SZTUKA NA GORĄCO: Żyć w galerii
Wyobraźcie sobie taką sytuację: niedziela rano, leżycie spokojnie w łóżku i dopiero co przecieracie oczy. Z ociąganiem wstajecie, otrząsacie się ze snu i nagle czujecie, że coś jest nie tak. Rozglądacie się po pokoju i jesteście coraz bardziej zdumieni – z niewiadomych powodów, wszędzie widzicie sztukę. Oczywiście, nie mam tu na myśli gustownych obrazów w złoconych ramach czy rzeźb na postumentach. Jesteście w końcu – przynajmniej w założeniu – w takiej sytuacji jak ja, czyli żyjecie w wynajętym mieszkaniu, większość mebli pochodzi z Ikei i właściwie nie ma w nim żadnej sztuki, prócz kilku wątpliwych elementów ozdobnych. Nie zmienia to jednak faktu, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle wszędzie widzicie sztukę. Hawajski wieniec kupiony w Tigerze i nonszalancko zawieszony na wystającym ze ściany kawałku rury? Sztuka. Papierowy klosz od lampy, dziurawy w kilku miejscach i kopnięty w kąt pokoju? Sztuka. Idziecie do łazienki, chwytacie żel pod prysznic, patrzycie na dizajn butelki i myślicie: o, to wygląda jak sztuka! Wchodzicie do kuchni, w rogu lśni lodówka w metalicznym kolorze, a wy znowu: Piotr Łakomy? Yngve Holen? Mark Leckey? Wracacie do pokoju, na ścianie pyszni się tandetny nadruk przedstawiający orichdeę. Wcześniej go nienawidziliście, ale teraz myślicie sobie: czy to Katja Novitskova? Timur Si-Qin? I nagle nadchodzi moment krytyczny, kiedy zdajecie sobie sprawę, że wszystko w waszym mieszkaniu wygląda jak sztuka. Nie ma od niej ucieczki… Żyjecie w galerii.
Ja ten etap mam już dawno za sobą. To znaczy, jakiś czas temu odkryłam, że świat to matrix, w którym wszystko udaje, że nie jest sztuką. Gdybym musiała jakoś opisać swoje życie, pewnie porównałaby je do niekończącej się wędrówki przez kolejne sale Hamburger Bahnhof – które z nieznanych przyczyn obrało kształt koła. Przyznaję, jest w tej postawie coś niebezpiecznego. W demaskowaniu sztuki łatwo się zapędzić i stracić kontakt z rzeczywistością, zapraszając znajomych na kolejne wernisaże „z życia wzięte”. Istnieje jednak skuteczne remedium na tę chorobę – wyprawa do galerii. Tam w końcu z pewnością spotkamy kogoś, kto patrząc na pracę artysty współczesnego, bez wahania zdobędzie się na okrzyk: przecież to nie jest sztuka! Nawet ja ostatnio miałam przyjemność poinformować pewną starszą ode mnie krytyczkę, że to, co właśnie mijamy sztuką nie jest i dlatego znajduje się w galerii. Byłyśmy akurat na wystawie IS IT ART OR IS IT JUST w zielonogórskim BWA i przyglądałyśmy się instalacji Beaty Wilczek, młodej kuratorki i artystki. Kurator wystawy, Romuald Demidenko, urządził w Zielonej Górze pokaz młodego środowiska post-internetowego, które w swojej praktyce częstokroć przekracza granicę pomiędzy działaniem artystycznym i kuratorskim. Ambicją kuratora była także prezentacja nowych jakości w sztuce i próba redefinicji samego pojęcia „sztuka” czy „artysta”. Pewnie dlatego wystawę rozpoczynała instalacja Wilczek, składająca się z kilku elementów, z których każdy był odniesieniem do pracy innego artysty. Można powiedzieć, że był to rodzaj kuratorskiego zestawu DIY.
