SZTUKA NA GORĄCO: Lublin pełen cudów
Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna Lublin znałam słabo. Byłam tam raptem raz w życiu, na pierwszym roku studiów, i jedyne co zapamiętałam, to zapuszczona starówka oraz ponury kampus uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Później jakoś nie znalazł się czas ani chęć, żeby przyjechać, choć w głowie świtało mi, że są w Lublinie dwie ważne galerie: Biała i Labirynt. Pierwsza może być kojarzona bardziej z promocją malarstwa i osobą Leona Tarasewicza, druga kultywuje tradycje Ośrodka Sztuki Performance założonego przez Waldemara Tatarczuka, obecnie dyrektora Labiryntu (wcześniej był to Andrzej Mroczek, również promotor sztuki performance). Instytucje te niegdyś działały prężnie, wprowadzając do lokalnej kultury ożywczy ferment, warto więc zastanowić się, jak to wygląda teraz.
Sposobności do zapoznania się z lubelska sceną miałam akurat sporo, ponieważ prowadziłam w galerii Labirynt zajęcia z krytyki artystycznej, organizowane w ramach warsztatów kuratorskich. W sumie wybrałam się tam trzy razy, a może na tym nie koniec. Ktoś mógłby powiedzieć, że w zasadzie Lublin nie jest interesującym tematem, oraz że nie istnieje coś takiego jak „scena lubelska”, ale ja postanowiłam do sprawy podejść poważnie – jest to w końcu nie tylko okazja do oceny sytuacji sztuki w tym mieście, ale i ponownej analizy aktualnego stanu krytyki artystycznej w Polsce. Z tego powodu postanowiłam swoje wrażenia ująć w formie kroniki przypadków lubelskich, mniej lub bardziej szczęśliwych.
Luty
Warsztaty Abecadło kuratora odbywają się zawsze w weekendy i w któryś z nich docieram do Lublina. W galerii Labirynt trwa akurat konferencja Wideo w sztukach wizualnych moderowana przez Ryszarda W. Kluczyńskiego. Nie brzmi to zbyt zachęcająco (stara prawda: nic co ma związek z RWK nie może być ciekawe), skupiam się więc na tym, co jest akurat pokazywane w galerii. Ha, wygląda na to, że od razu rozbiłam bank! W Labiryncie trwa właśnie wystawa Kompleksy i frustracje, w której bierze udział kilku tutejszych malarzy. I choć nie jest to pokaz środowiskowy, wystawa utrzymana jest w klimacie idealnie wpisującym się w moje mroczne wyobrażenia o mieście, które wyrobiłam sobie kilka lat temu. Dominuje malarstwo odwołujące się do hiper- lub surrealizmu, trochę nieświeże, czasem przygnębiające lub lekko chorobliwe.
Wśród warszawskich przybyszów na wystawie są na przykład Igor Przybylski, Zbigniew Rogalski i Ewa Juszkiewicz, której grzybne portrety utrzymane w zgniłej kolorystyce wyjątkowo tu pasują. Do tego należy dodać ekipę miejscowych: realistę Sławomira Tomana, gustującego w przedstawieniach psychodelicznych gadżetów kultury popularnej (np. krasnali ogrodowych) czy Piotra Korola, duchowy spadkobierca Leona Tarasewicza i twórca obrazów stalaktytowych, powstającym przy wykorzystaniu sił grawitacyjnych. No i jest jeszcze Jakub Ciężki, malarz rusztowań i dachów, dla mnie przypadek problematyczny. Nigdy nie byłam w stanie zrozumieć fenomenu Jakuba Ciężkiego, a kiedy zdobył on nagrodę Bielskiej Jesieni w 2011 roku długo się zastanawiałam, właściwie dlaczego. Nie wiem zresztą tego do dzisiaj. Jednak dzięki wystawie Kompleksy i frustracje zrozumiałam przynajmniej, że jest on częścią większego zjawiska, które określiłabym jako „szkoła lubelska”. Gdybym miała podawać jej główne cechy, pewnie na początek wskazałbym trzy: wysokie walory akademickie, niezbyt fascynujące zabawy medium malarskim i fakt, że bezwzględnie trzeba tę twórczość czymś zapić.
Oczywiście, istnieją wyjątki potwierdzające regułę. Już po zajęciach spotykam się ze starym znajomym, który po godzinach pracy para się hobbystycznie działalnością artystyczną. Muszę zaznaczyć, że jest to nie byle kto – mój znajomy jest internetowym celebrytą, a sławę przyniosły mu dwa filmy z serii Poradnik uśmiechu, które umieszcza na swoim youtube’owskim koncie Kraina Grzybów TV. Są to utrzymane w duchologicznym klimacie opowiastkami o przygodach Agatki, próbującej skutecznie jabłko, a później papier. Obecnie Poradnik uśmiechu 1 ma ponad 700 tysięcy wyświetleń – niemało jak na filmik zrobiony przez człowieka no-name, w którym na dodatek nie występuje ani Anja Rubik, ani Maciej Nowak. Na tym jednak nie koniec. Internauci, wkręceni w purnonsensową historię dziewczynki, sami zaczęli nagrywać filmy demaskujące teorię spiskowe, jaka mają stać za Krainą Grzybów. Według tej najbardziej popularnej tytułowe grzyby są metaforą grzyba atomowego, a melancholijna, ale także bardzo niepokojąca aura Poradników jest podszyta szeregiem zimnowojennych aluzji.
www.youtube.com/watch?v=D_h2G6QMMjA
Jednak w momencie, kiedy się spotykamy, nie znam Poradnika uśmiechu, a entuzjastyczną nowinę kolegi, że „zrobił filmy o grzybach” i cieszą się one dużym zainteresowaniem na YouTube („Yhm, to pewnie oznacza 100 wyświetleń”, myślałam sobie wtedy), przyjmuję z umiarkowanym zainteresowaniem – za bardzo kojarzy mi się to z lubelskim spleenem. O sławie Doliny Grzybów dowiaduję się dopiero dwa miesiące później, ale sytuacja jest trochę spalona. Gdy był czas na szczere komplementy, zbagatelizowałam sprawę, a kiedy wreszcie uświadomiłam sobie wagę sytuacji – było już zdecydowanie zbyt późno, żeby nie wypadło to interesownie. Szkoda, bo autor Poradnika uśmiechu jest zapewne najbardziej interesującym lokalnym artystą, w samym Lublinie – podejrzewam, że kompletnie nieznanym.
W swojej ignorancji nie jestem więc samotna.
Maj
Dzień przed moim przyjazdem w Labiryncie trwa plener studentów Mirosława Bałki. Nie załapuję się niestety na imprezę i pozostaje mi jedynie podziwianie resztek po performansach. Podejrzewam jednak, że było intensywnie, ponieważ kilka dni później na Facebooku odnajduję stronę Beka z performance, pełną komentarzy na temat wyczynów młodych adeptów sztuki.
Tymczasem w salach Labiryntu trwa wystawa Bałki. Podczas zajęć próbuję przekonać moich „uczniów” żeby napisali z niej recenzję, jednak pomysł natychmiast upada. Poprzednie zajęcia wypadły obiecująco i energicznie, ale teraz grupa jest zdziesiątkowana, nastrój schyłkowy. Tekstu, który przesłałam, nikt nie przeczytał. W lutym poprosiłam, żeby każdy uczestnik przysłał recenzję dowolnie wybranej wystawy. W rezultacie dostałam jedną – recenzję z wystawy Edwarda Dwurnika w galerii Białej. Wydawać by się mogło, że mam szczególnego pecha, ale z lektury tekstu dowiedziałam się, że jest to już trzecia wystawa Dwurnika w Białej w ostatnim czasie. Kiepsko… Co u licha dzieje się w tej galerii?
Reszta uczestników zajęć nic nie napisała i nie chce pisać – ani teraz, ani później, zapewne nigdy w swoim życiu. Rezolutna decyzja, choć trochę dziwna w kontekście warsztatów z krytyki artystycznej. Wybija jednak godzina końca zajęć i wypuszczam dzieci na wolność.
Przy wyjściu z galerii natykam się na dwójkę z mojej dziatwy. Od słowa do słowa dowiaduję się kim są i co robią w życiu. Teraz zasadniczo są bezrobotni. Niewesoło, ale z drugiej strony ja przecież jestem krytyczką, czyż różnica nie jest iluzoryczna? Wychodzi raczej na to, że wszyscy jesteśmy reprezentantami straconego pokolenia ’89 (plus minus). Z ochotą przyjmuję zaproszenie na domowy obiad.
Miejscówka, do której docieramy okazuje się niespodzianką. Jest to bowiem potworna rudera w XIX-wiecznej kamienicy. We wnętrzu syf, większość zaniedbanych mebli pamięta pewnie czasy Gierka. Gdy zasiadamy w kuchni, pojawia się skacowany gospodarz Tomek. Niedługo po tym pojawiają się jego koledzy, równie co on wymęczeni, i pokładają się na ziemi, na odtrutkę sącząc piwo ze sprajtem. Jest biedniutko i depresyjne, wino pijemy ze słoików po ogórkach (innych naczyń w zasadzie nie ma), pod niedziałającą lodówką siedzi smutna dziewczyna i nic nie mówi. Tymczasem dowiaduję się, że goszczę w zacnym miejscu – Kamienicy Cudów, niegdyś zamieszkiwanej wyłącznie przez artystyczną bohemę miasta. Ponoć kiedyś sporo się tu działo, szczególnie pod kątem imprezowym. Rozmarzony Tomek opowiada mi różne anegdoty z życia kamienicy, po czym melancholijne dodaje: „Mieszkał tu sam Robert Kuśmirowski…”.
