Tkanie w każdym kierunku. Rozmowa z Violettą i Piotrem Krajewskimi
Mówi się, że we Wrocławiu każdy jest przyjezdny. Wy też?
Viola Krajewska: Mój ojciec był dowódcą bojowników pod Olimpem.
Tym Olimpem?
VK: A czy jest jakiś inny? W drugiej połowie lat 40. w Grecji walczył z monarchią [armia wspierająca monarchię starła się z komunistycznym Demokratycznym Wojskiem Grecji. W 1949 roku bojownicy przegrali, zaczął się uchodźczy exodus – przyp. red.].
Uciekł do Wrocławia?
VK: Komunistyczna Polska dawała wtedy schronienie wygnańcom wojny domowej. Wrocław w latach 60. był jednym z większych skupisk Greków, o czym teraz interesująco pisze Dionisios Sturis. Moja mama urodziła się w Belgii. Wspólnym językiem moich rodziców był polski.
Piotr Krajewski: Moja mama porzuciła całe dotychczasowe życie, w tym studia polonistyczne w Łodzi. Szukając dla siebie miejsca, znalazła się we Wrocławiu. W nowym życiu została inżynierem.
A reszta rodziny?
PK: Mama jeździła ze mną motorem i nie zostało miejsca dla reszty.
VK: Nawet jak na wrocławskie warunki było w tym coś nietypowego.
Jak się poznaliście?
VK: Na studiach, pierwszego dnia.
PK: Na praktyce robotniczej, obowiązkowej przed pierwszym rokiem. W zieleni miejskiej pieliliśmy rabatki i wspólnie urwaliśmy się do piwiarni.
Studiowaliście na ASP?
VK: Nie, na kulturoznawstwie, wtedy pionierskim wydziale w Polsce.
Dlaczego pionierskim?
VK: Bo istniejącym wówczas tylko na jednym uniwersytecie. Kulturoznawstwo, które studiowaliśmy, było międzywydziałową katedrą, można powiedzieć – prototypem dzisiejszych interdyscyplinarnych studiów humanistycznych. Było tam wszystko: filozofia, antropologia, estetyka, historia kultury i historia sztuki, muzyki, teatru, własny DKF…
PK: Wyjątkowym również dlatego, że organizując na nowo problematykę współczesnej humanistyki, do absolutnego minimum sprowadzano nauczanie marksizmu. To sprawiło, że od razu był to kierunek niemal mityczny, oblegany przez studentów z całej Polski.
Kiedy to było? W jakich latach studiowaliście?
VK: Studia trwały cztery lata, od 1975 do 1979.
PK: Z późniejszymi drobnymi poślizgami.
Czym się wtedy właściwie zajmowaliście? Pisaliście? Organizowaliście wystawy, koncerty? Mieliście ciągoty artystyczne?
VK: Odbyliśmy praktykę studencką w ówczesnym BWA, co skutecznie wyleczyło nas z zainteresowania tak zwaną plastyką.
PK: Uważaliśmy się bardziej za teoretyków, oboje wybraliśmy specjalizację „teoria kultury”. Ale zdarzało nam się wykonywać wiele innych aktywności, głównie w wyniku kontaktów towarzyskich. Były i koncerty, i różne działania parateatralne czy wręcz performatywne. Było i pisanie.
VK: Zatem była i teoria, i obserwacja intensywnie uczestnicząca.
Co w kulturze było dla was wtedy najważniejsze?
VK: Pod Moną Lizą Ludwińskiego była dla mnie pierwszą ciekawą galerią, ale już wtedy nie istniała.
PK: W czasach, gdy studiowaliśmy, poznaliśmy Warsztat Formy Filmowej. Bruszewski i Robakowski byli naszymi olśnieniami.
Dlaczego? Co was tak pociągało w Warsztacie?
VK: Energia i anarchia…
PK: …ironia i czyszczenie złogów.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 25 numerze Magazynu „Szum”.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej