy opowiadania o seksualności, społeczeństwie, polityce… Trochę też o to w postpornografii chodzi, o subwersje dominujących narracji. Ilość artystycznych strategii i narracji jest tu niebywale bogata. Tak jak mówi Aga – to jest pewien wszechświat, który rzeczywiście istnieje. W każdej dziedzinie sztuki wizualnej istnieją obszary niepoliczalnego bogactwa opowiadania, pokazywania, doświadczania, kreowania. Wszystko to, co istnieje w sztuce współczesnej rozumianej jako narzędzie zmiany – istnieje również w postpornografii. Z mojego punktu widzenia postpornografia bez sztuki współczesnej by nie istniała. Z kolei sztuka współczesna bez postpornografii bardzo dużo traci, bo staje się pruderyjna, jałowa, akademicka, XX-wieczna.
AS: Jest na pewno bardzo niepełna.
Wytraca też chyba kontakt z widzem. Dla mnie narracje o partycypacji są bardzo często jałowe. Zapraszasz ludzi do czegoś, ale i tak traktujesz ich trochę jak meble w swojej instalacji. Natomiast w postpornografii widz siłą rzeczy uczestniczy. Kiedy patrzysz na ciało, które jest seksualnie aktywne, sygnalizuje swoje pożądanie, to zostajesz w to włączony. To nie jest sucha sytuacja – jeżeli już w to wchodzisz, to intensywniej, niż jak patrzysz na inne obiekty.
RŻ: Partycypacja polega również na kodach wizualnych. Jedną rzeczą jest seksualność, podniecenie, ale postpornografia włącza cię jako widzkę w pewien nurt pokazywania ciała i jego różnorodności, jak również płci, tożsamości, technik. Tego jest mnóstwo. Jak idziesz na festiwal filmów o bursztynie, to on nie jest specjalnie partycypacyjny, bo po prostu musisz się interesować bursztynem, ale jeżeli oglądasz filmy postpornograficzne, które dotyczą ciała, to się jakoś do nich ustosunkowujesz, bo również jakieś ciało masz. Postpornografia nie zmusza do partycypacji, ale mocno do niej zaprasza; z pewnością nie możesz udawać, że ciebie to nie dotyczy – masz ciało, masz seksualność. Nawet, jeśli jesteś osobą aseksualną.
Ciekawe jest dla mnie to, co wspominaliście o polityce. Jest taki żywy nurt w myśli społecznej dotyczący budowania utopii wokół wyzwalania seksualności, realizacji namiętności. Charles Fourier, który zresztą jako pierwszy użył słowa „feminizm” już na początku XIX wieku, twierdził, że należy budować falanstery i umożliwiać ludziom realizację ich wszystkich namiętności. Naliczył ich prawie 3000. Ludzie potem budowali te falanstery na różne sposoby, to się mniej lub bardziej udawało. Potem z kolei w latach 60. XX wieku nastąpiła rewolucja seksualna, komuny i tak dalej, ale był też Deleuze z Guattarim, którzy na przykład analizowali kontrakt sadomasochistyczny. Deleuze napisał całą książkę o Sacher-Masochu i opowiadał o tym, że masochizm jest formą przeciwdziałania faszyzmowi. Chciałabym zweryfikować rozpoznanie Deleuza. Czy waszym zdaniem filmy z tematyką BDSM mówią coś ciekawego o przeciwdziałaniu autorytaryzmowi, czy ta tendencja jest tam jakoś obecna?
AS: Tak, jak najbardziej. Podstawą wszystkich praktyk BDSM jest konsensualność i wspólnotowość. W praktykach BDSM obie strony muszą zaakceptować i przedyskutować każdy krok. Siłą rzeczy wypiera to z tego układu wszelkie możliwości faszystowskie. Władza po prostu się rozkłada.
RŻ: BDSM jest oparty na dwóch prostych biegunach – na dominacji i uległości, czyli na władzy i poddaństwu. BDSM-owa postpornografia daje możliwość demistyfikacji władzy i posłuszeństwa, zamiany ról, subwersji. Jeżeli przeniesiesz to na kontekst społeczny, to teoretycznie jest to narzędzie, które pozwala to posłuszeństwo, tę uległość wobec władzy badać. Można również badać możliwość buntu, wszelkiego rodzaju subwersywne strategie, w których osoba teoretycznie podległa, uległa, staje się nagle switchem, osobą dominującą. Oczywiście jest to opowiadane na różne sposoby, tych interpretacji jest bardzo dużo.
Niektóre z nich oferują świadome przekraczanie granic.
RŻ: Niektóre tak. Pokazaliśmy kilka filmów, które bezpośrednio nawiązują do tego, o co pytasz. Jeden projekt składa się z filmów, które są cały czas realizowane i nazywa się Fuck the Fascism, robią go Maria Basura i Jorge Benavides. Używanie BDSM-owych akcesoriów do gwałcenia pomników kolonizatorów albo dawnych właścicieli niewolników jest używaniem struktury podległości i władzy, dominacji i posłuszeństwa w celu zdekolonizowania danej sytuacji politycznej. Inny to No democracy here Liad Kantorowicz, poruszający kwestie palestyńsko-izraelskie przy pomocy zabawnej figury dominy pracującej z izraelskimi żołnierzami. BDSM to język, którego można używać na bardzo różne sposoby. Jako kuratorzy festiwalu staraliśmy się pokazać szerokie spektrum tych praktyk.
Podstawą wszystkich praktyk BDSM jest konsensualność i wspólnotowość. Siłą rzeczy wypiera to z tego układu wszelkie możliwości faszystowskie. Władza po prostu się rozkłada.
BDSM to jeden dział waszego festiwalu. A pozostałe? Jakie one są?
RŻ: Zwykle festiwale, które obracają się wokół postpornografii i ciała są sprofilowane. Zachodnie festiwale budują pewien rodzaj getta przez to, że budują bardzo czytelne kategorie. To jest oczywiście ukłon w stronę widzów.
AS: Chodzi o to, żeby ułatwić wybór danego bloku.
RŻ: Osoby les idą na filmy les, osoby gay na filmy gay, osoby queer na filmy queerowe i tak dalej.
BDSM był o 10 rano w niedzielę.
AS: Zrobiliśmy to specjalnie.
Wspaniałe, aż uśmiechnęłam się nad programem.
RŻ: My tak naprawdę zrezygnowaliśmy z tych kategorii. Rzeczywiście był blok zawierający BDSM – nazywał się Bieguny przyjemności. Jednak my raczej mieszaliśmy kategorie, niż je wyodrębnialiśmy. Mieliśmy nadzieję, że widzowie i widzki zrozumieją, że chodzi nam o coś więcej niż pokazanie konkretnej aktywności. Uznaliśmy, że mieszanie ma funkcję wyzwalającą.
AS: Wierzymy w to, że oglądając czyjąś seksualność, szczególnie nie będącą z pozoru twoją „bańką”, otwierasz drogę do budowania tolerancji, ale też do własnych poszukiwań. Czasami po prostu sami siebie bezwiednie zamykamy w utartych i znanych schematach.
RŻ: Wiele osób mówiło nam, że festiwal w jakiś sposób ich otworzył. Niezależnie od tego, czy to był bondage, fetysz, czy filmy o zmierzchu antropocenu, ludzie nagle odkrywali, że może jednak ich to trochę interesuje. Niektórzy wychodzili zadowoleni, że zobaczyli coś, czego normalnie by nie obejrzeli. Pomieszanie kategorii to był dobry plan.
Ciekawy jest mariaż wątków seksualnych i duchowych.
RŻ: Pewnie chodzi ci o Passion Mai Borg, gdzie badane są relacje władzy i uległości, tyle że nie w kontekście społecznym, lecz metafizycznym. To było mega ciekawe, bo kontekst społeczny jest jakoś oswojony, natomiast od jakiegoś czasu na niezależną scenę BDSM wkracza metafizyka. W tym filmie jest scena, w której Maja konsultuje swoje wątpliwości dotyczące władzy i poddaństwa z pastorką, a ta odkrywa przed nią kolejne etapy władzy i poddaństwa, włączając w to byt w rodzaju Boga. Jest to niebywale ciekawe, bo jak spojrzysz na Kościół katolicki w Polsce, to dyskusja o cierpieniu jest tutaj na zupełnie innym poziomie.
Bardzo wiele doświadczeń seksualnych to formy transgresji, inne stany świadomości. Siłą rzeczy zaczynamy się zastanawiać, czy jesteśmy częścią większej całości, kto tym wszystkim zarządza, czym jest prawda? Czy bardziej prawdziwa jest sytuacja orgazmu, czy to, że sobie tutaj siedzimy i gadamy i chyba orgazmu nie mamy – przynajmniej ja nie mam, tak mi się wydaje… Te filmy pozwalają powiększyć wiedzę o naszych ciałach i ciałach innych ludzi, ale też skontaktować się z wymiarami, które w polityce progresywnej są wykluczone albo są na spalonym – jak właśnie duchowość. W polskiej lewicowości jest ona szczególnie nieobecna – przez nadobecność instytucjonalnego kościoła, jak sądzę.
RŻ: Postpornograficzne filmy opowiadają o świecie, który jest możliwy i do którego w jakiś sposób tęsknimy; są w pewnym stopniu utopijne. Sztuka traktowana jako narzędzie zmiany społecznej musi bazować również na utopiach.
Wierzymy w to, że oglądając czyjąś seksualność, szczególnie nie będącą z pozoru twoją „bańką”, otwierasz drogę do budowania tolerancji, ale też do własnych poszukiwań. Czasami po prostu sami siebie bezwiednie zamykamy w utartych i znanych schematach.
Musi też bazować na umiejętności budowania nowych narzędzi widzenia rzeczywistości. To jest wątek z Rancière’a, który bardzo lubię – dzielenie postrzegalnego, a wręcz całej zmysłowości poprzez powodowanie sytuacji, w której patrzysz na świat na świeżo dzięki interwencji artystycznej, widzisz go pod wpływem zupełnie innych kryteriów. To była w zasadzie domena każdej awangardy – na przykład nagle masz widzieć głównie prostokąty, ciało czy instytucje.
RŻ: Rancière mówił też, że wizualność jest zawsze polityczna. W filmach postpornograficznych rzeczywiście jest bardzo dużo polityki. Ona polega na zarządzaniu ciałami, na normalizowaniu tych ciał, na określaniu zakresu ich widzialności. Postpornografia z gruntu, z samego korzenia zajmuje się tymi zagadnieniami.
Postpornograficzny sposób dzielenia zmysłowości powoduje, że doświadczamy świata inaczej.
AS: I jest to doświadczenie wspólnotowe. Specjalnie pokazujemy filmy w kinie, gdzie oglądasz je razem z innymi ludźmi, widzisz ich reakcje itp. Już na tym poziomie jest to budowanie wspólnoty.
A jak ta wspólnotowość wygląda na poziomie aktorów i aktorek? Grają to, co lubią? Co możecie powiedzieć o strategiach współpracy w produkcji postpornografii? Czy one faktycznie w filmach postpornograficznych są takie nietypowe?
RŻ: To jest dalej budowanie wspólnoty, również na planie filmowym. Najpierw jest omówienie tego, co kto lubi, gdzie są granice, gdzie są limity, czego ktoś nie lubi. Scenariusz rodzi się dopiero z rozmowy zespołu. Artysta lub artystka mają pewien zarys historii, natomiast jej detale są opowiadane przez osoby performerskie, bo to oni decydują, które detale są związane z ich seksualnością, z ich ekspresją, z ich ciałem i patrzeniem, postrzeganiem.
AS: Dlatego postpornografia często tworzona jest kolektywnie. W momencie, kiedy zaczyna się robić film, trzeba być otwartym na to, że historia może podryfować w zupełnie innym od zakładanego kierunku. Trochę tak, jakby w postpornografii ważniejszy był proces tworzenia od sztywnego trzymania się założeń scenariusza czy indywidualnego pomysłu na ostateczne dzieło.
RŻ: Zresztą z tych współprac powstają potem różnego rodzaju kolektywy – czy to w Ameryce Łacińskiej, czy w Europie – które bazują właściwie na tym, że zaczęło się od zrobienia pierwszego filmu, w którym był jakiś podział ról, ale potem on przestaje być istotny, bo istotna staje się grupa osób, która ma jakąś wizję i dyskutuje ją miedzy sobą. Oczywiście ktoś ma kamerę, a ktoś jest performerem, ale również i to przestaje mieć znaczenie.
EM: To ładnie przełamuje to, co Claire Bishop pisała o piekłach partycypacji, w których artyści zapraszając uczestniczki i uczestników do swoich dzieł na różne sposoby nadużywają ich granic. Tutaj mamy odwrotność tego mechanizmu. Czy ludzie, którzy robią tego typu filmy również uczestniczą w dużych ruchach politycznych, czy to jest raczej sytuacja mikropolityki?
AS: Absolutnie uczestniczą. Na przykład grupy osób pracujących seksualnie. To są osoby, które się organizują, formalizują na rzecz praw pracowniczych.
RŻ: To wszystko zależy od tego, o jakiej grupie mówimy. Każda grupa ma swoje pole emancypacji. Osoby pracujące seksualnie mają je bardzo jasno sformułowane. Inna grupa z jasno sprecyzowanymi postulatami to osoby trans. Jest mnóstwo grup, które emancypują się dzięki sztuce.
EM: Jakie były reakcje publiczności na wasz festiwal?
RŻ: Odzew publiczności był pozytywny, jednak dla mnie najbardziej interesujący feedback – przy całym szacunku dla naszej wspaniałej publiczności – pochodził od osób zajmujących się na co dzień sztuką. To było rzeczywiście niebywale interesujące. Dostaliśmy szereg filmów zrobionych, co ciekawe, w większości przez studentki, osoby identyfikujące się jako kobiety. Te osoby nabrały dzięki festiwalowi zupełnie innej perspektywy na to, co w ogóle mogą robić. Mam nadzieję, że pozbyły się pewnej pruderii, która gdzieś cały czas krąży nad sztuką w Polsce, jakiegoś tabu, że czegoś nie wypada. Z tego, co wiemy, to w przyszłym roku szykują już nowe zajebiste projekty; już bez rozkminek „co mogą pokazać, a czego nie powinny”, tylko pojadą na ostro.
Filmy były katalizatorem, prawdziwe „mięso” działo się właśnie na ławce przed kinem, na fontannie czy w klubie festiwalowym.
Rozmawiałam w gronie akademiczek na ławeczce przed festiwalem. Były wśród nas osoby, które wykładają na wyższych uczelniach artystycznych w różnych krajach, a także osoby z Polski. Różnice pomiędzy tym co można, a czego nie można robić w akademiach w Polsce i Austrii, Niemczech, Holandii i paru innych miejscach były piorunujące. Na tyle, że możemy chyba mówić o cenzurze w naszym kraju – zarówno autocenzurze, jak i cenzurze ze stronie wykładowców, którzy się boją pokazywać materiały o tematyce seksualnej, bo choć studenci i studentki to osoby dorosłe, jednak czasem nadal np. rodzice interweniują w przyswajane przez nich treści.
RŻ: To dobrze, że o tym rozmawiałyście. To było nasze marzenie – oraz kuratorskie założenie – że festiwal trwa również po zakończeniu projekcji. Dzięki temu, że mieliśmy do dyspozycji całe kino – czyli wszystkie możliwe przestrzenie w kinie i przed kinem – mogliśmy zrobić to, co sobie wymarzyliśmy, czyli postporno utopię. To było fajne, pokazało, że jesteśmy wszyscy i wszystkie jakoś tam progresywni, wszyscy szanowali siebie wzajemnie. To była szalenie bezpieczna, fajna przestrzeń, która służyła dzieleniu się doświadczeniem. Filmy były katalizatorem, prawdziwe „mięso” działo się właśnie na ławce przed kinem, na fontannie czy w klubie festiwalowym.
AS: Długo zastanawialiśmy się, czy pierwszy festiwal powinien być raczej edukacyjny – żeby przygotować polską publiczność. Ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że musimy tę publiczność szanować i dać im wszystko, co dla nas wydaje się ważne. Chcieliśmy przekazać i dobrze opisać to, co sami odkryliśmy w postpornografii. Dzięki temu udało nam się odstraszyć osoby przypadkowe, które spodziewały się filmów z PornHuba albo łatwego dostępu do ciał innych osób. Obraliśmy sobie za cel stworzenie bezpiecznej przestrzeni, czegoś na kształt postpornoutopii. Jej częścią był kolektyw Radykalna Troska, składający się z seksuolożek, psycholożek, do których można było w każdej chwili przyjść. Mnóstwo ludzi przychodziło do tych osób, żeby porozmawiać o tym, co właśnie widziały, co w związku z tym czują etc.
RŻ: Mam wrażenie, że podeszliśmy do naszej widowni z wielką troską, ale też mocno liczyliśmy na to, że jest od nas mądrzejsza, sprytniejsza, że swoje wie. Tego nauczył nas Krzysio Visconti, który zawsze powtarzał, że największym błędem jest traktowanie publiczności jak debili, którym trzeba wszystko tłumaczyć.
AS: Mam wrażenie, że w Polsce to jest w ogóle gigantyczny problem. W sztukach wizualnych, w teatrze, w mediach. Zakłada się, że trzeba cały czas obniżać poziom, żeby ktoś mógł zrozumieć przekaz, co jest totalnym bullshitem.
RŻ: Założyliśmy, że nasza publiczność to zajebiste, wrażliwe osoby, ciekawe nowości – więc postanowiliśmy pojechać z wysokiego poziomu, a jeżeli ktoś będzie potrzebował wsparcia, to jest kolektyw Radykalna Troska. To świetnie zadziałało i nasza publiczność była sto razy lepsza niż publiczność berlińska, wiedeńska czy jakakolwiek inna.
Nazwaliśmy Romana Gutka „Piotrusiem Punkiem”, bo okazało się, że jest kimś w rodzaju dzieciaka-wizjonera. Na początku baliśmy się, że zaproszenie z jego strony ma jakieś ograniczenia biznesowe, ale okazało się, że Roman od początku miał założenia kulturotwórcze.
Długo rozmawiałam z kolektywem Radykalna Troska, ponieważ znam niektóre jego aktywistki od 20 lat. Niektóre filmy dotyczyły traumy i rozpracowywania seksem traumatycznych zdarzeń, co jest bardzo ciekawe i słabo znane w Polsce. Myślę, że po takich filmach obecność psycholożek mogła być faktycznie potrzebna. Natomiast również widzowie i widzki mieli w sobie bardzo wiele empatii – podzieliłam się jakimś doświadczeniem z kilkoma osobami i natychmiast osoby robiące festiwale w Berlinie, Austrii czy gdzie indziej rozmawiały ze mną w sposób szalenie fajny, wspierający, na zasadzie dzielenia się doświadczeniami. Jakie jeszcze miasta robią postporn festiwale?
RŻ: Paryż, Londyn, Ateny, Berlin… Wiele krajów. Mamy feedback, który jest dość interesujący. Ze strony starych festiwali okazuje się, że zrobiliśmy zupełnie inny poziom. Po prostu zobaczyliśmy inne rzeczy, należymy do innego pokolenia.
AS: Jesteśmy też z innego backgroundu. Z pewnością nasze zaplecze artystyczne i sytuacja polityczna w Polsce spowodowały, że ten festiwal jest taki a nie inny. Każdy festiwal wtapia się w to, co dzieje się w danym miejscu, jest soczewką społeczną.
