Trzeba nam kopniaków. W odpowiedzi Wojciechowi Kozłowskiemu
Wojciech Kozłowski lubi występować z pozycji autorytetu. Czasem pogrozi palcem, innym razem skwituje sytuację pobłażliwym milczeniem. Ale jak tu nie wiedzieć lepiej, skoro od 19 lat obserwuje się świat z pozycji dyrektorskiego stołka. Z tej perspektywy nie trzeba już argumentować merytorycznie. Wystarczy powiedzieć, że nie i już. Niewiele jest w świecie sztuki osób tak zrośniętych z prowadzoną przez siebie instytucją. Nie dziwię się więc, że potraktował mój tekst o „zmierzchu” instytucji tak osobiście. Ale zapewniam, nie był to tekst o Wojciechu Kozłowskim (ani o żadnym innym dyrektorze).
Faktem jest, że w latach 80. chodziłem jeszcze z tatą za rączkę do kościoła, a Wojciech robił już wtedy ważne rzeczy, którymi zapisał się w historii sztuki polskiej. Tego nie przeskoczę, starszy od Kozłowskiego nie będę (i w cale nie chcę), pozostaje mi tylko czytać, obserwować i myśleć. Ale okazuje się, że czytam nie to, co trzeba, myślę nie tak, jak trzeba, i w dodatku mówię o tym, co wymyśliłem, nie wtedy, kiedy powinienem. Nie dosyć, że jestem niedouczony, to jeszcze nietaktowny. Powinienem skonsultować tezy i zapytać o pozwolenie. Słusznie więc dostałem naganę, a w zasadzie, to praktycznie czerwoną kartkę (porównanie z Andrzejem Biernackim). Oberwało się nawet rykoszetem „Szumowi”, bo dyletanta drukuje. Karty są przecież dawno rozdane, reguły znane, my od lat gramy sobie w naszą grę, a tu przychodzi jakaś popsuj-zabawa i szuka dziury w całym.
Nie twierdzę, że instytucje sztuki są w jakiś sposób złe ze swojej istoty. Nie twierdzę, że potajemnie spiskują. Nie twierdzę, że dyrektorzy i kuratorzy mają złe intencje. Nic z tych rzeczy. Uważam, że ten cały system spełnia istotną rolę (dałem też w tekście taki sygnał). Instytucje i sztuka nie są jednak tożsame.
W krytyce Wojciecha Kozłowskiego praktycznie brak jakichkolwiek merytorycznych kontrargumentów. Bazuje na starej strategii: obrazić i wykopać (lub: obrazić, skompromitować i wykopać). Nawet jego uwagi dotyczące lat 80. (chyba jedyna próba merytorycznej krytyki) są wątpliwe. To, co działo się w Kościele przy ulicy Żytniej w Warszawie trudno nazwać tylko „azylem”, a z pewnością nie wyglądało to tak z perspektywy młodych artystów. Twierdzenie, że „Gruppa, Koło klipsa, Luxus czy Łódź Kaliska szukały „trzeciej drogi”, bo instytucji w dzisiejszym ich rozumieniu i formie po prostu nie było” pokazuje jedynie jak głęboko jego myślenie jest uwikłane w instytucjonalną ideologię. Na podstawie tego stwierdzenia można by wysnuć następujący wniosek: awangarda marzyła o instytucjach takich, jakie mamy obecnie (czy w jakimś sensie zmierzała do nich). Dla mnie to bzdura, a z pewnością nie fakt historyczny. Ja bym zaproponował w zamian takie pytanie: dlaczego nie mamy dzisiaj takiej awangardy? Może właśnie dlatego (między innymi oczywiście), bo mamy gęsty system instytucjonalny. „Po ’89 jakoś artyści ci nie mieli z tym [z instytucjami] problemu” – pisze dalej Kozłowski. Owszem, pewnie nie mieli, bo po pierwsze wszyscy byli zaczarowani neoliberalną ideologią (proponuję książkę Byliśmy głupi Marcina Króla), a po drugie instytucje dopiero powstawały. To były inne czasy. To co dla białoruskich, ukraińskich, czy węgierskich artystów jest dobre, niekoniecznie jest dobre dla nas. Z pustego i Salomon nie naleje, ale klęska urodzaju też może być dotkliwa. My od kilku lat zaczynamy mieć klęskę instytucjonalizmu.
Instytucje opierają się na strukturze i personelu, potrzebują przewidywalności, kierują się zasadą zachowania, bardziej niż na zmianie zależy im na zachowaniu status quo. Poza tym ciągle muszą budować kompromis względem sił zewnętrznych. Jak ten kompromis wygląda widzieliśmy w tym roku w kontekście obchodów Roku Awangardy.
Nie twierdzę, że instytucje sztuki są w jakiś sposób złe ze swojej istoty. Nie twierdzę, że potajemnie spiskują. Nie twierdzę, że dyrektorzy i kuratorzy mają złe intencje. Nic z tych rzeczy. Uważam, że ten cały system spełnia istotną rolę (dałem też w tekście taki sygnał). Instytucje i sztuka nie są jednak tożsame. Chyba nawet taki człowiek-instytucja, jak Kozłowski nie będzie się przy tym upierał. Instytucje opierają się na strukturze i personelu, potrzebują przewidywalności, kierują się zasadą zachowania, bardziej niż na zmianie zależy im na zachowaniu status quo. Poza tym ciągle muszą budować kompromis względem sił zewnętrznych. Jak ten kompromis wygląda widzieliśmy w tym roku w kontekście obchodów Roku Awangardy. To było takie małe „sprawdzam”. Możemy mieć taką awangardę, na jaką pozwolą instytucje, a na jaką pozwolą, to widzieliśmy w tym roku. Prawdopodobnie będzie już tylko gorzej. Sztuka, tak jak ją rozumiem, nie czuje się dobrze w takim środowisku. Kozłowski pisze: „instytucja daje artyście możliwość realizacji wszelkich założeń, możliwych fizycznie do spełnienia”. To kolejna bzdura, a nawet arogancja. Artyści sami wiedzą najlepiej, jak z tym jest w praktyce.
Instytucje sformalizowały sztukę krytycznie zaangażowaną i zdyscyplinowały artystów, a przy tym nie potrafią utrzymać spójności między sferą deklaratywną a swoją praktyką. Chciały być krytyczne jak sztuka, a zamiast tego zmieniły sztukę na własne podobieństwo: w nudną, pozbawioną polotu i przewidywalną (czytaj: dużą część sztuki). To właśnie mam na myśli, kiedy piszę „kryzys instytucji”. Instytucje stały się przeciwskuteczne (to nie znaczy, że były takie „od początku”). Są w kryzysie w tym sensie, że mają problem ze spełnieniem swojej roli względem artysty, odbiorcy i sztuki. Nie budzą zaufania. Który dzisiaj dyrektor zamieni się w pracy z portierem? Jeśli może to zrobić, to niech do diaska takie rzeczy robi. Zdaję sobie sprawę, że proponuję szeroką perspektywę i duże uogólnienie (obrywa się wszystkim instytucjom po równo: sorry te lepsze), ale na takim właśnie poziomie uprawia się filozofię.
Moje diagnozy nie są tak naprawdę nowe, to wszystko, co napisałem, można gdzieś odgrzebać. Nie wiem więc skąd taka alergiczna reakcja Kozłowskiego. Może nie czyta teorii i krytyki? Pewnie czyta, ale już wcześniej wie, jak jest (więc po co czyta?). Po publikacji tekstu „Zmierzch instytucji” Piotr Sikora zwrócił moją uwagę na to, że te problemy dyskutowane są obecnie w Czechach. Dyskusję prowadzi tam tranzit.cz, który sformułował kodeks instytucji feministycznej opartej na autokrytycyzmie i dobrych warunkach socjalnych dla twórców.
Zapewniam, Andrzej Biernacki nie jest moim idolem. Porównanie z tekstem Sławomira Srokowskiego z „Gazety Warszawskiej” jest totalnie kuriozalne. To już czysta manipulacja. Wojciechu Kozłowski, te szybko załatwiające sprawę porównania tym razem ci się nie udadzą. Ja nie atakuję sztuki, ani żadnych dyrektorów, czy kuratorów. Próbuję opisywać procesy, a ilustracją posługuję się jedynie z konieczności. Stachowi Rukszy i Trafo na co dzień kibicuję. Mocnej sztuki zaangażowanej z pozycji idei lewicowych codziennie wyglądam przez okno. Nie jestem jednak panem od promocji. Promocji wszędzie mamy wystarczająco dużo. Inaczej widzę rolę krytyka. Krytyk powinien patrzeć na ręce, sprawdzać, szukać niekonsekwencji, a nie klepać po ramieniu. Bez autodystansujących, autohakujących, autowkurwiających działań świat sztuki popadnie w totalny marazm, z którego wyrwać go będzie mógł jedynie jakiś przymusowy wstrząs z zewnątrz.