Tysiąc Pałaców Kultury
Pałac w Warszawie mamy jeden i jest to Pałac Kultury (i Nauki – dodają wytrwalsi). Odbudowany został po Powstaniu Warszawskim ze zbieranych furmankami gruzów i na początku był biały na pamiątkę carskiej Rosji. Spotykali się w nim Tyrmand z Konwickim, ale potem zszarzał i zamieszkali w nim już normalni ludzie, bo też w końcu z braku mieszkań dopuszczono funkcję mieszkalną, w piwnicach jest przytułek dla kocich szczeniąt. Pałac niektórzy chcą zburzyć, niektórzy zostawić. Ja bym zburzył, ale potem odbudował jeszcze raz.
A poza tym, jak widać o Pałacu można napisać wiele, trzyma się to niemal prawdy, a świadczy o ilości i kłębowisku myśli (jak chmury, jak chmury) otaczających jego sylwetkę. Tyrmand, Konwicki, wielu innych suto słało mu akapity i tylko Białoszewski, odludek, jakby go nie zauważał. Ale odwrócić wzrok od Pałacu trudno, a i wtedy jest to wysiłek. Jeśli już, dużo ciekawsze wydaje się przyglądanie temu jak patrzą na niego inni.
W zeszłym roku była po temu okazja, z okazji sześćdziesięciolecia poświęcono mu kilka rozmaitych publikacji. I albumów, i reportaży. I z jakim zdziwieniem spotkałem się ze słowami jednego z autorów rocznicowych książek, że premierę swojego dzieła ma na czerwiec, a mimo maja napisał dopiero połowę. Tym milej było sięgnąć nie po teksty na temat Pałacu, a zwykłe fotografie, które na tę okazję zebrano w albumy. I zrobiono na kilka lat wcześniej.
Jeden z albumów – Pałac w Warszawie – wyszedł w Rastrze we współpracy z MSN, towarzyszy mu tekst Waldemara Baraniewskiego, i jest, jak szumnie napisano na okładce, „pierwszą tak wnikliwą […] próbą artystycznej interpretacji przestrzeni wokół i wewnątrz Pałacu”. Interpretacji dokonał Błażej Pindor. Drugi z albumów, nieco skromniej nazywa się PKiN (akronim). Na okładce – w przeciwieństwie (i korelacji) – do pierwszego z albumów zamiast bocznego rzutu architektonicznego jest rzut poziomy, który to podobno pracownicy Pałacu, ze względu na kształt, nazywają po prostu żabą. Zdjęcia robił Jacek Fota.
Czy pisaliście Państwo może kiedyś charakterystyki porównawcze? W podstawówce? Jacek Soplica i Andrzej Kmicic? Jak zdradzili, co zrobili, jak się wybronili? Stoi przede mną mniej więcej takie zadanie. Wraca podstawówka, praca wdzięczna, ale przede wszystkim namacalnie, namacalnie, wraca poczucie, że co fotograf, to spojrzenie, i podejrzenie, że Pałacu nikt naprawdę nie może zobaczyć (a prawda nie istnieje).
Jakąś tezą hołubioną przez krytyków kultury jest to, że zaleją nas obrazy, będzie tego za dużo i już się nie połapiemy, czym jest rzeczywistość, wszędzie zostaną tylko wyobrażenia na jej temat. Tu widać jak ta szumna teza wygląda w praktyce. Dwóch ludzi pokazuje jak patrzy i wychodzi z tego, że mniej widać obiekt fotografii, a bardziej ich samych. To największa przyjemność w oglądaniu albumów. Obrazy potrafią być jak pismo, może nawet bliżej esencji rozmowy niż ono, bo od razu prowadzą do cudzego spojrzenia.
Błażej Pindor wyciął właściwie swój gmach z Warszawy i od razu umieścił w wiecznym nigdzie, równie dobrze mógłby go nazwać Pałacem w Knossos i udawać, że przy fotografowaniu spotkał Minotaura. Tym bardziej, że nigdzie tam, poza jednym zdjęciem całej sylwetki budynku, nie ma ludzi; a wszystkie fotografie – czy stylistycznie, przez czerń i biel, czy samym skupieniem na architekturze – chcą pałac niejako cofnąć do początku, do czasów sprzed obdrapanych nadproży, stukniętych marmurów i prywatnych patentów na osłodzenie sobie w nim ośmiu godzin pracy. Widzimy monument. To hołd, zestawiony zresztą z podobnym tekstem, dla jego budowniczych, czasu, historii. Ale jest tam też coś jeszcze.
To cofnięcie do idealnego czasu, jakiegoś radzieckiego axis mundi, omphlaosa nowej Warszawy – nieodmiennie przywołuje nie nowy początek, ale ruiny, które otaczały tego kolosa i ryciny ruin Piranesiego z ich melancholią. Podobno fragment, a zatem ruina jest największym znakiem obecnych czasów. Surrealizmu, wcześniej baroku, można lekko dodać, że i postmodernizmu. A przecież patrzymy na nową rzecz, specyficznie modernistyczne założenie. W zdjęciach Pindora jakby i ono zostało obnażone. To, co Sontag pisze o Benjaminie, że lubił ruiny, i wszędzie widział tylko nieskończoność szczegółów, a nie całość, okazało się prawdą. Nawet projekt modernistyczny nieodmiennie ciągnie za sobą to, co porzucone. Jak dym z flary. To przecież i teraz powszechne doświadczenie. Wystarczy pójść na Wolę, by zobaczyć jak stawiając wieżowce, wielki zbiorowy panarchitekt tego miasta, szufelką wielkości pięciu tirów, skrzętnie zgarnia na bok równo brudne warsztaty, pryzmy śmieci i starych ludzi. Z pozoru ich nie widać, podobnie jak u Pindora, ale już sama nieustająca nowość, higieniczność tego spojrzenia, każe pytać o wszystko co zostawione.
Jacek Fota pokazuje Pałac zupełnie inaczej. Wytatuował sobie (albo przynajmniej zarzekał się, że to zrobi w roku publikacji, więc zakładam, że już to zrobił) Pałac, „żabę”, czyli ten rzut poprzeczny budynku na łydce, i nic nie może bardziej świadczyć o cielesności i aktualności jego spojrzenia. Ba. Mam go przez te zdjęcia za człowieka niedorosłego, bo pozbawionego poczucia czasu, i widzę jakby tylko zmienił jeden atrybut na drugi, nagle podniósł głowę znad deskorolki, na której latami skakał na murkach Pałacu, zobaczył w górze to coś i już na zawsze związał się z aparatem.
Fotografie niby to zimne, puste, przestrzenne, deadpan, wbrew formie mówią, a nawet krzyczą jego spojrzeniem i uczuciami. Dajcie mi tu ludzi, dajcie mi życie, dziwność, taką którą zrozumiem, oswoję, wezmę jako własną. Sam jestem dziwny. Tak patrzę na te zdjęcia i radość w nich ukrytą. A to szczegół z epoki, który tak ją przeżył, że stał się stylizacją na jej temat, a to podpatrzone prywatne sposoby pracowników Pałacu na oswojenie tego miejsca – zbiory puszek, akwaria, pewną jukę z wysokiego piętra, której ktoś przy remoncie założył kaptur na głowę. Tu wszystko jest od ludzi, nic nigdy nie zostawiono, zawsze mieszkano. A teraz mieszka się – oczywiście pracownikom – nawet lepiej niż kiedyś. Oprowadzała mnie kiedyś znajoma architektka po Warszawie, spacer pamiętam z sentymentu do dziś, i pokazywała, jak ludzie mieszkają. Nie – biorą na własność mieszkania, ale właśnie – mieszkają. Budując zadaszenia, parawany, to podmalowując coś częściowo, na pewno niezgodnie z planem, to przebijając jakieś dziury. Wszystko dla własnej wygody. Jakby historia i próba zerwania z nią zawarta w tamtych zdjęciach Pindora na zdjęciach Foty jako pojęcie nie istniała. Liczy się tylko teraz i ilość opowieści, które jest w stanie w sobie zmieścić. Opowieści w PKiNie pojawiają się nie tylko w postaci zdjęć, ale i opowiedzianych Milenie Rahid Chebab losów pracowników budynku zebranych na końcu książki.
Charakterystyka porównawcza. Już w podstawówce było się trudno na to nabrać. A jednak ten specyficzny stosunek do historii ich łączy. Albumy choć tak różne, są w jakiś sposób komplementarne wobec siebie, a nawet można postawić je na krańcach pewnej skali – od wiecznego teraz do konieczności tworzenia punktów na linii czasu, aby się nie pogubić. Tyle że nikt nie może stwierdzić, że nie ma innych skal, aby opisać, przedstawić własnym okiem Pałac. Na potwierdzenie tego, co jeszcze zobaczymy w tym temacie (bo przecież będą kolejne rocznice), można by wrócić do koncepcji zabudowy Placu Defilad. Ile to ich było? Tu, na boku, można tylko głosować za tą powściągliwością projektu szwajcarskich studentów, którzy nic nie chcieli burzyć ani zasłaniać, tylko wypełnić Plac Defilad regularną zabudową wielkości Domów Centrum. Aby ten kawałek opowieści o samej Warszawie – opowiadanej i powiększającej się z każda kłótnią o los Pałacu, Muzeum, działki w parku sprzedawanej po dziesięć razy miał przestrzeń, żeby wybrzmiewać.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej