Usunąć gluta
Miałem kiedyś chłopaka, który chciał zostać wielkim i znanym artystą. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu w czasach, kiedy jej absolwenci dostawali Paszporty Polityki i nagrody Spojrzeń. Wiedział jednak, że świat galerii komercyjnych istnieje w Warszawie. Wiedział to, ponieważ jego koledzy masowo opuszczali Poznań. Dlatego zakolegował się ze mną – osobą, która zna wszystkich i ze wszystkimi pije wódkę. Słuchając innych słoików przeprowadził się do mojego małego mieszkania i zaczął pracować w galerii komercyjnej. W dodatku była to galeria, która reprezentowała Kowalnię (ach, niech nastąpi transgresja i nazwijmy ich Glutami, ach niech żywy do końca świata będzie język kolegów z Rastra) i chcąc nie chcąc musiałem przemilczeć w swojej naiwnej młodości kolaborację mojego ukochanego ze starszyzną – nudnym establiszmentem (tak, nazwijmy ich tak), odrywającym kupony od źle zrozumianego Ranciere’a, który nie miał na myśli sztuki politycznej jako brutalnego opisu rzeczywistości, tylko jako zniuansowanej polityki prowadzącej do zmiany przez sztukę. Artyści sztuki zaangażowanej oddzielili estetykę od polityki, a jak wiemy z książki Od polityki do estetyki: nie ma czystej polityki, tak jak nie ma czystej sztuki lub estetyki. Domaganie się tej czystości ostatecznie sprowadza się do jej przeciwieństwa – pomieszania sztuki i polityki w etycznej niewyraźności. Powracając zaś do historii mojego chłopaka – w końcu zamieszkał w Warszawie, popracował i spierdolił. Nie wiadomo gdzie, podobno pracował z Jackiem Poniedziałkiem w jakimś filmie, nie wiadomo jakim.
Przykład mojego byłego chłopaka – byłego, tak, nigdy więcej związków z egoistycznymi artystami – potwierdza tezę, nad którą myślę od dawna: polskie akademie produkują niepełnosprawnych uczestników środowiska sztuk wizualnych. Na przełomie lat 90. i 2000 – to były czasy, kiedy sztuka krytyczna stawała przede wszystkim w kontrze do akademii i starych profesorów, którzy nie rozumieli zmieniającego się świata – można było wyprodukować artystów kontestujących rzeczywistość: dlatego hasła o równouprawnieniu, pozycji mniejszości, tożsamości grup i jednostki były do przyjęcia przez grupy wykluczone, które za pomocą krytyki po kilku latach stały się establiszmentem. Jeżeli przyjąć narrację Komandosów – starych redaktorów „Gazety” – że dopiero ludzie urodzeni w wolnej Polsce potrafią uwolnić się ze zniewolenia z homo sovieticus, to dopiero artyści urodzeni w latach 90. potrafią uwolnić się od narracji Glutów i nazwać po swojemu nową polityczność. Co prawda Marta Czyż, kiedy jeszcze kierowała Kordegradą, prowadziła projekt Absolwent. Uświadamiała młodzieży, jak muszą sobie zorganizować życie po skończeniu ASP: jakie są możliwe formy prawne działania w obecnym systemie ubezpieczeniowym, gdzie i kiedy należy aplikować o granty, do kogo się zgłaszać o pomoc w zorganizowaniu wystawy. Czyż odeszła, programu nie ma, studenci są pozostawieni sami sobie.
Niestety mój chłopak nie odniósł jeszcze spektakularnego sukcesu. Nie wygrał żadnego konkursu, nie wystawia go żadna galeria komercyjna, nie bierze udziału w wystawach zbiorowych, nie ma go, nie istnieje. W późnym kapitalizmie – w którym obecnie jesteśmy – liczy się spryt, parcie na szkło i wykorzystywanie swojego talentu. Roczniki artystów końca lat 80. i 90. muszą nie tylko wykazywać się talentem – czego nie odmawiam swojemu chłopakowi, jego filmy są na wysokim poziomie artystycznym i intelektualnym, nie wpisują się w trendy, są czymś nowym i niezrozumiałym – ile właśnie cynicznym sprytem odnajdywania się w skomplikowanym świecie rynku sztuki.
Umówmy się, nie jest to jednak pożądana figura. Nie każdy musi się do tego dostosować. Dlatego wyjściem może być stworzenie programu dla debiutantów i bardzo młodych artystów w instytucjach kultury, we współpracy z galeriami komercyjnymi. Wystarczy, że jedno miejsce w Warszawie – dajmy na to Zachęta – raz w miesiącu będzie organizowało wystawę studenta ASP lub jej świeżo upieczonego absolwenta. Wpuści się wtedy świeże powietrze w hermetyczny świat sztuki, będzie można opisać nowe zjawiska, a moi sfrustrowani rówieśnicy będą mogli skonfrontować swoją pracę z widownią, krytykami i kuratorami. Potrzebna jest od zaraz przestrzeń nieograniczonego eksperymentu, w której młodzi artyści będą mogli wypróbować w praktyce sztukę, nad którą myśleli przez 5 lat nauki w Akademii. Bezpieczeństwo finansowe zapewnić może zapewnić właśnie instytucja publiczna.
W Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski działa program Project-Room, tworzony we współpracy z Bankiem PKO. Można przypuszczać, że właśnie on realizuje moje postulaty. Jest jednak inaczej: biorą w nim udział starsi artyści, nie jest nastawiony na sztukę młodego pokolenia. Co więcej – nie mamy tam do czynienia z dyskusją o nowych trendach. Projekt jest słabo reklamowany, mało kto o nim wie.
Cenię pracę Gluto-Kowalni, pokolenie 30-latków w polskiej sztuce ma również już swoje miejsce, ale chciałbym częściej oglądać prace dwudziestolatków. Krzysztof Maniak i Cezary Poniatowski wiosny nie czynią.
PS.
Podobieństwa do prawdziwych postaci są uzasadnione.
Autor felietonu jest członkiem Fundacji Bęc Zmiana.