Szukając Kozyry. „Rewizja procesu Jezusa” w Narodowym Starym Teatrze i „Nie odwracaj wzroku” w MuFo

W rozmowie po spektaklu Rewizja procesu Jezusa w Narodowym Teatrze Starym w Krakowie – prowadzonej bez udziału twórców – najwięcej uwag dotyczyło zakończenia. Tego, że twórcy opuścili teatralną salę i wyszli prosto w stronę światła, nie zaczekawszy na brawa. I nie wrócili. Publiczność jeszcze chwilę siedziała w milczeniu – nie tyle w oszołomieniu, co raczej w zawieszeniu. Bardziej w niezręczności niż w zachwycie. – Odetchnęłam z ulgą, kiedy wyszłam i zobaczyłam, że twórców nigdzie nie ma. Nie zniosłabym tego, gdybym została zmuszona do braw na stojąco. Bo co w takiej sytuacji miałabym zrobić? Usiąść na ziemi? – mówiła jedna z uczestniczek dyskusji.
Braw nie było. W teatrach takie sytuacje się zdarzają, ale rzadko, być może dlatego to właśnie ten aspekt – brak domknięcia, brak rytuału, brak kontaktu – wywołał największy rezonans wśród widzów po spotkaniu. Pomyślałam wtedy, że Katarzyna Kozyra – bo to spektaklu reżyserowanego przez nią, w duecie z Krysią Bednarek, dotyczy to wprowadzenie – po prostu nie traktuje braw jako istotnego elementu spektaklu. Pochodzi przecież ze świata sztuk wizualnych, gdzie odbiorca zostaje z dziełem sam na sam. W tym świecie stawką nie jest kolektywne przeżycie, lecz indywidualne spotkanie – samotne, niekiedy niekomfortowe, często niekomunikatywne. W teatrze jest odwrotnie: emocje są zaraźliwe, śmiech się niesie, entuzjazm podbija kolejne fale braw.
Trzeba uczciwie przyznać, że z dziedziną sztuki wizualnej spektakl Rewizja procesu Jezusa łączy głównie osoba reżyserki – jednej z ikon polskiej sztuki krytycznej – oraz punkt wyjścia: jej długoletni projekt Szukając Jezusa. Formalnie rzecz biorąc, Rewizja… to godzinna realizacja teatralna, niespecjalnie eksperymentalna. Trudno nie przyznać racji Witoldowi Mrozkowi, który na łamach „Gazety Wyborczej” napisał dość bezceremonialnie, że gdyby nie nazwisko Kozyry, spektakl zostałby po prostu zmiażdżony przez krytykę. W tym wypadku podejmujemy zbiorowy wysiłek, by cokolwiek w nim znaleźć – i chyba wszyscy wiemy, dlaczego tak to działa.




Sama przeżywam w tym kontekście coś na kształt déjà vu – podobne emocje towarzyszyły mi podczas pokazu Heidegger? Denaturat Mirosława Bałki i Katarzyny Krakowiak. Spektaklu, którego sens podali w wątpliwość sami twórcy podczas spotkania po pokazie, odpowiadając nerwowym śmiechem na pytanie „o czym to właściwie jest?”. Jednak Bałka i Krakowiak znaleźli przynajmniej jakiś pomysł formalny na swoją obecność w teatrze: nazwali spektakl etiudą performatywną, próbując odświeżyć medium teatru, chociażby przez samo jego fizyczne przeciążenie. Spektakl był męczący, drażniący, irytujący – ale dawał się chcieć zrozumieć.
W przypadku Rewizji… tego napięcia – między próbą a formą, między potrzebą komunikacji a jej odmową – niestety zabrakło. A założenie było więcej niż obiecujące. Wychodzi się tu od pracy Szukając Jezusa – zapisu podróży artystki do Jerozolimy, podczas której obserwuje osoby dotknięte syndromem jerozolimskim, czyli przeświadczone o własnym udziale w boskim planie, mające poczucie misji, objawienia, tajemnicy. Jezus pojawia się w tym projekcie trochę przy okazji, jako figura pośrednia, odbijająca się w kolejnych przeżyciach i narracjach.
Ze sztukami wizualnymi spektakl Rewizja procesu Jezusa łączy głównie osoba reżyserki – jednej z ikon polskiej sztuki krytycznej – oraz punkt wyjścia: jej długoletni projekt Szukając Jezusa. Formalnie rzecz biorąc, Rewizja… to godzinna realizacja teatralna, niespecjalnie eksperymentalna.
W teatrze temat ten był już poruszany – i to w sposób nieporównanie bardziej zniuansowany. Najwięcej serca – przynajmniej dotąd – poświęcili mu Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima w spektaklu Jezus zrealizowanym w Nowym Teatrze. Co ciekawe – w ich spektaklu słowo „Jezus” nie pada ani razu. Punktem wyjścia była właśnie praca Kozyry – ta sama, na której dziś sama artystka próbuje budować swój spektakl w Krakowie. Teza, że z tego materiału da się stworzyć pełnoprawne, sugestywne przedstawienie, została więc udowodniona. W Nowym Teatrze postać ewidentnie nawiązującą do samej Kozyry zagrał Bartosz Gelner, a opowieść o Jezusie – przenikającym kolejne życiorysy i umysły – została potraktowana z lekkością, błyskotliwością, momentami wręcz z humorem. Syndrom jerozolimski w wersji Piaskowskiego i Sulimy dotyczył nie tylko ludzi – objawienia mogła doświadczyć krowa, kosmita, właściwie każdy. Metafizyka tamtego spektaklu nie była wyłożona wprost, a jednak dla widza pozostawała niepokojąco obecna.
W krakowskim Narodowym Starym Teatrze jest już bardzo serio. Powaga wchodzi na scenę w pełnym umundurowaniu – jako dramat sądowy połączony z wykładem performatywnym, z artystyczną ambicją i instytucjonalnym rozmachem. Pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że na placu Szczepańskim, przed wejściem do teatru, wcześniej stanęły trzy krzyże – przyniesione tam przez technikę teatralną – z których jeden zawisł nad sceną, podtrzymywany solidnymi pasami. Oglądamy później na scenie zapis ich montowania i demontowania – ma nas to chyba zakorzenić w tu i teraz, że to my, współcześni, te niecałe dwa tysiące lat później, od procesu Jezusa, będziemy „wznawiać sprawę”. Scenografię napędzają światła – znakomicie prowadzone przez Aleksandra Prowalińskiego i Klaudynę Schubert – rozpięte między apokaliptycznymi barwami brązu, czerwieni i żółci a chłodnym niebieskim, sygnalizującym teraźniejszość, gdy aktorzy relacjonują kulisy pracy nad spektaklem.




Przedstawienie dzieli się na cztery części. W pierwszej dowiadujemy się, dlaczego Kozyra zdecydowała się wznowić proces Jezusa – kto za to płaci i w jaki sposób (czytaj: za publiczne pieniądze, bo spektakl powstał w instytucji finansowanej przez MKiDN, a bilety kupiliśmy sami – więc, chcąc nie chcąc, dołożyliśmy się do tej rewizji). Jezus zostaje wykupiony od chrześcijan. Potem, za pomocą projekcji mapy korygowanej na bieżąco czerwonymi napisami, poznajemy kolejne „historyczne pomyłki” związane z drogą Jezusa – te zapisane w dokumentach i te rzekomo przemilczane. W trzeciej części spektaklu odbywa się tytułowa rewizja procesów: rzymskiego i żydowskiego. Każdy z nich zostaje zakodowany w osobnym kostiumie – wizualnie przejścia między segmentami są zgrabne i czytelne (kostiumy: Arek Ślesiński).
Problem polega jednak na tym, że całość – mimo rozbudowanego tematu – trwa 55 minut. W tym czasie twórcy próbują „przedstawić wszystkie fakty” i „sprostować historyczne nieścisłości”. Efekt? Sprawia to raczej wrażenie pobieżnego, pospiesznego referatu, niekoniecznie zaś – scenicznego wydarzenia. Rozumiem potrzebę zwartej formy, unikania dłużyzn i teatralnej waty, ale w tym wypadku – naprawdę – chciałoby się, żeby cokolwiek zostało opowiedziane do końca.
Niech za przykład posłuży historia Szawła z Tarsu – późniejszego Pawła Apostoła. Przedstawiona szybko i skrótowo, pozostawia wrażenie, że to właśnie on ponosi pełną odpowiedzialność za wypaczenie opowieści o Jezusie. A przecież to tylko fragment znacznie większego obrazu. Przez to przyspieszenie, przez brak czasu na kontekst czy pogłębienie, spektakl wydaje się nieuporządkowany – jakby został sklecony naprędce, gdzieś między prezentacją PowerPoint a performansem na warsztatach z edukacji medialnej.
Szkoda, bo ten spektakl z pewnością dało się zrobić lepiej. Katarzyna Kozyra wraca przecież do tematów, które latami uparcie rozpracowywała: pytania o tożsamość zakorzenioną w wierze, o granice bycia w roli a bycia sobą, o zanurzenie w rzeczywistości, które staje się jednocześnie gestem performatywnym. W kolejnych pracach – będących często bezpośrednim wynikiem jej własnych poszukiwań – stawiała konkretne, precyzyjne pytania. To, co wynikało z doświadczenia podróży, obserwacji, zderzenia ze wspólnotą pielgrzymią i z figurą Jezusa jako postaci historycznej (albo i nie), dawało się przetworzyć na osobisty i zarazem uniwersalny przekaz.
W spektaklu pojawia się scena z filmu, w której Kozyra biegnie za jednym z Jezusów – dosłownie odgrywając hasło „follow the Jesus”. Jest w tym piękna dosłowność. Niestety, to wszystko, co w pracach Kozyry było realnym, cielesnym przeżyciem – droga, nadzieja, pielgrzymowanie, wątpliwość – w teatralnej wersji niemal całkowicie znika. Zostaje zredukowane do rekonstrukcji rytuału – sądowego, akademickiego, chwilami kaznodziejskiego. Aktorzy wzywają Jezusa do ujawnienia się. Może jest wśród nas? A może nie musi się materializować – może jego obecność ma pozostać zawieszona, duchowa, niemożliwa do uchwycenia. Ten potencjał metafizyczny istnieje. Ale zostaje zaraz potem porzucony. Zbyt szybko – po kilku minutach znów zostajemy wciągnięci w kolejne dane, fakty, cytaty i przypisy, jakby teatralna przestrzeń służyła tylko temu, by opowiedzieć możliwie dużo – lecz niekoniecznie zrozumiale. Nawet jeżeli – znów powtórzę – w zanurzeniu w rytuale pomaga światło (a trzeba przyznać: pomaga, i to bardzo), nawet jeżeli Karolina Kędziora – jako kompozytorka i performerka – z pełnym zaangażowaniem traktuje muzykę jako odrębną bohaterkę tej historii, to wciąż nie wystarcza, żeby uratować doświadczenie. Coś się nie skleja. Widzowi nie zostaje dana szansa na to, by naprawdę uwierzyć, że uczestniczy w czymś na kształt rytuału – że to rewizja procesu, coś, co ma odnowić świat.
Problem polega na tym, że całość – mimo rozbudowanego tematu – trwa 55 minut. W tym czasie twórcy próbują „przedstawić wszystkie fakty” i „sprostować historyczne nieścisłości”. Efekt? Sprawia to raczej wrażenie pobieżnego, pospiesznego referatu, niekoniecznie zaś – scenicznego wydarzenia.
Tymczasem wychodząc z sali, mijamy transparent: „Wszystko wreszcie będzie dobrze”. I aż chciałoby się w to uwierzyć. Tylko na jakiej zasadzie, skoro właśnie opuściliśmy przestrzeń, w której właściwie nic się nie wydarzyło? Jak uwierzyć w odkupienie, jeżeli nie pozwolono nam nawet poczuć winy? Jak uwierzyć w proces, skoro zabrakło śladu przemiany?
Po co więc ten spektakl? Czy miał być kolejną próbą udowodnienia, że rytuał religijny jest pusty? Nie sądzę. Nie chcę myśleć aż tak źle o tym przedsięwzięciu, żeby zakładać, że jego celem była tylko dekonstrukcja. Ale jeżeli miało to być coś więcej – to coś się tu zdecydowanie rozminęło z potencjałem. Nie z przesłaniem, tylko z formą. Nie z tematem, tylko z emocją. Nie z ideą, tylko z jej teatralną realizacją.
*
A jednak coś sprawia, że po spektaklu wychodzę w dziwnym nastroju. Może jest mi trochę przykro? Może nie tyle jestem zawiedziona, co poruszona w sposób, którego nie potrafię precyzyjnie nazwać. Dlatego kolejnego dnia idę do Muzeum Fotografii w Krakowie – zobaczyć wystawę Kozyry. Oto czeka nas kolejna rewizja, tym razem artystka poddaje jej swoją dawną pracę: Olimpię z 1996 roku.
Kozyra często to robi. Wywraca, robi nagle coś niespodziewanego, powtarza, rozbiera swoją sztukę. Pamiętam dobrze wystawę Świat wzorcowy w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie sprzed czterech lat. Kozyra wtedy zanurkowała w siebie, w swój artystyczny dorobek i rozmontowała go na części. Wciągnęła nas w chaotyczny, dziwny, ale bardzo szczery świat, który zbudowała z fragmentów własnej sztuki, może też tożsamości. Na wejściu witało przybyszów zawieszone w powietrzu szpitalne łóżko, z którego wylatywał materac. Jakby ktoś właśnie wystrzelił chore ciało z rzeczywistości. Ta wystawa pokazała mi Kozyrę od innej strony. Nie monumentalną, nie szokującą – ale szczerą, rozbitą, ludzką. Od tamtej pory mogłam już nie myśleć o niej tylko przez pryzmat Piramidy zwierząt, wypchanego koguta czy poetyki cierpienia. Coś się wtedy we mnie przestawiło.




Z pamięcią tamtej wystawy – ale i pewną obawą po spektaklu w Starym – wchodzę na wystawę Nie odwracaj wzroku w krakowskim MuFo. Sala wystawowa w muzeum jest duża, każda z fotografii jest odpowiednio wyeksponowana i wydrukowana w dużym formacie. Prace innych artystów uczestniczących w wystawie są już dużo mniejsze – wystawa jest zaplanowana tak, aby to Kozyra odgrywała główną rolę. I słusznie, w końcu wystawa jest o niej. Przestrzeń dzieli się na ekspozycyjną i warsztatową – na ścianach części warsztatowej wydrukowano cytaty, które wydają się stanowić komentarz do działań edukacyjnych, które zaplanowano na czas trwania ekspozycji. Są tam fragmenty m.in. ze Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy, książki Agaty Jakubowskiej o ciałach kobiet w pracach polskich artystek czy pojedyncze zdania z książki niemieckiego filozofa Wilhelma Schmida Spokój ducha. Co zyskujemy z wiekiem.
Olimpia (Niebieska), fotografia wykonana w 2025 roku, wisi już na samym wejściu. Kompozycja przypomina oryginał – błękitna tkanina, czerwone pantofelki, kot. Ale tym razem, zamiast czarnoskórej służącej z bukietem – jak u Maneta i jak u Kozyry w 1996 roku – za plecami artystki stoi szkielet, egzemplifikacja śmierci, która budzi od razu medyczne, laboratoryjne skojarzenia. Praca jest czytelnym sygnałem, z czym będziemy mierzyć się na wystawie.
W MuFo czeka nas kolejna rewizja, tym razem artystka poddaje jej swoją dawną pracę: Olimpię z 1996 roku. Kozyra często to robi. Wywraca, robi nagle coś niespodziewanego, powtarza, rozbiera swoją sztukę.
W oryginale Olimpia była tryptykiem uzupełnionym o film wideo – teraz tamtym pracom towarzyszą trzy nowe. Wtedy Kozyra opowiadała o swoim ciele w trakcie leczenia nowotworu, zdiagnozowanej w 1992 roku ziarnicy złośliwej. Ciało chore przestaje być podmiotem – staje się przedmiotem opieki, litości, spojrzeń. Leży, jest dotykane, obserwowane, opatrywane. W 2025 roku tego ciała nie toczy śmiertelna choroba, ale ulega ono zmianie w sposób naturalny. Przestaje być ciałem chorego – staje się ciałem kobiety w wieku dojrzałym, czyli takiej, która – znów – znajduje się poza kanonem. To właśnie na to skarżą się aktorki teatralne po sześćdziesiątce – mają ciała, które obsadza się w roli czyichś matek. Starość w kulturze wizualnej jest nadal trudna do przyjęcia i choć wydawałoby się, że coś się pod tym względem zmienia, to jednak tak nie jest. Jedna Helena Norowicz próbuje performować inny świat, taki, w którym PESEL nic nie determinuje – i jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. Przeczytałam ostatnio na łamach „Wysokich Obcasów” wypowiedź Anny Dziewitt-Meller: „Jako generacja przepracowaliśmy i znormalizowaliśmy już wiele rzeczy – ośmieliliśmy się w inny sposób rozmawiać o rodzicielstwie, macierzyństwie, podziale obowiązków domowych, o seksualności, aborcji. Teraz zaś zaczynamy się starzeć i chcemy o tym również rozmawiać”. Najwyższy czas, aby starzenie nie było wyłącznie kwestią estetyczną, ale także społeczną: pod względem projektowania miast, usług, dostępności opieki zdrowotnej.
O tym właśnie myślę na wystawie w MuFo i wydaje mi się, że ta myśl jest na swoim miejscu. Ufam Kozyrze, że w jej geście przypomnienia o upływającym czasie jest coś więcej niż sugestywny obraz. Na drugiej z nowych fotografii Kozyra powtarza scenę szpitalną. Ale coś się odwraca. Teraz to ona jest bardziej dojrzała, a stojąca za nią pielęgniarka trzymająca stojak z kroplówką to młoda dziewczyna. Zmienia się nie tylko wiek postaci, ale i rola. Jest się pod opieką, ale już nie matczyną (starsza pielęgniarka z lat 90.), lecz systemową (młoda pielęgniarka wykonująca swoją pracę). Po 30 latach system opieki zdrowotnej się sprofesjonalizował; musiał, także ze względu na mniejszą wydolność.
Na trzeciej fotografii staruszka nie trzyma już zwiniętych w rulony bandaży w dłoniach, ale ma je na nogach, zawinięte, być może kojące. Patrzy prosto w obiektyw. Nie odwraca wzroku, bo i nie ma się już czego wstydzić. To w ogóle jest jeden z darów starości – brak wstydu. Instruktorzy prowadzący warsztaty z improwizacji wspominają czasem, że z seniorami pracuje się najłatwiej. Chętnie wykonują zadania, a to, co kryje się pod słowem „cringe” nie występuje w ich doświadczeniu.








Powtórzenie Olimpii stawia pytania o widzialność, o obecność, o to, czy starzejące się ciało wciąż może istnieć w sztuce, poza stereotypem i medyczną diagnozą. A może właśnie powinno istnieć w niej w tym kontekście? Kozyra szuka czegoś znacznie trudniejszego niż wywołanie szoku: języka, którym można mówić o ciele bez filtra młodości. Wokół Olimpii pojawiają się inne prace, które rozwijają ten wątek, chociaż nie nawiązują do prac Kozyry, raczej do samej idei, która stoi za wystawą, czyli poruszania tematów, które wypieramy i odruchowo przerzucamy na społeczne marginesy. Między innymi seria fotograficzna Ciało – teraz Małgorzaty Fatalskiej, w której seniorki pozują nago w swoich mieszkaniach. Z czułością, ale i z determinacją. Na własnych zasadach. Na wystawie pojawia się też praca Adama Karasia – czarno-biała seria Filtr życia z 1944 roku, która operuje językiem czasu, próbuje go uchwycić w obrazie – przemijanie i trwanie. Z tym obrazem dialogują Anna Skoczeń i Szymon Wołek – Animacja do fotoratury „Filtr życia” Adama Karasia to niewielka interwencja wyświetlana na tablecie tuż pod zdjęciami. Ten gest – drobny, nieinwazyjny – nie próbuje dominować, raczej dopowiada, delikatnie modulując ton całości.
