Trudno mi dojechać na Bródno
Czasem zastanawiam się, czy krytyka sztuki nie jest dyscypliną, która z założenia musi zawierać jakiś, choćby najmniejszy komponent konserwatyzmu. Nie ma w końcu krytyki sztuki bez sztuki, nie ma jej także bez możliwości wartościowania, a obie te kategorie siłą rzeczy ujarzmiają niektóre awangardowe założenia współczesnych teorii artystycznych. Szczególnie tych postartystycznych, w których życie stawiane jest na równi, jeśli nie ponad sztuką. Z tych też względów informacje o planowanym Biennale Weneckim na Bródnie, w ramach którego Goshka Macuga i Paweł Althamer postanowili nadać tej dzielnicy status gigantycznego dzieła sztuki, wywołały we mnie umiarkowany entuzjazm. Dodam też, że po dwóch wycieczkach na Bródno i umownym zakończeniu biennale (na dobrą sprawę wielką bródnowską wystawę można przecież oglądać dalej) entuzjazm ten nie wzrósł; może więc to dobry symptom, a sztuka jednak jest po coś i czasem jej brak może prowadzić do sytuacji co najmniej dziwacznych.
Wenecki tytuł biennale wydaje się przede wszystkim wielkim ukłonem w stronę mieszkańców dzielnicy, z którymi Paweł Althamer współpracuje w końcu nie od dziś. Ma chyba także oddawać poziom zachwytu nad Bródnem, przez organizatorów opisywanego niemalże w kategorii cudu.
Biennale Weneckie na Bródnie (czyli X edycja Parku Rzeźby, jubileuszowa) oficjalnie firmują nazwiska pary artystycznych gwiazd, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to również meta-dzieło Sebastiana Cichockiego, który (razem z Izą Kaszyńską) sprawował kuratorską pieczę nad biennale. Problem pokazywania nie-sztuki lub projektów postartystycznych pojawiał się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej kilkakrotnie – warto tu wspomnieć choćby wystawę Nowa sztuka narodowa, na której Cichocki razem z Łukaszem Rondudą pokazali artefakty związane z polską kulturą narodowo-konserwatywną (2012) czy – przede wszystkim – Robiąc użytek. Życie w epoce postartystycznej (2016, kuratorzy: Sebastian Cichocki i Kuba Szreder), skoncentrowanej na pokazaniu wzajemnego przenikania się sztuki z życiem. Oczywistym kontekstem dla biennale na Bródnie jest też działalność Konsorcjum Praktyk Postartystycznych – kolektywu o nieustalonym składzie, który bodajże nie wyprodukował jeszcze swojego manifestu, ochoczo za to występuje jako reprezentacja środowiska artystycznego na różnego typu protestach politycznych (KPP to zresztą rezultat Robiąc użytek).
Biennale na Bródnie to materializacja tego podejścia. Imprezę trudno jednak traktować jako wyraz aktywistycznego zapału KPP, bliżej jej do etnograficznego charakteru Nowej sztuki narodowej. Biennale Macugi i Althamera zostało nazwane „Weneckim” ironicznie, więc z instytucjonalnego punktu widzenia może być ono odbierane jako przykład radykalnej krytyki spektakularnych przeglądów sztuki aktualnej, takich właśnie jak oryginalne Biennale w Wenecji. Nie stać cię na wyjazd do Wenecji czy Palermo? Na otarcie łez zostaje wycieczka na Bródno i kontemplacja stosów cegieł czy dziury w ziemi. Mechanizm ten można jednak zastosować w drugą stronę – idea przemienienia Bródna w wielką wystawę zaskakująco wpisuje się w ostatnie dyskusje na temat zagospodarowania placu Defilad i propozycji Jana Śpiewaka, żeby wokół Pałacu Kultury stworzyć wielki Park Centralny. Znany aktywista nie troszczy się w tym projekcie o Muzeum, ale ono działania terenowe ma już świetnie opanowane, nie wątpię więc, że odnalazłoby się i w takiej sytuacji, powołując do życia po prostu drugi Park Postsztuki Nowoczesnej w Warszawie. Po co nam kolejne budynki na muzea, skoro sztuką może być wszystko?
Żarciki jednak na bok, bo tytułowe porównanie, choć ironiczne, kryje w sobie (co zrozumiałe) jednak pewną pretensję do istotności całego wydarzenia. Wenecki tytuł biennale wydaje się przede wszystkim wielkim ukłonem w stronę mieszkańców dzielnicy, z którymi Paweł Althamer współpracuje w końcu nie od dziś (do czego jeszcze wrócę). Ma chyba także oddawać poziom zachwytu nad Bródnem, przez organizatorów opisywanego niemalże w kategorii cudu. W czasie swoich wycieczek wielokrotnie więc słyszałam, jak bardzo wyjątkowa jest to dzielnica i że wszystko, co się w niej dzieje, jest absolutnie niesamowite. Pomocy w odnalezieniu najbardziej unikalnych miejsc na Bródnie udzielili sami mieszkańcy, którzy w rozesłanej przez MSN ankiecie mogli wskazywać najciekawsze punkty dzielnicy. Miejsc i obiektów faktycznie zebrało się sporo, bo aż 85. Biennalowa skala została więc osiągnięta – żeby zobaczyć wszystko, trzeba by zapewne na Bródnie zamieszkać, biorąc przykład z Honoraty Martin. Drugą ewentualnością były spacery i muzealnicze oprowadzania, na które obowiązywały specjalne zapisy. Mnie udało się doświadczyć jednego z takich spacerów, pomimo faktu, że nie wysłałam wcześniej zgłoszenia. Co znaczące, po przybyciu na wyznaczone miejsce – pod bramę Cmentarza Żydowskiego – okazało się, że będzie to spacer tylko dla mnie, ponieważ pozostałym 91 ochotnikom nie udało się dotrzeć. W towarzystwie przewodnika i dwóch przewodniczek – studentów WZKW warszawskiej ASP – wyruszyłam więc na ekskluzywny spacer „psychogeograficzny” wzdłuż ulicy świętego Wincentego.
Biennale na Bródnie można było oczywiście oglądać na różne sposoby. Jak Debord i Szczegłow, ale też na rowerze, biegiem czy po ciemku. Koniec końców okazało się też, że bródnowskie ready mades to jednak ciągle za mało, organizatorzy Biennale nęcili więc publiczność skromnymi wydarzeniami przygotowanymi przez bródnowskich artystów.
Niewykluczone, że to właśnie dzięki temu „psychogeograficznemu” spacerowi, dla którego inspiracją były mistyczno-halucynogenne dryfy Deborda i Szczegłowa po Paryżu, narastało we mnie wrażenie, jakoby Bródno było oazą warszawskich niesamowitości. Zaopatrzona w Instaxa, miałam robić zdjęcia wszystkiemu, co szczególnie wpadło mi w oko, by po zakończeniu wycieczki wysnuć na bazie tych zdjęć własną opowieść o Bródnie. Nasza trasa wiodła przez targowisko cmentarne (gdzie oczywiście każdy nagrobek reklamowy mógł służyć za przykład minimalizmu czy arte povera), po nim dotarliśmy do okolicy budowanego obecnie osiedla Nowy Targówek – przykładu deweloperskiej aktywności w dzielnicy, materializującej się w różnego typu Donaldach Juddach i Robertach Smithsonach – by w końcu przejść się spokojnymi podwórkami przylegającymi do osiedli z PRL-u, zaopiekowanymi starannie przez mieszkańców i pełnymi przykładów amatorskiej sztuki ogrodniczej. Jeśli się uprzeć, sztukę można by tu zobaczyć we wszystkim i wszędzie. Przerdzewiały szyld zakładu pogrzebowego? Wow, co za dzieło, pstryk! Grządki zasadzone na dziko przy bloku? Prawie jak Julita Wójcik albo Joanna Rajkowska, pstryk! Patrzący na nas podejrzliwie właściciel cmentarnej rupieciarni? Toż to żywy obraz, wzięty rodem z filmów grozy! I tak dalej. Nasz spacer, teoretycznie służący poznaniu alternatywnemu, szybko przekształcił się w dzielnicowe safari, gdzie zainteresowanie i empatia dwuznacznie przenikały się z beką, dziwnym kolonizatorskim zawłaszczeniem, wynikającym właśnie z faktu nadaniu Bródnu statusu wystawy. Pstrykając kolejne fotki, zastanawiałam się mimochodem, co by powiedzieli na ten widok specjaliści od poprawności politycznej – krytyczka ogłoszona ostatnio rasistką jedzie na Bródno i spaceruje po nim jak po zoo, robiąc przy okazji zdjęcia hm…lokalnym dzikim?
