SZTUKA NA GORĄCO: Performerki i szowiniści
Są performerzy, którzy rezygnują ze swojego fachu, ale są i tacy, którzy pozostają niezmiennie wierni jego ideałom. Wystawa Pies pijaka w Gdańskiej Galerii Miejskiej była dla mnie pouczającym początkiem podróży w stronę performerskiego hardkoru – ostatnio dowiedziałam się także, że rzekomy performans Dawickiego w Gdańsku był tylko plotką, powtarzaną z ust do ust i obrastający legendą niczym tocząca się kula śniegowa. Tymczasem performansu nie było i nie miało być, więc jest nawet gorzej niż przypuszczałam i to tym bardziej prowokuje do pytania o zasadność tego gatunku sztuki dzisiaj. Czy performans to zajęcie tylko dla niepoprawnych marzycieli albo odszczepieńców, którym niestraszne hermetyczne środowisko polskich performerów?
Z drugiej strony, jeszcze niedawno wszyscy żyliśmy nowojorskim biennale Performa13, na którym polskim artystom przyznano szczególne miejsce (razem z Norwegią dzieliliśmy „Pawilon bez ścian”). W Nowym Jorku wystąpili Konrad Smoleński, Radek Szlaga, Katarzyna Krakowiak, Akademia Ruchu i Paweł Althamer. Założenie, że ten rodzaj sztuki traci dziś na aktualności, może być trochę zbyt pochopne – wygląda na to, że performans ma się całkiem dobrze, ale chyba zaczyna funkcjonować w coraz bardziej spektakularnych (i rozrywkowych) formułach. Performa 13 to w końcu ogromne show, którego kuratorka, RoseLee Goldberg, zdaje się stawiać właśnie na zjawiskowość: performans łączy się tu z muzyką, tańcem, dizajnem, nowymi mediami a nawet architekturą. Polska co prawda nie może się pochwalić tego typu wydarzeniem, ale kuratorzy Zamku Ujazdowskiego nawet pomimo kryzysu trzymają rękę na pulsie i niestrudzenie promują performans; miejmy nadzieję, że w końcu coś realnie ciekawego wydarzy się także w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie performans na razie funkcjonuje jako barwny dodatek do innych wydarzeń. Źle więc może nie jest, ale na tym tle impreza performerska w Sopocie i tak jest wydarzeniem szczególnym.
Rzeczona wyjątkowość wypływa także z innych przyczyn. Sopot to w końcu miejsce wyjątkowe dla historii polskiej sztuki współczesnej, także jeśli chodzi o performans; sama Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie również jest instytucją bardzo ciekawą, gdzie zderzenie z „niespodziewanym” jest łatwiejsze niż gdziekolwiek indziej. Dość powiedzieć, że jeszcze przed przybyciem na miejsce otrzymałam zakaz wstępu na pierwsze piętro galerii – jak się później przekonałam, trwała tam właśnie arte polowa wystawa artystów z białoruskiej Polonii, którą dyrektor zorganizował w symbolicznym geście wsparcia tamtejszego środowiska. Dodatkową „przyprawą” tej wycieczki była aura sensacji, jaką owiane są sopockie spotkania z performansem – a wszystko dzięki skandalowi, jaki miał tutaj miejsce rok temu.