Teraz jednak już chyba nie mieszka. Większość lokali stoi pusta, nowa właścicielka nie radzi sobie z zarządzaniem. Rozglądam się niepewnie po zapuszczonym mieszkanku, w którym pełno jest świadectw niegdysiejszego, barwnego życia. Cokolwiek się tu wydarzyło, było to z pewnością dawno temu. A gospodarz Tomek i jego piwna kompania są ostatnimi strażnikami legendy Kamienicy Cudów. Tomek nawet prowadzi własną galerię i zostaję zaproszona na prywatne oprowadzanie po nowej wystawie.
Galeria mieści się w pokoju obok, w pudełku po butach. Drepczemy tam, Tomek otwiera pudełko i podłącza instalację z lampek choinkowych, które oświetlają mały ekranik. Na nim widać rysunek stołu, krzesła i jakiejś szafy – ponoć jest to historia, która rozwinie się w czasie. Kurator Borys rozpoczyna przemowę, a my wgapiamy się w pudełko. Czy tylko ja mam wrażenie, że wyglądamy jakbyśmy stali nad trumienką? Zachowuję jednak stosowną powagę. W końcu specjalnie dla mnie otworzyli galerię.
Czerwiec
W Labiryncie wreszcie porządna wystawa – Noc sądu ze Zbigniewem Liberą i Roee Rosenem w rolach głównych. Można powiedzieć, że jest to konfrontacja dwóch artystów specjalizujących się w kreowaniu fikcyjnych sytuacji lub katastroficznych wizji. Izraelczyk Rosen to mistrz mistyfikacji. W 2011 roku w Zamku Ujazdowskim odbyła się jego wystawa, na której pokazał kilka swoich najsławniejszych projektów, w tym Żyć i umrzeć jako Eva Braun i Justine Frank. Prace Rosena to wyrafinowane narracje, na które składają się filmy, fotografie i specjalność artysty, czyli grafiki. W Lublinie dostajemy ich obszerny zestaw, a łączyć ma je postać fikcjonalnego autora, Maxima Komara-Myshkina – rosyjskiego artysty i działacza podziemnego. Komar-Myshkin, a właściwie Efim Poplavsky, w latach 90. wyemigrował do Izraela, gdzie założył tajną grupę Buried Alive, złożoną z artystów podobnie jak on przybyłych z dawnego Związku Radzieckiego. Definiując się jako duchowe zombie, ciągle żyjące sowiecką przeszłością, członkowie Buried Alive całkowicie odizolowali się od izraelskiego społeczeństwa. Pod wodzą Komara-Myshkina wyprodukowali serię filmów dokumentujących ich prześmiewcze działania, a po śmierci mistrza w 2011 roku spadła na nich odpowiedzialność opieki nad jego najważniejszym dziełem – serią gwaszy Vladimir’s Night ilustrujących nietypową fantazję artysty. Komar-Myshkin miał obsesję na punkcie Władymira Putina i wierzył, że ten próbuje się z nim rozprawić w wyniku trudnych do ustalenia pretensji personalnych. Wyprzedzając satrapę, artysta stworzył cykl obrazów namalowanych w dziecięcej manierze, w których wymierza sprawiedliwość Putinowi.
Na początku opowieści spotykamy go w jego letniej rezydencji, w oczekiwaniu na posiłek, który przynosi mu jego kochanka, tancerka Alina Kabaeva. I chociaż Alina ma obecnie przed sobą znaczącą karierę polityczną, w domowym zaciszu zwykła chodzić w stroju psa, by jeszcze bardziej przypodobać się kochankowi. Życie tyrana wydaje się więc idyllą, jednak do czasu. Gdy wieczorem zasypia w swoim łóżeczku (kochanka śpi na dywanie tuż obok, a na ścianie nad łóżkiem wisi, jako łowieckie trofeum, głowa Anny Politkowskiej), nagle z szafy wyłaniają się różne narzędzia – widły, żelazko, obcęgi, nożyczki czy miotły – po czym zaczynają gwałcić i torturować Putina. Władek jest zachwycony i dostaje erekcji – pierwszej po wielu latach. Igraszki z ożywionymi przedmiotami kończą się jednak dla niego tragicznie. Jego ciało jest tak długo atakowane i ćwiartowane, aż zostaje z niego tylko głowa, która ląduje na talerzu, tym samym, z którego wcześniej jadł kolację. Jego psia kochanka, zadźgana widłami, zostaje w końcu pochowana żywcem w brzuchu pana. Nad całym procesem czuwa komaromysz, symbol szalonego artysty.