Instalacja Beaty Wilczek jest w zasadzie prostym żartem na temat sztuki współczesnej i jej granic, które dzisiaj stają się co raz bardziej rozmyte. Ten problem dobrze naświetla nawiązanie do twórczości Katji Novitskovej, która czerpie inspirację z otaczającej jej sfery wizualnej – wykorzystuje w swoich pracach zdjęcia ze Stocka i dizajn korporacyjny. Jej instalacje częstokroć przypominają screen z komputera albo reklamę jakiegoś produktu – nieznacznie przetworzone i umieszczone w galerii, są już sztuką. Na wystawie w Zielonej Górze Novitskova funkcjonuje tylko jako kontekst, ale jest tu kilku innych artystów, którym taka strategia jest bliska. Dobrym przykładem jest tutaj praca Trade Circle Debory Delmar, młodej amerykańskiej artystki, która oficjalnie działa pod nazwą „Debora Delmar Corporation”. Przyjęcie takiego określenia dla swojej działalności wydaje się trafnie definiować jej strategię: Debora interesuje się funkcjonowaniem marek i produktów na rynku oraz kodem wizualnym, który je reprezentuje. Instalacja Debory jest częścią projektu Body Blend Trade Culture, pokazywanego aktualnie w Meksyku i poświęconego kawie, która – jako towar powszechnie występujący w globalnej kulturze – jest przedstawiana przez określone ikonograficzne konwencje. W swoich pracach Debora stara się analizować mechanizmy rządzące się korporacyjną estetyką, która służy promocji różnorodnych towarów i ma w nas wywoływać konkretne emocje – na przykład przyjemność, poczucie komfortu albo łaknienie. Ten wizualny kod często łączy z refleksją o konwencjach, jakimi posługuje się sztuka – nierzadko podobnymi. Instalacja Trade Circle składa się koła zbudowanego z chińskich tenisówek zabrudzonych kawą. Patrząc na nie można snuć różne domysły – kto wie, może są to buty współczesnego kupca, który podróżuje po świecie, przewożąc z kraju do kraju różne towary i dlatego jego buty są brudne? A może po prostu jest to nowy trend w modzie – chodzenie w butach które wydają się znoszone – który z resztą faktycznie istnieje? Kolistą formę instalacji można odczytać zarówno jako metaforę podróży, co i symbol homogenicznego charakteru współczesnych marek i towarów, funkcjonujących na globalnym rynku.
Dość ciekawe jest to, że praca Debory, krótko po wernisażu, trafiła na stronę whoworeitbetter.info. Ma ona dość prześmiewczy wydźwięk, ponieważ zestawiane są na niej prace różnych artystów, które nierzadko wyglądają dokładnie tak samo. Tym samym autor strony radykalnie przekreśla mit oryginalności, którym od dawna karmi się sztuka. Wydaje mi się jednak, że samą Deborę fakt zestawienia jej instalacji z pracą Fischli i Weissa nieszczególnie zmartwił – w końcu zajmuje się ona konwencjami, obowiązującymi zarówno w rynku, co i sztuce. I to jest naturalne, że jej sztuka, podobnie jak 99% całej produkcji artystycznej, jest konwencjonalna.
Problem konwencjonalności sztuki dokładnie rozpracował Tymek Borowski w pracy How art works, w Polsce już dość znanej. Na żółtym płótnie znajdziemy szereg ironicznych wskazówek, jak zostać artystą i robić sztukę. Po dokładnym przestudiowaniu wywodu Borowskiego mogło by się wydawać, że robienie sztuki jest dziecinnie proste – ot, wystarczy zrobić długi i mądry opis do swojej pracy, nadać jej lekko kontrowersyjny sznyt lub też sięgnąć po kilka modnych formuł stylistycznych i voilà, mamy sztukę! Może jest w tym jakaś prawda, ale z mojej perspektywy ta reguła nie zawsze działa – i nawet na wystawie IS IT ART OR IS IT JUST łatwo można znaleźć kilku artystów, którzy robią sztukę czerpiącą z nowoczesnych formuł, ale z jakiś względów trudno ich uznać za wybitnych.
Weźmy na przykład instalację Piotrka Łakomego, który z materiałów izolacyjnych zrobił fontannę. Pierwotne przeznaczenie materiału użytego w instalacji jest więc dodatkowo zaakcentowane przez cyrkulującą w niej wodę. Gdzieś z tyłu oszczędnego prostokąta ciągnie się niedbale kabel. Wszystko to zgodnie z duchem współczesnego bieda-minimalizmu, w którym naczelną regułą jest sięganie po materiały tanie i produkowane masowo, a także – ich manifestacyjna ekspozycja. Prace Piotra Łakomego idealnie wpisują się w ten nurt, jednak niewykluczone, że w dość płytki sposób. Na dłuższą metę rażą one łatwym efekciarstwem, doskonale widocznym np. w serii obrazów ze srebrzystych blach czy płócien pomalowanych brokatową farbą, które do ideologii „nowego IKEAnizmu” nie wiadomo jak się odnoszą. Jednak na pocieszenie mogę dodać, że chyba i tak nie jest on artystą, który na tej wystawie wypadł najgorzej.