Biennale na Bródnie można było oczywiście oglądać na różne sposoby. Jak Debord i Szczegłow, ale też na rowerze (także wybrałam tę opcję, prawdziwie survivalową), biegiem czy po ciemku. Koniec końców okazało się też, że bródnowskie ready mades to jednak ciągle za mało, organizatorzy Biennale nęcili więc publiczność skromnymi wydarzeniami przygotowanymi przez bródnowskich artystów: pokazem filmowym zorganizowanym w windzie przez Michała Mioduszewskiego, wystawą plakatów Pawła Sky’a czy działaniami Mateusza Kowalczyka, występującego w roli (dlaczego mnie to nie dziwi?) bródnowskiego szamana. Spotkać się można było oczywiście także z największym szamańskim guru, czyli Pawłem Althamerem, zapraszającym na spacery i warsztaty rzeźbiarskie (dlaczego to również mnie nie dziwi?).
Na lekko paternalistyczny charakter biennale na Bródnie można by w zasadzie przymknąć oko (nie jest to przecież brutalny najazd kolonizatorów, mamy do czynienia z artystami lokalnymi, Althamer działa na Bródnie od lat etc.), gdyby nie jeden znaczący problem, jaki wyłania się z pomysłu ogłoszenia Bródna wystawą. Problemem tym jest uwierająca miałkość tego wydarzenia. Na Bródno mamy patrzeć jak na zbiór magicznych niesamowitości, obiektów raczej z baśni mitycznych niż prawdziwego życia. Takie wrażenie daje choćby lektura opasłego przewodnika po biennalowych lokalizacjach, napisanego w tonie sentymentalnej opowiastki dla dzieci. Dla przykładu, o znajdującym się na terenie Bródna kolejowego warsztacie recyklingu czytamy następującą opowieść: „Z daleka widok jest dziwny: między jednakowo skrzywionymi brzozami – czarna połać terenu, tworząca zaskakująco regularne koła. Nie jest to jednak miejsce zbiórki tajemniczego, jeszcze nieodkrytego gatunku zwierząt, ani tym bardziej neofitów, zbierających się wokół samozwańczego proroka. Po bliższym przyjrzeniu się temu obszarowi oraz specyficznym doświadczeniom olfaktorycznym okazuje się, ze między brzozami odbywa się rytuał epoki metalu i plastiku: odzyskiwanie miedzi z plastikowych kabli”. Aż chciałoby się zapytać – wy tak serio?
Warto zadać pytanie, czy wytwarzanie wizji, że Bródno to „najlepszy ze światów”, nie jest w istocie działaniem petryfikującym status quo? I czy wraz z estetyzacją „wszystkiego” – nie estetyzuje się również np. biedy? Jest w końcu pytanie – mimo wszystko! – o jakość artystyczną.