Spotkania ze sztuką performansu w Sopocie są autorskim projektem Artura Grabowskiego (w środowisku określany jako „Boski” Arti), podzielonym na dwie części. Ubiegłoroczna edycja, zatytułowana Pigs & Rabbits była całkowicie poświęcona mężczyznom; w tym roku prezentowały się wyłącznie kobiety. Taki podział może zastanawiać, ale sam kurator tłumaczy go chęcią skupienia się na męskiej i żeńskiej emocjonalności. W Pigs & Rabbits występowali performerzy bardzo ekspresyjni, który lubią „nabrudzić” podczas swoich akcji. Edycja kobieca miała skupiać się na bólu, także fizycznym, oraz na próbie odpowiedzi na niego (cokolwiek kryje się pod tym hasłem), stąd nazwa PAIN/PONG. Do projektu Arti zaprosił także artystów zagranicznych, a w części kobiecej występowały niemal wyłącznie zagraniczne artystki (wyjątkiem była Justyna Górowska). Swój wybór Arti tłumaczy prosto – była to lista jego marzeń, którą od dawna miał ułożoną w głowie i wreszcie, dzięki uprzejmości PGS, mógł zrealizować. Jak to jednak często bywa, kiedy czegoś bardzo chcemy, coś musi wyjść nie tak. Impreza Pigs & Rabbits przeszła do historii dzięki performansowi interwencyjnemu Angeliki Fojtuch, która postanowiła zakłócić występ swojego niegdysiejszego partnera, Johannesa Deimlinga. Przyczyną interwencji była kradzież artystycznego credo Fojtuch, jakiej miał dopuścić się Deimling. Podczas sopockiej akcji artysty Fojtuch wyszła na scenę z pijawką na czole (symbolem pasożytniczej taktyki Deimlinga), a część publiczności trzymała w rękach znaczące transparenty, np. „Sztuka! Nie kradnij!” lub „Tożsamość! Nie kradnij!”. Ten podwójny performans zakłócił z kolei Grabowski – gorącokrwisty kurator podbiegł do Fojtuch i siłą ściągnął ją ze sceny, a następnie, w przypływie wściekłości wyciągnął spod jednej z obserwatorek akcji krzesło i rzucił nim o ziemię. Ponoć miał także proponować jednej z uczestniczek zdarzenia, Julii Koniecznej, pojedynek na pięści przed galerią. Pełną relację wydarzenia, pióra Doroty Łagodzkiej, można znaleźć na łamach Artmixu. Łagodzka nie kryła swojego oburzenia zachowaniem Artiego – z jej relacji wynika, że kobiety z widowni „oberwały krzesłem” od Grabowskiego, a fakt, że nie został ukarany przez dyrekcję galerii, jest skandaliczny i świadczy o „niezwykłym przyzwoleniu na przemoc wobec kobiet w Polsce”. Jednak według Zbigniewa Buskiego, dyrektora PGS, z nagrania wydarzenia jasno wynika, że Arti nie rzucił krzesłem w kobiety, ale celował obok. Nie uchroniło to jednak Grabowskiego od zyskania miana „damskiego boksera”, a dyrektora Buskiego – od zostania poplecznikiem w szowinistycznym procederze. Jeszcze przed tegoroczną edycją na łamach Magazynu Sztuki ukazał się list Moniki i Huberta Wińczyków, żądających od dyrektora PGS usunięcia Grabowskiego ze stanowiska kuratora imprezy. Sam Grabowski twierdzi z kolei, że od roku jest prześladowany, co jest wynikiem jakiejś trudnej do uzasadnienia środowiskowej niechęci. Komu i dlaczego może przeszkadzać boski Arti?
Nie mi wyrokować, po czyjej stronie jest racja i czy proponowanie pojedynku na pięści artystkom jest czynem godnym kuratora. W końcu ja też należę do grona osób, dla których wybryk to norma, jak więc bym mogła potępić Artiego? Powiem więcej, jakoś go rozumiem: sztuka jest w końcu czymś, co budzi emocje, czasem łatwo się wkurzyć, ale skoro tak się dzieje, znaczy, że ona nadal kogoś obchodzi. Niestety, w tym roku Arti dyplomatycznie zachorował i nie poprowadził imprezy. Jego miejsce zajęła Małgorzata Kaźmierczak, badaczka performansu i córka Władysława Kaźmierczaka, artysty i kuratora słynnego festiwalu Zamek Wyobraźni. Była to bez wątpienia osoba kompetentna, ale niezbyt charyzmatyczna, więc tegoroczna edycja minęła spokojnie, a dodatkowa ochrona, jaką zatrudnił dyrektor Buski, okazała się niepotrzebna.
Poprzednia edycja imprezy pewnie była aż nadto męska w charakterze, ale tę nadwyżkę w pełni rekompensowała wręcz ekshibicjonistyczna kobiecość tegorocznej części. Ktoś przyzwyczajony do zachowawczej sztuki ze stolicy mógł poczuć się wręcz oszołomiony wszędobylską nagością performerek i ich żywiołową chęcią do interakcji z publicznością. Jeśli bowiem jest coś, co faktycznie wyróżniało męskie wystąpienia od kobiecych, to stopień nagości artystów: w zeszłym roku nago wystąpił tylko jeden performer, z kolei dla pań eksponowanie swojego ciała było jednym z kluczowych elementów ich strategii. Można wręcz powiedzieć, że był to swoisty festiwal nagości, w którym ciało – a zatem jego budowa i charakter – stawało się główną przyczyną działania, tematem i formą.
Imprezę rozpoczął performans Dziewczyna w opadających pończochach Anny Seagrave, irlandzkiej artystki zamieszkałej w Krakowie. Wystąpienie Seagrave łączyło w sobie elementy performatywne i instalację: w jednym z rogów sali artystka urządziła „kobiecy kącik” przystrojony kwiatkami i zaopatrzony w znaczące gadżety (gniazdo, lusterka). Artystka występowała nago (na stopach tylko wełniane podkolanówki), a jej wychudzone, napięte i wstrząsane drgawkami ciało miało uwypuklać dramatyzm performansu. W zasadzie wydźwięk wystąpienia Seagrave był bardzo idealistyczny, artystka podkreślała w nim polityczną rolę sztuki i problem jej komercjalizacji. Towarzyszący mu spektakl „histerycznego ciała” niewątpliwie dodawał pikanterii, ale nie wiem, czy uwiarygodniał głoszone przez nią hasła.
Z pompatycznego tonu spuściła Julie Andrée T., która nie zaproponowała widzom odkupienia duszy poprzez sztukę, ale porcję wyrafinowanej zabawy, zaprawionej elementem refleksyjnym. Warto wiedzieć, że ta kanadyjska artystka jest członkinią grupy Black Market International, a także malarką, co znacząco wpływa na jej akcje. W Sopocie Julie Andrée zaprezentowała performans Nature morte in Sopot, który poprzedziła żartobliwą, kokieteryjną rozmową z widownią, by następnie podjąć się dramatycznego wysiłku budowy martwej natury, której głównym elementem była ona sama. Artystka żuła niebieskie żelki, by następnie wypluć je jako zawiesistą, błękitną maź, barwiła i zdobiła na różne sposoby swoje ciało i ubranie, próbowała także skonstruować wokół siebie inne elementy kompozycji, co niejednokrotnie przewyższało jej fizyczne możliwości. Próbując unieść ciężki blok ze sklejki, przepasała się cała liną i szarpała ją tak długo, póki kompletnie nie opadła z sił. Po wielu wysiłkach i szamotaninie, spocona i dosłownie „uświniona” zasiadła na drewnianym pieńku i zastygła, stając się żywym obrazem.
Kontrą dla tego humorystycznego wystąpienia był minimalistyczny, ale nie pozbawiony brutalności performans Irlandki Sandry Johnston. W swoich akcjach Johnston często nawiązuje do wydarzeń z życia osobistego i historii rodzinnych. Artystka bardzo przeżyła śmierć swojej matki i babki, na cześć których wykonała kilka akcji z wykorzystaniem ich ubrań. W jej pracach istotny jest także problem więzów krwi, stąd powracający w nich motyw samookaleczenia. Sopockie działanie artystki cechowała co prawda spora spontaniczność, ale można było dostrzec w nim charakterystyczne dla Johnston elementy – artystka drapała się do krwi, miała także na sobie kilka warstw męskich koszul i spodni, które stopniowo zdejmowała, by zrobić z nich wielki supeł i podpalić na balkonie galerii (wyszła więc na niego jedynie w bieliźnie, a było wtedy około minus 20 stopni!). Następnie ugasiła kokon i wróciła z nim do galerii, by powoli go rozsupływać i zakładać z powrotem spalone ubrania. Jej performans był rodzajem rytuału, dokonywanego w ciszy przy stole, na którym artystka powolnie ugniatała i prostowała męskie ubrania, obsypując je sporadycznie mąką.
