To jest w tej chwili mała Polska. Rozmowa z Małgorzatą Szaefer z Galerii TAK
Nawiązując do informacji zawartych w wywiadzie informujemy, że Stowarzyszenie na Tak przesłało do Magazynu SZUM sprostowanie, które dostępne jest pod linkiem: https://magazynszum.pl/sprostowanie-stowarzyszenia-na-tak/
Ostatnio Poznań żyje aferą wokół galerii TAK. Czym jest galeria i co się właściwie stało?
Galeria TAK jest jednym z podmiotów Stowarzyszenia Na Tak, zajmującego się pracą z osobami z niepełnosprawnościami intelektualnymi. Galeria funkcjonuje w Poznaniu od 2002 roku. Ja dołączyłam w 2006 roku, kiedy galeria działała już cztery lata i właśnie zmieniała swój wizerunek. Kiedy powstawała, miała pokazywać prace osób tworzących w stowarzyszeniu, tzw. podopiecznych (choć nie używa się już tego słowa, bo jest umniejszające; wolimy raczej mówić o osobach tworzących czy związanych ze stowarzyszeniem). Od tego czasu zaszło wiele zmian; miałam dobry kontakt ze stowarzyszeniem, świetnie mi się pracowało.
Na czym polegały zmiany, które wprowadziłaś?
Zaczęłam bardzo grzebać w outsider art, w brut now. Szalenie ważna zawsze była dla mnie wiedza, dzielenie się nią, znajdowanie niesamowitych artystów/ek, dziwnych przypadków. Nigdy nie mówiłam o osobach z niepełnosprawnością, bo niepełnosprawność nie powinna sprawiać, że te osoby mają łatwiej – przecież wszystkie i wszyscy jesteśmy równi. Ja sama bardzo słabo widzę i być może dlatego po prostu nie daję taryfy ulgowej na niepełnosprawność. Wyznacznikiem było tworzenie czegoś niezwykłego przez osoby bez szkół, często w ukryciu – to mnie fascynuje. Kiedy ktoś robi coś w sekrecie, nie musi pokazywać tego publicznie ani sprzedawać. W sztuce zazwyczaj musi być to przyklepane, ktoś musi sprawić, że coś stanie się „na topie”, że tak, to jest super, możecie to kupować. Fascynowały mnie takie dziwne przypadki, które próbują odnaleźć się w strukturach świata, natury, kosmosu, sięgając po jakieś dziwne symbole, kody, po które my też sięgamy będąc zakorzenieni w naszej kulturze czy w religii, a outsiderzy/ki posługują się tym jak „ready-made”. Zarazem te osoby nie do końca funkcjonują tak, jak się żyje w naszym świecie – budują kody, których my nie do końca jesteśmy w stanie przeczytać, nie jesteśmy w stanie przejść na tę drugą stronę. Przypomina to trochę sytuację, jakby ktoś ze mną rozmawiał po marsjańsku, nagle przechodził na angielski, po czym wracał do marsjańskiego. Ta łączność ze światem i z innymi światami jest dla nich totalnie naturalna, są bardzo połączeni z naturą. Zaczynam obecnie wyławiać sporo postaci, które mają w sobie postawy szamańskie, do których my się teraz dogrzebujemy, próbując odnowić łączność ze światem. One są bardzo częste w outsider art; podobnie jak działania spirytualistyczne czy dziwne, alternatywne systemy mocy, magiczne rośliny, do których odwołują się outsiderzy/ki. Mimo że oni nie kończą szkół, są jakby poza kulturą, to intuicyjnie szukają w tych kodach. To jest dla mnie niezwykłe. Jak bardzo bazują na naturze, sięgając np. po strukturę kryształu, kwarcu, jak używają tej całej symboliki; to jest masa alchemii, znaków, odniesień chemicznych, fizycznych, matematycznych. One nie zawsze są zgodne z przyjętymi „normami”, ale według outsiderskich systemów funkcjonują. Poza tym w galerii mówiliśmy nie tylko o outsider art, ale także w ogóle o byciu niszą, doświadczeniu wykluczeń oraz systemowej opresji. W to wchodziło wszystko: czarne protesty, tęcza, działania na rzecz ochrony świata, walki z kryzysem klimatycznym, Extinction Rebellion, Obóz dla Klimatu, Viva! Międzynarodowy Ruch na Rzecz Obrony Praw Zwierząt, poznańska Manifa, anarchistyczny Rozbrat czy inicjatywa Czytanek Feministycznych. Działaliśmy, wspierając wszystkie te formy wykluczenia, wszystkie te niechciane grupy – albo walczące o inne życie – w galerii znalazły sobie ciepłe miejsce.
Jak postrzegane były zmiany, które wprowadzałaś?
W moim pojęciu były dobre, ale niekoniecznie w pojęciu niektórych rodziców osób z niepełnosprawnością. Myślę, że stowarzyszenie nie było w stanie zaakceptować tego, że nasze działania nie zamykały się wyłącznie w wymiarze niepełnosprawności. No bo przecież nie to definiuje człowieka. Jednak w 2018 roku zmienił się zarząd stowarzyszenia. Przyszły nowe osoby; o niektórych myślę, że chciały zagarnąć jak najwięcej dla siebie, zaspokajać swoje potrzeby. Od tego momentu zaczęły się rozmowy na temat tego, żeby galeria „wróciła” do stowarzyszenia, żeby zajmowała się tylko osoba związanymi ze stowarzyszeniem. Za długo zwlekałam z odłączeniem się od Galerii TAK. Była dla mnie tak ważna, tak długo ją budowałam i jest tak znana, na świecie nawet bardziej niż tutaj, że w ogóle nie myślałam o tym, że będę musiała ją zostawić. Wielokrotnie mówiłam znajomym, że nie wiem jak to zrobić.
Jak sądzisz, co jest zarzewiem twojego konfliktu ze stowarzyszeniem? Ma on związek z polityką, strachem przed otwartością, o której wspomniałaś, czy może jest to sprawa personalna między tobą a obecną panią prezes Ewą Kowańską?
Trudno powiedzieć. Wszystko po części, jak sądzę. Czuję, że to stowarzyszenie, a raczej jego zarząd boi się głosu wolności, anarchistycznych wlepek, boi się wiedzy. Nie oznacza to, że nie ma i nie było wspaniałych osób, wykonujących kawał dobrej roboty. Zostało mi gdzieś powiedziane, na jakimś spotkaniu zarządu, na które byłam zaproszona, a właściwie wezwana, że zbudowałam sobie swoją galerię, swoją linię galerii, a to nie jest moje prywatne miejsce, i że stowarzyszenie oczekuje np. reprezentacji osób z niepełnosprawnością, które coś malują, coś tworzą. Ja tłumaczyłam, że ja nie mam nic wspólnego z arteterapią czy nawet terapią jako taką. Mam za to w sobie walkę o to, żeby pokazywać formy wykluczenia i brut art, outsider art, czyli bardzo dobre rzeczy z niszy kulturowej, edukować i pokazywać w profesjonalny sposób. To zresztą udawało się wprowadzać, ściągnąć do galerii „nazwiska” outsider art: Daniela Johnstona, Johna Urho Kempa, Zdeňka Koska, Lubosa Plnyego, Mirosłava Tichyego, Annę Zemankovą, André Robillarda i masę innych. Mieliśmy mini festiwal filmowy outsider art, organizowaliśmy koncerty, zapraszaliśmy na spotkania o granicach sztuki myślących ludzi: Ewę Tatar, Olę Jach, Sebastiana Cichockiego, Stacha Rukszę, Łukasza Surowca i innych. Braliśmy udział w Outsider Art Fair w Paryżu i Supermarket Independent Art Fair w Sztokholmie. Zapewniłam jednak stowarzyszenie, że oczywiście, jeśli takie są potrzeby, to my uruchomimy warsztaty, tylko że muszą być na poziomie. Zresztą kiedy wezwano mnie na to spotkanie, to już prowadziliśmy takie warsztaty. Robili to animatorzy i animatorki kultury, którzy jednocześnie są artystkami i artystami, znamy ich i wiemy, że prowadzą je świetnie, jak np. Hubert Wińczyk, który robił super warsztaty dźwiękowe. Na te spotkania przychodziły osoby związane z galerią, które znamy od kilkunastu lat i my się autentycznie, bez przesady, cholernie lubimy. Dołączały też nowe osoby. Musiałyśmy wręcz w pewnym momencie wyznaczyć swoją przestrzeń prywatną, bo byłyśmy w ciągłym kontakcie. Było dla nas ważne, żeby tacy młodzi twórcy jak np. Mikołaj Tkacz i to, co go fascynuje, czyli komiks, mogli robić to z osobami związanymi z galerią, czyli nie z outsiderami, ale takimi, które mają jakiś rodzaj niepełnosprawności, to są m.in.osoby w spektrum autyzmu, osoby z trisomią (zespołem Downa), osoby słabo widzące itd.