RŻ: Mam wrażenie, że festiwal mocno zainspirował wielu naszych przyjaciół robiących podobne imprezy w innych miejscach. Na różnych poziomach. Dodał im odwagi, co jest dosyć zaskakujące, bo wcześniej to oni nam dawali odwagę. To w zasadzie nasi przyjaciele z innych krajów dopingowali nas, żeby spróbować to zrobić w Polsce. Bardzo mocno nas wspierali.
AS: My po wielu latach uczestniczenia w festiwalu w Berlinie wyciągnęliśmy rzeczy, które są dla nas istotne i pokazaliśmy je w innym kontekście.
RŻ: Byli też zachwyceni, że doceniamy to, czym oni się zajmują, więc to była fajna wymiana.
AS: W świecie sztuki jednak rzadko zdarza się, żeby osoby nie znające się osobiście i nie będące ze sobą w towarzyskich lub zawodowych relacjach tak bardzo się nawzajem wspierały. Jest w nim dużo więcej konkurencji, rywalizacji i pogardy.
RŻ: Krótka anegdota. Jak przygotowywaliśmy festiwal, to w pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że gdybyśmy otwierali w Warszawie nową galerię sztuki współczesnej i napisalibyśmy do pięciu innych galerii, których nazw nie będę wymieniał, ale mam je w głowie – że mogliby nam na przykład wypożyczyć jakąś rzeźbę albo napisać na swojej stronie, że się otwieramy, albo żeby lansowali naszych artystów – to myślę, że nikt nie potraktowałby nas serio. Natomiast jak spotykaliśmy się z ludźmi z Aten i mówiliśmy, że będziemy robić w Polsce festiwal, to pierwsze pytanie brzmiało: „Jak mogę pomóc?”. Każda osoba, z którą rozmawialiśmy, na całym świecie, zadawała dokładnie takie samo pytanie. To było mega wzruszające.
Takie pytanie zadał też pan Roman Gutek, który sam się do was zgłosił i powiedział, że chce z wami robić festiwal postpornograficzny. Jak zareagowaliście?
RŻ: Na początku wcale nie przyjęliśmy tego entuzjastycznie, to bardzo długo się wykluwało.
AS: Nie znaliśmy wcześniej Romana, więc musieliśmy porozmawiać, poznać swoje wzajemne intencje. Osobiście miałam gigantyczne lęki. Po pierwsze zrobienie festiwalu wymagało od nas totalnego przemodelowania dotychczasowego życia. To był skok na główkę. Drugi, zdecydowanie silniejszy lęk dotyczył Polski – wielokrotnie wyobrażałam sobie, jak nas dorwie i ukarze aparat państwowy. Nie będę wchodzić w szczegóły tych mrocznych fantazji, ale naprawdę się bałam. Teraz to jest niesamowite, że tutaj siedzimy i możemy się z tego śmiać. Nie dość, że udało się zrobić festiwal, to nie było żadnych prowokacji i wszystko wyszło absolutnie wspaniale. Dokładnie tak, jak sobie to wymarzyliśmy.
RŻ: Nazwaliśmy Romana Gutka „Piotrusiem Punkiem”, bo okazało się, że jest kimś w rodzaju dzieciaka-wizjonera. Na początku baliśmy się, że zaproszenie z jego strony ma jakieś ograniczenia biznesowe, ale okazało się, że Roman od początku miał założenia kulturotwórcze. Nie odnieśliśmy wielkiego sukcesu finansowego. Na szczęście tak sformułowaliśmy naszą współpracę, że wszystkie ewentualne zyski idą na poczet nowej edycji festiwalu albo na wspieranie polskiej sztuki postpornograficznej.
AS: Którą chcielibyśmy w przyszłości produkować.
Dużo jest polskiej postpornografii?
AS: Pokazaliśmy przeszło 30 polskich filmów. Część z nich, plus kilka projektów VR-owych powstało w pracowni Jakuba Wróblewskiego z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.
RŻ: Część z tych filmów – także spoza ASP – była na bardzo wysokim poziomie i spokojnie można by je pokazać na każdym innym festiwalu postpornograficznym. Sądzę, że zostałyby bardzo dobrze przyjęte.