Pierwszą część PAIN-PONGu zakończył performance Trilogy: we make the image together australijki Jill Orr. Był to znowu, podobnie jak w przypadku akcji Julie Andrée T, rodzaj teatru żywych obrazów, tym razem nawiązujący do ikonografii XIX-wiecznego malarstwa. Chętnie sięga także po symbole żywiołów natury – ognia, wiatru, morza czy nieba. Performans składał się z trzech części, podczas których artystka stawała na tle płachty pomalowanej farbą fluorescencyjną i nieruchomo czekała, aż tło za nią się naświetli. Po zgaszeniu świateł pojawiał się na nim zarys sylwetki Orr. Performansowi towarzyszył także uciążliwy podkład muzyczny, w którym powracającym motywem były ptasie trele (przechodzące powoli w demoniczny jazgot). Nafaszerowane efektami specjalnymi wystąpienie Jill Orr w zasadzie trochę raziło sztucznością i gadżeciarstwem, szczególnie po kontemplacyjnej pracy Johnston.
Następny wieczór zapowiadał się jeszcze bardziej emocjonująco, a jego najbardziej kontrowersyjnym elementem miała być akcja Balancing on the EDGE dwóch meksykańskich artystek – młodej Begoñy Grande i Rocio Boliver, ikony meksykańskiego undegroundu. Poddając krytyce konwencjonalne wzory kobiecego piękna, artystki najpierw wyszły na scenę obklejone gazetowym wycinkami przedstawiającymi części kobiecego ciała, a następnie, zrywając zdjęcia, zaczęły powoli odkrywać drobne haczyki wbite w skórę i umocowane do nich cienkie żyłki. Artystki przywiązały się nimi do siebie, by następnie szarpać się wzajemnie, zadając sobie ból i raniąc.
Dużo łagodniejszy, ale poruszający podobny problem, był performans Hermy Auguste Wittstock. Niemiecka artystka wystąpiła nago, swoje obfite ciało otaczając jedynie chmurą balonów, które przekuwała, przytulając się do widzów lub uderzają w nie obcasami. Była to prościutka akcja, której akceptacyjny przekaz właściwie sam się narzucał i wzbudził przyjazne reakcje wśród publiczności.
Takiego efektu niestety nie udało się osiągnąć Justynie Górowskiej, która występowała jako następna. Gdy tylko zamknęły się drzwi za Wittsock, na scenę wyskoczyła naga Górowska, z twarzą przysypaną popiołem i z srebrną klamrą na nosie. Wychudzona i podobna do zombie, artystka zaczęła całować widzów, próbując wyssać ich oddech, po czym uciekła (zaszczytu pocałunku nie dostąpił jednak dyrektor Buski, którego Górowska wyraźnie unikała). Wypadło to bardzo biednie i groteskowo; ponoć Górowska miała wystąpić w stroju nietoperza, jednak z niejasnych przyczyn zrezygnowała z tego zamiaru w ostatniej chwili, wybierając bezpieczną nagość.