Instytucjonalna przemoc, która dzieje się w kulturze, jest niewybaczalna. Tu mamy do czynienia z NGO-sem, stowarzyszeniem, które zajmuje się osobami z niepełnosprawnością – to niewiarygodne, jak przedmiotowo traktuje się tu ludzi.
Czy rodzice w ostatecznym rozrachunku doceniali efekty waszej współpracy?
Ależ tak, ci z naszego otoczenia oczywiście. Oni są zbuntowani, nie mogą uwierzyć w to, co się zadziało. Kiedy Paulina Piórkowska – koordynatorka projektów – wraz z animatorkami i animatorami napisali pismo do Wydziału Kultury w obronie projektu Niby nic, a jednak, który stowarzyszenie chciało prawdopodobnie przejąć, kiedy byłam na zwolnieniu, to rodzice i ekipa warsztatowa zaangażowali się i solidarnie z nami podpisali się pod tym pismem. Cała grupa zresztą dzwoni do Pauli Piórkowskiej i mówi, że brakuje jej tych warsztatów, pyta co dalej. A my przecież nie możemy na razie nic zrobić. Ekipa miała taki pomysł, żeby, zupełnie poza nami, zrobić strajk. Nie wiedziałyśmy, czy to jest dobre, bo nie chciałyśmy, żeby ktokolwiek posądził nas o to, że to my ten strajk przygotowałyśmy i wykorzystujemy kogoś, żeby załatwiać swoje sprawy. Tak mogłoby być, więc po prostu spotykałyśmy się i rozmawiałyśmy, poza galerią, na kawie, herbacie. Wzmacniamy się i wspieramy. Oni mówią, jacy są wkurzeni, co mogą zrobić, a my mówimy, że świetnie, ale poczekajcie jeszcze. Ostatecznie żadnej pikiety nie było, ale Hubert Wińczyk nagrywał z członkami stowarzyszenia wywiady. Mówili mu ważne rzeczy, jak czują się jako osoby z niepełnosprawnością pozostawione same sobie. Te rozmowy były rzecz jasna bez jakiejkolwiek sugestii z naszej strony. Hubert chce ten materiał udostępnić, żeby ludzie zobaczyli, jak stowarzyszenie faktycznie dba o interesy osób z niepełnosprawnościami. Naszej ekipy warsztatowej nawet nikt nie zapytał o zdanie. Podczas pandemii w ogóle osoby te zostały pozostawione sobie, dlatego też Paula zaczęła prowadzić działania online, gdzie grupa tworzyła pandemiczne dzienniki, przepracowując w tym czasie strach, skonfundowanie spowodowane lockdownem. Powstały naprawdę świetne prace, ale przede wszystkim sieć wsparcia online na WhatsApp, gdzie przez cały tydzień toczyła się dyskusja, próba zrozumienia tego, co działo się za oknem. Osoby te doświadczyły po pandemii kolejnej traumatycznej rzeczy – utraty spotkań w galerii. Paulina zaś nie otrzymała do dziś wynagrodzenia – z powodu złej woli, bo inaczej tego nie umiem nazwać, prezeski i zarządu. Stowarzyszenie wolało oddać pozyskane przeze mnie fundusze do Wydziału Kultury, niż pozwolić na realizację projektu w zamierzonym przez nas kształcie.
Jak wyglądały wymierzone w ciebie działania mobbingowe?
To zaczęło się wraz z przejęciem stowarzyszenia przez nowe władze. Prezeska publicznie szkalowała moje dobre imię na zebraniach z kierownikami. Sprawa nasiliła się, gdy znalazłam się na zwolnieniu lekarskim od marca tego roku z powodu pogarszającego się stanu oka – ja doskonale rozumiem, czym jest niepełnosprawność. Podczas mojego zwolnienia lekarskiego odebrałam telefony z numerów nie należących do prezeski Ewy Kowańskiej, a jednak dzwoniła ona; wymieniono zamki w galerii, kazano oddać pieczątki imienne, rozpoczęto „czyszczenie galerii”, schowano katalogi „pod kluczem”, nie wydano mi części prywatnych rzeczy – to wskazywało ewidentnie na to, że nie mam do czego wracać. Pieczątki oddałam na podstawie listu, który do mnie przesłano. Nowych kluczy do galerii mi nie przekazano. Złamali prawa pracownicze, nikt mi np. nie powiedział, że jest osoba, która ma pełnić obowiązki za mnie – wykonywać prace w galerii, także porządkowe. Aktualna kierowniczka, Magdalena Kozicka, kazała wyczyścić pracownikowi galerii łazienkę, w której znajdowały się wszystkie naklejki wolnościowe – feministyczne, anarchistyczne, outsiderskie, które od lat zbieraliśmy i mieliśmy zasadę, że każdy ma prawo przyjść i wlepić coś swojego. Arturo, postać magiczna galerii, nasz bodyguard, czyścił wlepki, które sam tam przyklejał i bez wątpienia był to ważny element jego egzystencji, pracy w galerii. Chyba wypada też wspomnieć, że sam jest „podopiecznym” stowarzyszenia. To był drugi akt symboliczny, pierwszym była zmiana zamków w galerii. Paula odebrała telefon, w którym została powiadomiona, że ma oddać klucze od galerii i otrzymała maila, że nie jest już koordynatorką projektu. To nie do pomyślenia, że stowarzyszenie chciało przechwycić grant z miasta i obsadzić „swoją” osobę w naszym miejscu. Tych sytuacji było sporo, mam ich całą listę. Mamy maile, które prezes i Kozicka wysyłały do osób uwzględnionych w projekcie – pisali w nich, że zmieniło się kierownictwo Galerii TAK (a ja byłam w tym czasie ciągle na zwolnieniu) i w związku z tym pytają, czy osoby te będą nadal współpracować w ramach projektu. Hubert Wińczyk zrobił mi screen i oczywiście od razu przesłał mi go z pytaniem: Gosia, czy ty już nie pracujesz? Odpowiedziałam, że jestem na zwolnieniu, że jestem chora i że z tego, co widzę, dzieje się bardzo źle, tzn. chcą przechwycić galerię w momencie, kiedy mnie tam nie ma. Kiedy schowano wszystkie katalogi pod kluczem, powiedziałam, że ktoś przyjdzie część z nich odebrać i że proszę, aby wydać pakiet Władysława Grygnego, który miałam wysłać do LaM Museum. Odpowiedziano mi, że to nie jest moja własność. Zamierzam poinformować Wydział Kultury o tym fakcie, bo uważam, że stowarzyszenie nie ma prawa nie udostępniać katalogów wydanych za pieniądze miasta.
Stowarzyszenie wysłało także list do członków, informując w nim, że nie zaanonsowałam zamysłu dwóch corocznych projektów. To jest wymyślone na potrzeby sytuacji, ponieważ nigdy nie było u nas takich procedur. Wszyscy inni kierownicy mówią, że jest to absurd. Co więcej, różne procedury są stosowane wobec różnych kierowników. Nikt nigdy nie wysyłał prośby o akceptację projektu na tak małe pieniądze. Co innego, gdyby to były projekty z funduszy europejskich, wtedy wszystko musi być dokładnie uzasadnione i opisane. Teraz się tak tłumaczą, żeby odeprzeć zarzuty i obronić się przed nabrzmiewającą sytuacją medialną. Instytucjonalna przemoc, która dzieje się w kulturze, jest niewybaczalna. Tu mamy do czynienia z NGO-sem, stowarzyszeniem, które zajmuje się osobami z niepełnosprawnością – to niewiarygodne, jak przedmiotowo traktuje się tu ludzi. W ogóle nie ma szacunku dla kierowników placówek. Kiedyś były zebrania kierowników, na których można było się wypowiadać. Zostały zlikwidowane. Tłamszona jest każda forma indywidualizmu i ekspresji.
Są też rzeczy, o których nie chciałam dotąd mówić publicznie. Myślę tu o sposobie odnoszenia się do mnie przez prezeskę w czasie, gdy byłam na chorobowym. Maile, SMS-y, a przede wszystkim rozmowy telefoniczne, których świadkiem był mój mąż. Odebrano mi numer telefonu, który wcześniej należał do mnie, więc zwróciłam się do stowarzyszenia z prośbą o dokonanie jego cesji na moje nazwisko. Nawet mi nie odpowiedziano. Ktoś przejął, tzn. zhakował moje prywatne konto na Facebooku. Dotąd nie mogę go odzyskać, bo hasła dostępu przychodzą na mój stary numer telefonu. Prosiłam, żeby mi je podano – bez skutku. Na tym etapie nie chcę jeszcze oskarżać konkretnych osób. Zgłosiłam sprawę na policji jako przestępstwo. Mam nadzieję, że kiedyś, wcześniej czy później, odzyskam swoje konto. Trudno się pogodzić z myślą, że ktoś przegląda twoje prywatne wiadomości w sobie tylko znanym celu.
To musi być bardzo frustrujące.
Mam w sobie złość i bunt, poczucie, że tak nie można. Zazwyczaj lubiłam pewne sprawy po prostu zamykać i pójść dalej, ale teraz dojrzałam do tego, żeby nie chować głowy w piasek. Nie chcę, żeby takie zło dalej niszczyło innych ludzi. Nie tylko mnie, czuję też odpowiedzialność za innych.
Twoja choroba nie jest pewnie bezpośrednim powodem takiego postępowania władz zarządu, wygląda na to, że przeszkadza im raczej siła indywidualizmu, autorski charakter galerii, którą zbudowałaś od podstaw.
Myślę, że tak. Niewykluczone, że galeria nie spełniała oczekiwań niektórych rodziców, którzy lubią myśleć o tym, że ich dzieci (a te „dzieci” mają w tej chwili po trzydzieści parę lat) nie są wystawiane w galerii. Nie jest to oczywiście reguła. W zeszłym roku była wystawa stowarzyszeniowa – wówczas przestrzeń galerii stała się miejscem spotkania i pokazania ich prac, nie outsider art. A przecież byłoby wielką szkodą, gdyby galeria, która profesjonalnie zajmuje się outsider art i współpracuje z wieloma instytucjami kultury, która wypracowała nowe narzędzia pracy z osobami z niepełnosprawnościami, wróciła do kształtu sprzed trzydziestu lat, czyli do momentu powstania stowarzyszenia i modelu z tamtych lat… Bo takich galerii jest tysiące. Napisałam oczywiście do wszystkich członków European Outsider Art Association o tym, co zadziało się w galerii.
Nie tylko ty masz problemy.
Jeszcze w 2019 roku świetna dyrektorka stowarzyszenia, Ola Kowalska, złożyła wypowiedzenie z powodu mobbingu, teraz ja jestem drugą osobą, która złożyła takie wypowiedzenie. Wcześniej stowarzyszenie bezpodstawnie zwolniło dyscyplinarnie dyrektorkę Renatę Pudełko, która wygrała sprawę w sądzie pracy, a zaledwie przed miesiącem dyrektorkę przedszkola „Orzeszek” Justynę Tyrakowską. Sytuacja eskaluje; rodzice-członkowie stowarzyszenia otrzymali pismo wyjaśniające co się dzieje w galerii – pismo, które mija się z prawdą.