Jak bowiem przystało na wystawę o Internecie i różnorodnie pojmowanej nowoczesności, z co poniektórych prezentowanych tu prac przebija typowy, lekko neoficki entuzjazm i naiwny romantyzm. Na jednej ze ścian wisi instalacja White Canvas Manuela Forte, przedstawiająca puste okno facebooka, w którym wpisuje się swój status. Ta sama praca, w bardziej ironicznym ujęciu mogłaby nosić tytuł Rynsztok współczesny, ale chyba ten bardziej realistyczny wymiar facebooka jakoś artyście ucieka. Z kolei na przeciwległym końcu sali znajduje się animacja rysunkowa Michała Linow (występującego pod pseudonimem Pikaso), który wykonał na tablecie. Wcześniej znany ze swojej street artowej działalności, obecnie Linow stara się dogonić swoich młodszych kolegów i stać się artystą post-internetowym. Tym razem odkrył, że na tabletach także można rysować, czego mu bardzo gratuluję – trudno jednak nie zauważyć, że już w latach 60. naukowcy tworzyli grafiki komputerowe, więc chyba elektroniczne malarstwo Pikaso nie jest niczym nowym.
Internetowy hurraoptymizm i nacisk na nowoczesność przewija się w zasadzie przez wszystkie prace zgromadzone na wystawie. Gregor Różański w instalacji Monster Blood wykorzystał popularny napój energetyczny, symbolizujący współczesny, hiperaktywny tryb życia. Do akwarium o objętości 70 litrów Różański wlał 5 litrów energetyka – czyli dokładnie tyle, ile krwi przepływa w jego ciele. Napój Monster Energy jest teoretycznie produkowany dla sportowców, ale jego najczęstszymi konsumentami są internetowi nerdzi, jest on także uznawany za ikonę „generacji Tumbrla”. Diabelski charakter trunku podkreśla jego logotyp, często kojarzony z liczbą 666, napisaną po hebrajsku.
W demonstrowaniu swojej awangardowości jeszcze dalej idzie Andrew Birk, którego nieskończenie długi manifest, cały napisany z dużych liter i z pominięciem interpunkcji, był zawieszony na jednej ze ścian. Tekstowi towarzyszyło także nagranie, w którym artysta odczytywał swój manifest zremasterowanym głosem. W swoim przemówieniu Birk wysuwa różne propozycje odnośnie funkcjonowania artystów, krytyków i kuratorów w przyszłości:
(…) IN THE FUTURE ARTIST WILL GO TO MIAMI BASEL SORROUNDED BY WIRELESS CLOUDS THAT CONNECT TO THEIR CVS TITPIXS GIFS JIFS N THEME MUSIC MY THEME MUSIC WILL BE KATY PERRY AND I WILL GO TO THE HAUSER N WIRTH BOOTH AND PLAY THE SHIT OUT OF THAT SHIT (…)
Przyszłościowe wynurzenia Birka w zasadzie wydają się lekko kuriozalne i trzeba się wykazać anielską cierpliwością, aby przeczytać jego cały, ciągnący się na wiele kartek tekst. Może należy odczytywać go jako gest ironiczny? Warto dodać, że podobne manifesty Birk produkuje na swoim blogu i oczywiście na facebooku, gdzie też każda dyskusja jest dla niego okazją do kontestacji i żądania nowej, młodej sztuki. Co ciekawe, Birk jest artystą zarażonym chorobą widzenia sztuki tam, gdzie ewidentnie jej nie ma – czyli cierpi dokładnie na ten sam syndrom, który opisałam na samym początku tego tekstu. W woreczku foliowym, porzuconym na ulicy Birk widzi instalację, w kolorowych donicach z palmami – rzeźbę, a w brudnej karoserii samochodu malarstwo. Wszystkimi swoimi odkryciami ulicznej „sztuki” artysta dzieli się na facebooku i skądinąd szkoda, że nie pojawiły się one także na wystawie IS IT ART OR IS IT JUST.
Andrew Birk nie jest jednak jedynym, który na wystawie IS IT ART OR IS IT JUST snuł futurystyczne wizje. Ciekawy był performance Wpadnięcie na kogoś Kym Ward, polegający na odczytaniu listu do znajomego. List jest pisany z perspektywy człowieka przyszłości, który ze zdumieniem bada dawne ludzkie zachowania, czyli naszą współczesność. W liście Ward ludzie porozumiewają się już tylko przez portale internetowe („Niezorganizowane spotkanie – co w dawnych czasach nazywano wpadnięcie na kogoś brzmi nieznośnie boleśnie. Po 2050 roku było to uważane za nieskuteczne i śmieszne”), a ich wrażliwość jest stłumiona dzięki sztucznej inteligencji („Teraz automatyzm jest powszechną formą reakcji na bodźce, jesteśmy wolni od takich obciążeń. Dziękuję Ci, Jobs”). Jakby w odpowiedzi na tęsknotę za idealnym modelem bezbolesnej komunikacji, amsterdamski kolektyw HARD-CORE przygotował krótki film, w którym przedstawia nowy produkt nazwany Asahi – co po japońsku znaczy Wschód. Asahi ma służyć poprawie jakości pracy kuratorów i artystów oraz pomagać w produkcji idealnych wystaw, co w codziennej praktyce kuratorskiej z reguły okazuje się niemożliwe, najczęściej z powodu „problemów z komunikacją”.
Pozwalając sobie na odrobinę złośliwości, można by stwierdzić, że taki produkt przydałby się samemu kuratorowi wystawy w Zielonej Górze, Romualdowi Demidenko. Spacerując pomiędzy pracami znajdującymi się w galerii, odbiorcy może towarzyszyć głębokie poczucie zagubienia – prace często są tylko częścią większych projektów poszczególnych artystów, które na wystawie IS IT ART OR IS IT JUST nie są przedstawione. Tak jest w przypadku Debory Delmar czy pracy Jasia Domicza National Geographic, która jest poświęcona kulturze raperskiej w rodzinnym mieście artysty, Opolu – na wystawie pojawił się tylko plakat tego projektu. Problem sprawia również praca Ghislaina Amara, której wymowa jest właściwie nieczytelna. Wystawa może być trudna dla kogoś, kto nie rozumie określonych konwencji i nie interesuje się zjawiskami zachodzącymi we współczesnej pop kulturze – a kurator nie dał nieprzygotowanemu widzowi praktycznie żadnych wskazówek, jak czytać tę sztukę. A nie, przepraszam, dał – w formie ponad dwustustronicowego tomiszcza, składającego się z wydruków różnych artykułów i stron www. Niektóre z tych tekstów znałam, ale na widok trudnych do zdefiniowania przedruków rozmów z facebooka albo forów internetowych nawet ja się poddałam. No i trzeba wspomnieć, że wystawie towarzyszy także trendbook, wydany w formie pdfu, w którym znajdziemy kolejne artystyczne prognozy na temat przyszłości…
Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. IS IT ART OR IS IT JUST jest pierwszą wystawą, w której polscy artyści post-internetowi mogli wystąpić razem. Brakuje chyba tylko Pawła Sysiaka z Billy Gallery. Dlatego można wybaczyć kuratorowi-entuzjaście nowych nurtów zaproszenie także artystów mniej interesujących (a takim dla mnie będzie zawsze Rafał Czajka, biernie kopiujący modne motywy, ciągle także nie przekonała mnie sztuka Piotra Grabowskiego – może innym razem…). Również obecność artystów zagranicznych na tej wystawie wydaje się całkowicie adekwatna, biorąc pod uwagę, że sztuce post-internetowej towarzyszy silny etos międzynarodowej wspólnoty i większość pokazanych tu artystów to po prostu dobrzy znajomi, którzy utrzymują ze sobą codzienny kontakt w Internecie. Sam kurator żartuje, że jego wystawa to appendix do odbywającej się w warszawskim MSNie Co widać. Pamiętając jednak o formule konserwatywnego salonu, jaką przyjęli kuratorzy Co widać, w zasadzie cieszy mnie, że obie wystawy dzieli ponad 400 km po linii prostej – zarówno w geograficznym, co i ideologicznym sensie. Nawet, jeśli sztuka post-internetowa nie jest pozbawiona pewnego rodzaju utopijności, a nawet, paradoksalnie, koniunkturalnego charakteru, wolę o niej myśleć jako o zjawisku, które tak mocno stapia się z rzeczywistością, że w końcu nie pozostaje nic innego, jak spytać – IS IT ART…?
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Ghislain Amar, Andrew Birk, Tymek Borowski, Debora Delmar Corporation, Rafał Czajka, Jaś Domicz, Manuel Forte, Piotr Grabowski, HARD-CORE, Piotr Łakomy, Anna Maria Łuczak, Noviki, Pikaso, Annemarie van den Berg, Gregor Różański, Kym Ward, Beata Wilczek
- Wystawa
- IS ISTART OR IS IT JUST
- Miejsce
- BWA Zielona Góra
- Czas trwania
- 14.02-9.03.2014
- Osoba kuratorska
- Romuald Demidenko
- Strona internetowa
- bwazg.pl