Odpowiedź jest prosta – jak najbardziej. Drugie pytanie jest jednak ważniejsze – po co? Biennale Weneckie na Bródnie zostało pomyślane jako wydarzenie służące społecznej zmianie, którego efektem końcowym – zarezerwowanym dla cierpliwych, którzy przejdą wszystkie kręgi bródnowskiego wtajemniczenia – ma być iluminacja. Tylko jaka konkretnie? Krytyczna? Intelektualna? Informacyjna? A może uczuciowa, mistyczna, wyprowadzająca Bródno poza codzienny porządek świata, właśnie ku sztuce? Schodząc trochę na ziemię można powiedzieć, że rezultatem biennale jest integracja mieszkańców, poczucie ich dumy z lokalności etc. Efekt taki jest jednak osiągany również rozmaitymi działaniami nie-artystycznymi (z budżetem partycypacyjnym i rozmaitymi inkluzywnymi programami dzielnicowymi na czele, nie żyjemy już w latach 90.). W tym ujęciu Weneckie Biennale na Bródnie jawi się jako projekt nad wyraz estetyczny, pięknoduchowski, a dla ludzi „spoza” wymagający szczególnej wiedzy eksperckiej (ach to odniesienie do Z daleka widok jest piękny). Warto też zadać pytanie, czy wytwarzanie wizji, że Bródno to „najlepszy ze światów”, nie jest w istocie działaniem petryfikującym status quo? I czy wraz z estetyzacją „wszystkiego” – nie estetyzuje się również np. biedy? Jest w końcu pytanie – mimo wszystko! – o jakość artystyczną. Weneckie Biennale to przecież zwielokrotnienie i powtórzenie tego, co Althamer – w różnych odsłonach – robi z mieszkańcami dzielnicy od ćwierćwiecza. Czy Cichocki naprawdę wierzy, że oto sztuka, niczym kula śniegowa (Ludwiński), właśnie przetoczyła się przez Bródno, tworząc z niego dzielnicą postartystyczną, tym samym domykając ostatni etap rozwoju sztuki postawangardowej? Weneckie Biennale zdaje się pokazywać, że terminy „postsztuka” czy „działania postartystyczne” łatwo mogą stać się swoistą „teorią wszystkiego”, którą można objąć każdy obiekt, każde działanie i każdy fenomen. Czy jednak na pewno o to tu chodzi?
Niestety, nie wydaje mi się, żeby rzeczy magicznie przemienione w sztukę i wydrylowane w ten sposób ze swojego pierwotnego kontekstu, miały w sobie wystarczający ładunek do wywołania społecznego skutku. „Postsztuka” to idea, która w magiczny (a jakże) sposób oczarowała sporą grupę – no właśnie, wyznawców? Warto poddać ją dyskusji, bo jak dotąd nie doczekała się chyba żadnych krytyk.
Na szczęście tam, gdzie rzeczy pozostają nieme, z pomocą może przyjść sztuka w bardziej tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Na przykład sztuka teatralna. Oto bowiem odpowiedzią dla Biennale Weneckiego okazał się wystawiony w tym samym czasie w U-jazdowskim spektakl Cezarego Tomaszewskiego o jakże wymownym tytule – Arcytrudno dojechać na Bródno. Tomaszewski, znany ze spektakli odkurzających trącące myszką utwory sceniczne, tym razem wziął się za Parię Stanisława Moniuszki – umiarkowanie udaną operę krytykującą system kastowy w Indiach. W interpretacji Tomaszewskiego współczesne Indie zostały zlokalizowane na Bródnie (gdzie mieszka sam reżyser), na które widzów miał zawieźć specjalnie przygotowany autobus. Aktorzy – przebrani w kuriozalne, egzotyczne stroje, z mackami ośmiornicy zamiast palców – po odśpiewaniu części libretta zaprosili gości do wozu, każdemu przy okazji wręczając papierowy daszek przeciwsłoneczny z napisem „Bródno”. Spektakl zakończył się zagadkowym rytuałem wokół pojazdu, wykonanym – tak, właśnie – przez zaproszonych do projektu mieszkańców Bródna. Nazwisko Althamera oczywiście nie padło ani razu, ale trudno nie dostrzec tu analogii z jego złotym autobusem i ubraną w złote kombinezony ekipą wycieczkową. Jednak w przeciwności do złotego autobusu Althamera, autobus Tomaszewskiego nigdzie nie pojechał. Po kilku minutach kiszenia się w zaduchu drzwi wozu łaskawie się otworzyły i mogliśmy z niego wyjść, bez konieczności zachwycaniem się światem dookoła i doznawania iluminacji. Na szczęście.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Park Rzeźby na Bródnie Rozdział X. Weneckie Biennale na Bródnie
- Miejsce
- Park Rzeźby na Bródnie, Warszawa
- Czas trwania
- 23.06–1.07.2018
- Osoba kuratorska
- Sebastian Cichocki, Iza Kaszyńska
- Strona internetowa
- artmuseum.pl