Obok – seria reportażowych zdjęć zatytułowana po prostu Alina. Towarzyszy im rozmowa z bohaterką. „Jedyne, co w życiu warto, to podróżować” – mówi Alina, a w jej słowach słychać zarówno doświadczenie wieku, jak i młodzieńczą gotowość do ruchu. Autorami tej części są Dorota Marta, Szymon Nowak i Mateusz Woźniak. Ich praca przypomina, że dojrzałość to także zbiór małych decyzji: żeby jeszcze raz opowiedzieć historię, żeby się zatrzymać, żeby dać się sfotografować. Niżej – fotografie z części arteterapeutycznej, w której język obrazu zostaje wytrącony z porządku estetycznego i wchodzi w rejestr użytkowy.
Powtórzenie Olimpii stawia pytania o widzialność, o obecność, o to, czy starzejące się ciało wciąż może istnieć w sztuce, poza stereotypem i medyczną diagnozą. A może właśnie powinno istnieć w niej w tym kontekście? Kozyra szuka czegoś znacznie trudniejszego niż wywołanie szoku: języka, którym można mówić o ciele bez filtra młodości.
Część fotograficzna to nie metafora, jak u Kozyry – to język pragmatyczny, roboczy, służący codzienności. Pokazuje się tu fotografię jako narzędzie opowieści o tym, co zazwyczaj nienazwane: o walce, o starzeniu się, o opiece i utrzymywaniu życia. I właśnie w tym podwójnym ruchu – estetycznym i funkcjonalnym – wystawa znajduje swój rytm.
Choć centrum wystawy stanowi rewizja prac Katarzyny Kozyry, to zaproszenie do rozmowy innych twórców – fotografów i artystów pracujących z obrazem jako narzędziem – ujawnia szerszy zamiar. Instytucja nie tylko pokazuje prace, ale też próbuje zadać pytanie: co może obraz, kiedy przestaje być tylko formą reprezentacji? To nie jest wystawa z domkniętą klamrą. To raczej próba otwarcia drzwi, zadania pytania, włączenia innych. Kozyra wciąż eksperymentuje.
I jest pewna siebie. Jesteśmy wszak w przestrzeni galerii – obudowanej kodami sztuki współczesnej, z dużo większą granicą na indywidualne działania i indywidualną ocenę, gdzie jej styl i rejestr mają już swoje miejsce. To tu jej język znajduje grunt. Tu może konstruować sytuacje, które nie muszą być podporządkowane logice narracji, rytmowi sceny czy oczekiwaniom teatralnej konwencji. Dlatego właśnie chce się, by wracała – niekoniecznie z nowym medium, ale z tą samą gotowością do ryzyka, ciągle w ruchu. I myślę sobie, że to właśnie ten ruch – nawet, jeśli wiąże się z wystawieniem na porażkę – jest u Kozyry najcenniejszy.
Anna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru. Działaczka w obszarze polityki kulturalnej. Na stałe związana z czasopismem „Dwutygodnik.com”, gdzie prowadzi dział teatralny i zajmuje się sekretarzowaniem redakcji. Publikuje w „Szumie”, „Czasie Kultury”, „Tygodniku Powszechnym”, „Vogue”. Szczególnie interesuje ją przyszłość muzeów i to w jaki sposób stworzyć instytucje progresywne nie tylko w treści, ale także w formie.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Katarzyna Kozyra
- Wystawa
- wystawa: "Nie odwracaj wzroku. Refleksje wokół pokazu „Olimpii” Katarzyny Kozyry"; spektakl: "Rewizja procesu Jezusa"
- Miejsce
- Muzeum Fotografii w Krakowie; Narodowy Stary Teatr w Krakowie
- Czas trwania
- MuFo: 07.06–07.09.2025