Równocześnie, przez cały wieczór trwał performans Kiry O’Reilly, która celuje w drastycznych akcjach dokonywanych na własnym ciele. W jej pracach ważnym tematem jest także relacja człowieka z naturą – bardzo znana jest jej jedna z jej akcji, podczas której spała w chlewie ze świniami. Tym razem jednak Kira zaskoczyła wszystkich medytacyjnym performansem balansującym na granicy abstrakcji. Przez dwie godziny, na wydzielonej od reszty sali przestrzeni, artystka wiła się pośród rządków surowych jajek w skorupkach, brała je do ust i oblewała się nimi, obsypując się także zielonym brokatem. Było to niezwykle estetyczne wystąpienie, którego niejednoznaczna formuła wpisuje się chyba w dotychczasowy dorobek O’Reilly. Artystka przemieniła się w nim w tajemnicze, pierwotne stworzenie, biologiczną formę zatrzymaną w momencie wykluwania się i czekającą na obranie bardziej rozwiniętego kształtu.
Trudno jednak nie zauważyć, że wysoka estetyczność akcji O’Reilly wynikała także z prostego faktu, że artystka mogła pochwalić się pięknym ciałem, co w zasadzie znów prowokuje do refleksji nad kwestią cielesności w kobiecym performansie. Impreza w Sopocie wypadła jednak stereotypowo: mężczyźni to ekspresjoniści, kobiety zaś cierpią (nieświadomie?) na obsesję własnych ciał i są bardziej skupione na swoim wnętrzu. Może dlatego najlepiej wspominam występ Julie Andrée, która nie tylko nie ściągnęła podczas występu koszulki, ale także potrafiła odpowiednio wyważyć emocje podczas swojego wystąpienia. Na pewno dużym plusem PAIN/PONGu był profesjonalizm wystąpień performerek – jedynym prawdziwym zgrzytem był występ Justyny Górowskiej, która najwyraźniej nie była w najlepszej formie. Można też snuć pewne domysły, dlaczego Artur Grabowski tym razem zaprosił tylko jedną Polkę (w Pigs & Rabbits podział na artystów rodzimych i zagranicznych rozkładał się mniej więcej równo) – czyżby był to strach przed polskimi artystkami? Nękany pomówieniami kurator deklaruje, że zamierza dalej współpracować z galerią w Sopocie, mam więc nadzieję, że będzie to dla niego szansa na rehabilitację. Pocieszająca jest także informacja, że dyrektor PGS nie boi się dalej kontynuować eksperymentu z performansem. Pamiętając o tym, jak skończył się romans performera Dawickiego z prywatną galerią, można wysnuć wniosek, że dziś największym sprzymierzeńcem sztuki performansu są instytucje, których polityka nie jest nakierowana na rynek, ale interakcję z publicznością. Oczywiście, za takim połączeniem idą także pewne konsekwencje, jeśli założymy, że współczesne instytucje sztuki co raz bardziej celują w produkowaniu wydarzeń z pogranicza rozrywki, a performans staje się jedną z nich. Państwową Galerię Sztuki w Sopocie trudno jednak uznać za instytucję na tyle silną, by mogła ona przyjąć ten schemat działania. Decyzje dyrektora Buskiego cechuje raczej pewnego rodzaju ideologiczny idealizm, którego aż nazbyt dobitnym przykładem jest wystawa artystów z Polonii Białoruskiej, zrobiona „dla sprawy”. Podobnym idealistą jest Artur Grabowski – performansowi oddany bez reszty, w Krakowie zamieszkały przy ulicy Performerskiej… Więc nawet, jeśli niektórzy krzywo patrzą na krzywo na szowinistyczny duet Grabowski&Buski, warto mieć na uwadze, że na swój własny, hardkorowo-oldschoolowy sposób – na tle dzisiejszej sztuki są oni awangardystami.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Tytuł
- II Odsłona Dwubiegunowych Spotkań ze Sztuką Performance PAIN/PONG
- Miejsce
- Państwowa Galeria Sztuki, Sopot
- Czas trwania
- 24-25.01.2014
- Osoba kuratorska
- Artur Grabowski
- Strona internetowa
- www.pgs.pl