AS: A i tak w Polsce dopiero zaczynamy. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku będzie tego więcej, ponieważ różne osoby pozbyły się lęków, zobaczyły, na co można sobie pozwolić.
Konsekwentnie mówicie o postpornografii jako o elemencie sztuk wizualnych. Czy te filmy są również pokazywane przy okazji – przepraszam za określenie – „normalnych wystaw artystycznych”, czy funkcjonują tylko w obiegu postpornografii?
AS: Bardzo różnie. Filmy, które pokazywaliśmy na festiwalu pochodzą z bardzo wielu różnych źródeł. Pokazywaliśmy filmy arthouse’owe, ale też rzeczy bardziej mainstreamowe, produkowane przez producentów feministycznego albo queerowego porno. Jednak w zdecydowanej większości zaprezentowaliśmy zupełnie oddolne produkcje; artystyczne projekty, opowieści o czymś – polityce, seksualności, rzeczywistości jako takiej. Liczba tematów jest nieskończona – jak w klasycznej sztuce.
RŻ: Część tych filmów to prace pokazywane normalnie w galeriach.
AS: A także na Berlinale czy w Cannes.
RŻ: Jak filmy produkowane przez festiwal Steirischer Herbst, dość dużą imprezę austriacką z art worldu.
A w Polsce? Pokazujecie wasze filmy w galeriach?
AS: Raz pokazaliśmy, na Miesiącu Fotografii w Krakowie.
Mało.
AS: Wydaje mi się, że w tym momencie polskie galerie i ich publiczność nie są na to gotowe. To było zabawne oglądanie popłochu na twarzach osób wchodzących do pomieszczenia, gdzie pokazywany był nasz film. Mogę się założyć, że na co dzień osoby te nie mają problemu z oglądaniem mega przemocy, latających flaków, zdjęć z Buczy. Natomiast kiedy widzą dwa masturbowane kutasy – osoby te bledną, czerwienieją, spuszczają wzrok, wybuchają histerycznym śmiechem, uciekają… Może za kilka lat, a może już w przyszłym roku (nasza wystawa była przed festiwalem), zarówno galerie, jak i publiczność zechcą w naszym projekcie uczestniczyć.
RŻ: Tylko jeśli widzki i widzowie naszego festiwalu otworzą swoje galerie! A mówiąc serio, to polscy artyści i artystki, reprezentowani przez galerie, robią postpornografię. Jednak galerie nie chcą jej pokazywać.
AS: Może nasz festiwal doda im odwagi.
RŻ: Mam wrażenie, że polski świat sztuki funkcjonuje trochę tak, że jeżeli ktoś z zewnątrz im nie pokaże, że coś jest interesujące, to sami z siebie niczego nie odkryją. Są jacy są. Rozmawialiśmy przecież z galerzystkami i galerzystami.
Cóż, może jutro będzie lepiej. Kiedy odbędzie się następny Post Pxrn Film Festival?
AS: Liczymy na to, że w czerwcu 2023 roku.
Ewa Majewska – feministyczna teoretyczka kultury; profesorka Uniwersytetu SWPS Warszawa i kierowniczka projektu Publiczni wbrew woli. Wytwarzanie podmiotu w archiwach akcji „Hiacynt” (NCN 2022-25). Wykładała na UDK w Berlinie, na UW i UJ, prowadziła projekty na: Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, IWM w Wiedniu oraz ICI Berlin. Jest autorką siedmiu książek, w tym: Feminist Antifascism (Verso, 2021), Kontrpubliczności ludowe i feministyczne (2018), Tramwaj zwany uznaniem (2017), Sztuka jako pozór? (2013) oraz Feminizm jako filozofia społeczna (2009), jak też szeregu artykułów i esejów, publikowanych w czasopismach i tomach zbiorowych, w tym: „e-flux”, „Signs”, „Third Text”, „Journal of Utopian Studies” i in. Była współkuratorką wystawy prac Marioli Przyjemskiej w warszawskiej Zachęcie (2022-2023).
Więcej