Co łączy osoby usuwane ze stanowisk?
To są kierownicy. Osoby, które mają swoje zdanie. I to przestało być akceptowane. Nie wolno ci powiedzieć: przepraszam, ale uważam, że pani nie ma racji, że można by tę sytuację rozegrać inaczej, nie zgadzam się z tym, co pani mówi. To jest już absolutnie niemożliwe. Masz się zgadzać, udawać, że wszystko jest świetnie i wtedy być może spojrzą na ciebie przychylnie. Udało mi się wypracować przez trzy lata, razem z Pauliną, taki model, gdzie wydawało mi się, że może damy radę, porozumiemy się z władzami bez otwartego buntu. Jednak się nie udało. Zniknęłam na kilka miesięcy, kiedy zaczęłam chorować, zarzucono mi, że fundacja została wpisana w projekt jako partner galerii. Nadal nie rozumiem, w czym problem. Z poprzednim zarządem nie miałam żadnego problemu. Była pani prezes Halina Słowińska ceniła galerię i moją działalność. Ufaliśmy sobie i szanowaliśmy swoje zdanie, każdy i każda wnosiła coś do stowarzyszenia. Ludzie wiedzieli, że jestem osobą godną zaufania. Wiem, że obowiązki wykonywałam prawidłowo, nigdy też nie zasłaniałam się swoją chorobą.
My teraz pracujemy z Pauliną nad projektem, aby rodzice nie czuli się wiecznie poszkodowani. Będziemy pracować z nimi nad tym, żeby zagospodarowali swój wolny czas i nauczyli się żyć także dla siebie. Żeby przestali tłumaczyć się, że „ja nie mogę, bo mam chore dziecko”.
Jakim cudem obecna prezeska zyskała tak duże poparcie w stowarzyszeniu?
Dwa lata temu został wybrany nowy zarząd. To jest w tej chwili mała Polska – w tej chwili w stowarzyszeniu wszystko funkcjonuje tak samo jak w „dużej” Polsce. Mamy więc układy z osobami u władzy, kolesiostwo na maksa. Ja nie mam już do czego wracać. Kiedy poszłam do nowych władz na rozmowę na temat galerii i tego, co mogę zrobić, żeby zadowolić stowarzyszenie, to nie wybrałam się tam po to, żeby coś ugrać, tylko żeby znaleźć kompromis. Dopuściłam do siebie taką możliwość, że może jestem zbyt zamknięta, zafiksowana na tym swoim outsider art. Zaakceptowałam myśl, że być może to ja muszę usłyszeć głosy osób, które czegoś ode mnie potrzebują. Wydawało mi się, że można tak połączyć wszystkie opcje, że galeria na tym zyska, a nie straci. Jednak szybko zauważyłam, że osoby, którym nie pasowała linia galerii, nie zapisują swoich dorosłych dzieci na warsztaty. To wydało mi się dziwne. Byli niechętni, nie wiedzieli nawet, co jest na tych warsztatach, czego mogą się spodziewać – ale wiedzieli, że są na nie. Nie chcą komiksu, dźwięku, performansu. Wolą grupy taneczne, pływanie, malowanie ze „starych mistrzów”. W pewnym momencie to stało się dla mnie bardzo trudne. Myślałam o tym, jak sprostać ich oczekiwaniom, zamiast po prostu skupić się na pracy. Wysyłaliśmy zaproszenia na zapisy na warsztaty – kolejno fotograficzne, z eko-książek, ze spacerologii. Wyobraź sobie, że za każdym razem, przy rozesłaniu całego mailingu do rodziców, prawie nikt się nie zgłosił. Tak jakby wewnętrznie od razu byli na nie. Zapisywały się pojedyncze osoby. Rodzice i opiekunowie osób z niepełnosprawnościami są przyzwyczajeni do modułu nadopiekuńczości, nie potrafią się z tego wyrwać. U nas były takie zasady, że w momencie, kiedy przychodzisz na warsztaty, to nie wchodzisz z rodzicem, tylko jesteś niezależną osobą. Jeżeli rodzic uczestniczy, to na równych prawach, czyli sam też pracuje. Ja myślę, że te rzeczy były dla niektórych nieakceptowalne, że są takie formuły i co ona nam tu będzie gadać… Dbałyśmy o wolność i niezależność osób z niepełnosprawnościami, bo oni często są traktowani bardzo przedmiotowo.
Myślę, że rodzice często utrzymują dzieci w różnych rodzajach zależności dla samych siebie, bo mają z tego zyski.
Bywa i tak. My teraz pracujemy z Pauliną nad projektem, aby rodzice nie czuli się wiecznie poszkodowani. Będziemy pracować z nimi nad tym, żeby zagospodarowali swój wolny czas i nauczyli się żyć także dla siebie. Żeby przestali tłumaczyć się, że „ja nie mogę, bo mam chore dziecko”. Będziemy robić z przyjaciółmi kręgi ekofeministyczne, różne spotkania, robimy teraz research i próbujemy odpowiedzieć na pytanie, czego tacy rodzice potrzebują. Będziemy działać w fundacji, ale akurat na to działanie dostałyśmy stypendium w ramach projektu Współdziałanie w Kulturze w Centrum Praktyk Edukacyjnych przy Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Mega się tym jaramy. Chcemy zrobić spotkania z outsiderami, którzy poprowadzą warsztaty. Np. Kamil Kurzawa robi niesamowite, wielowymiarowe, czasoprzestrzenne gry planszowe science fiction, a Maciek Olszewski majsterkuje i tworzy obiekty świetlne. Nasz projekt nazywa się Bolące kolano? …czyli akcje z outsiderami/kami i nie tylko. Tytuł pochodzi od sloganu Jeana Dubuffeta, że „nie ma sztuki osób z niepełnosprawnością, tak jak nie ma sztuki osób z chorym kolanem”.
Przeczytałam kilka listów otwartych w sprawie. Jeden z nich opublikowany był przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, drugi napisany przez Huberta i Monikę Wińczyków.
List wysyłała jeszcze OZZ „Inicjatywa Pracownicza” przy Teatrze Dnia Ósmego. Mona i Hubert są świetni, napisali to bardzo lajtowo, uczuciowo, bardzo mi się to podobało. Nagle poczułam jak dobrze jest mieć tylu przyjaciół w tym naszym małym, poznańskim światku. Ja Poznań w ogóle lubię – jest trochę swojski, wydaje mu się, że jest blisko do Berlina i chyba coś w tym jest. Jest taki nasz, mały, wegański, fajny, wspierający. Rafał Jakubowicz stał się moim przedstawicielem do rozmów ze stowarzyszeniem, niemal ochroniarzem, wykonał wielką pracę we wspieraniu mnie i zachęcaniu do mówienia o tym, co się stało. Powtarzał: „Gosia, trzeba upublicznić to pismo, trzeba to zrobić”. Rafał, Mona, Hubert, Magda Lipska bardzo mi pomogli swoim zaangażowaniem. Poczułyśmy z Pauliną Piórkowską, z która współpracuję od paru lat w galerii, że nie jesteśmy same. Chciałabym wszystkim podziękować, że jesteście, że piszecie, dzwonicie, za te ciepłe słowa, podpisywanie petycji i wsparcie w tym trudnym czasie. Jednak Mona Wińczyk i Hubert Wińczyk, OZZ „Inicjatywa Pracownicza” przy Teatrze Dnia Ósmego, otrzymali pisma o zaniechanie naruszania dóbr osobistych Stowarzyszenia Na Tak.
Dużo uwagi w ich liście poświęcone było osobom, które stracą z powodu twojego odejścia z Galerii TAK, a nie tylko samej idei tego miejsca i twojemu dorobkowi.
Tak, bo tak właśnie jest. Tu nie chodzi tylko o mnie. Wiele osób nagle straciło bliskie miejsce, które wspólnie tworzyliśmy – artystki, artyści, osoby z niepełnosprawnością, osoby poszukujące innej sztuki. Tak to czuję. Kiedy przeczytałam te wszystkie listy, to nie mogłam uwierzyć, że to jest ważne dla tylu osób. To dało mi dodatkowego powera.
Czy w odpowiedzi na te apele dostałaś jakąś propozycję wsparcia od Wydziału Kultury Urzędu Miasta Poznania?
Tak, rozmawiam z Justyną Makowską, dyrektorką Wydziału Kultury i otrzymałam zapewnienie, że będą nas wspierać. Miasto jest zresztą świetne i uważne na to, co się z nami dziej, wyłapuje nasze potrzeby. Zawsze kiedy piszę projekty, to dostaję dotacje. Oni nas znają i cenią nasze działania. Dotychczas myślałam, że nowo powstająca Fundacja Lue Lu / Brut Now będzie wirtualna – to miała być naukowa część Galerii TAK, blog wiedzy z moimi odkryciami dotyczącymi outsiderów. Sytuacja zmieniła się diametralnie, więc właściwie dopiero od miesiąca myślę o fizycznej siedzibie i formacie tego miejsca.
Twoja nowa fundacja powstała jeszcze zanim pojawiły się problemy ze strony Stowarzyszenia Na Tak?
Fundację Lue Lu założyłam już w październiku, w czasie zeszłorocznych targów Outsider Art Fair w Paryżu. KRS ma od kwietnia tego roku. Nazwa pochodzi od outsiderki Justyny Matysiak, z którą znamy się od kilkunastu lat. Umie pisać, ale często przekręca wyrazy. Nie jest to „dobre pisanie”. Ona jest przekonana, że pisze „I love you”, a pisze „lue lu” i bardzo często też mówi do mnie „lue lu, Gośka”, czyli „kocham cię”. Nazwa powstała na przekór rzeczom, które dzieją się teraz w świecie, nietolerancji i wszystkiemu, co złe. To jest taka prosta myśl. Zakładając tę fundację chciałam działać dwutorowo. Mieć możliwość pozyskiwania środków i działać jeszcze mocnej researchowo, naukowo.
Ten pomysł nie spodobał się stowarzyszeniu?
To prześmieszne, ale NGO-sy ze sobą konkurują. U mnie nie było mowy o konkurencji, tylko o sieciowaniu i partnerstwie. Chciałam działać jednocześnie w Galerii TAK i w nowej fundacji, przecież nie ma w tym nic złego. Galeria jest jedną z placówek Stowarzyszenia Na Tak. Jest ich bardzo wiele. Składając wnioski do PFRON-u, ROPS-u, czy Ministerstwa Kultury, były dla siebie konkurencją! Nie mogłam składać projektów do ROPS-u co roku, bo składał je np. Krzemień, czyli warsztat terapii zajęciowej. W związku z tym, co roku od 2014 udawało mi się zdobywać pieniądze z Wydziału Kultury Urzędu Miasta Poznania i z Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego. Dzięki nowej fundacji chciałam połączyć siły, żeby móc wnioskować np. o mini-granty, ale też mieć pełną swobodę w działaniach, być niezależną. Robić to, co najbardziej lubię, czyli grzebać w brut arcie.
Jakie są plany na rozwój nowej fundacji?
Jeśli chodzi o fundację Lue Lu / Brut Now to chcę, żeby działała dwupoziomowo. Z jednej strony, razem z Pauliną, zaopiekujemy się osobami, które czują się porzucone w wyniku obecnej sytuacji w galerii i z którymi nadal się spotykamy. Są też artyści, z którymi pozostajemy w ścisłym kontakcie, którzy dzwonią do nas i pytają co dalej. Wśród nich jest Jeroen Hollander, twórca map i super rozwiązań komunikacyjnych, sytuacjonista. Mam też marzenie, żeby wyławiać nieznanych outsiderów_ki, ale i pokazywać tych znanych, mówić o nich, pisać, edukować. Rafał Jakubowicz podpowiada, że galeria mogłaby nazywać się np. „No” – z jednej strony to lokalne, kolokwialne przytaknięcie, z drugiej – obcojęzyczne przeczenie, jako niezgoda na to, co zadziało się wcześniej.