Bezcenne grafiki Komara-Myshkina zostały zebrane przez członków Buried Alive w książkę i opatrzone komentarzem Rosy Chabanowej, izaelskiej profesor, prowadzącej badania nad rosyjską mniejszością w Izraelu. Buried Alive wierzą także, że grafiki ich mistrza mają magiczną moc, porównywalną z siłami Voodoo.
Niesamowita opowieść Rosena (w Labiryncie oprócz grafik są filmy Buried Alive) jest skonfrontowana z pracą Zbigniewa Libery. Przygotowane przez niego fotografie, film i gazeta składają się na opowieść o procesie członków grupy Bilderberg – ekskluzywnego klubu zrzeszającego najbardziej wpływowych ludzi świata. Wszyscy zasiadający na ławie oskarżonych (łącznie 19 osób, w tym Bill Clinton, George W. Bush, Dick Cheney czy Bernard Madoff – brakuje Jana Vinceta Rostowskiego, który podobno też jest członkiem grupy) mają na sumieniu oszustwa finansowe lub przyłożyli rękę do kryzysu ekonomicznego 2007 roku. W gazecie znajduje się dokładna lista oskarżonych, film jest fikcyjnym zapisem dziennika telewizyjnego, w którym spikerka relacjonuje wieści z „ekonomicznej Norymbergi”. Fotografie, utrzymane w charakterystycznej dla ostatnich prac Libery stylistce narracyjnej, przedstawiają zachowania zwykłych obywateli w momencie kryzysu, załamania pewnego porządku społecznego. Część z nich jest już znana – jak na przykład Ludzie palą pieniądze czy fotomontaż Pierwszy dzień wolności. Do nich dołączone są dwie nowe prace: na jednym zdjęciu widzimy warszawskiego biznesmena, który patrzy melancholijnie za okno biurowca, w czasie gdy na jego komputerze migają zdjęcia oskarżonych polityków. Obok tego jest fotografia mężczyzny siedzącego na leżaku, zapewne w swoim ogródku, i trzymającego na kolanach gazetę ze wstrząsającymi informacjami.
Ponoć na wernisażu Libera i Rosen mieli dowcipkować o ryzykownym charakterze swoich prac, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń politycznych. Niewykluczone, że ten drugi faktycznie mógłby mieć problemy, żeby zaprezentować historię Komara-Myshkina w Rosji, ale czy Libera miałby kłopoty żeby gdziekolwiek pokazać swoją wersję dnia sądu – pozwolę sobie wątpić. Nowym pracom Libery na pewno brak retorycznej siły i wymowności. Jeśli prowokują, to co najwyżej do pytania, czym te wizje różnią się od stop klatek pierwszego lepszego filmu katastroficznego, jakie masowo produkują fabryki Hollywoodu. Może tym, że one robią to lepiej i ciekawiej, tymczasem narracja Libery jest trochę mdła. Nawet lektura gazetki, gdzie artysta mógł się popisać swoją dawną umiejętnością pogrywania z językiem mediów, rozczarowuje. Wyliczanka przewinień biznesmenów (skądinąd ciekawych) jest tutaj przepleciona dość banalnymi zdjęciami z sądowej sali. I swoją drogą, ile już razy widziałam takie fałszywe gazetki, walające się po galeryjnych salach? Na tym tle jednak lepiej wypadają prace Rosena, które nie odwołują się do medialnej retoryki, ale czarny humor artysty może czasem zbijać z tropu. Rosen umiejętnie obnaża także rozkosz, jaka może płynąć z poczucia dokonującej się katastrofy lub owego dnia sądu, kiedy władca zostaje zdetronizowany i pozbawiony godności – rozkosz, która przypada w udziale także ofierze. W świecie Rosena sprawiedliwość jest pojęciem względnym i raczej problematycznym. A Bóg, nawet jeśli istnieje, jest po prostu głupi. Jak w opowiedzianym przez jednego z członków Buried Alive żarciku o skazańcu. Nieszczęśnik w oczekiwaniu na egzekucję poprosił Najwyższego o cud. I cud się stał, w tym samym czasie w Indiach urodził się słoń z dwiema trąbami.
W Labiryncie artyści dawali upust swoim politycznym fantazjom (mniej lub bardziej efektownie), ale dla mnie ta wizyta w Lublinie okazała się okazją nie tylko do oceny ich wysiłków. Wieczorem rozpoczynała się bowiem Noc Kultury, wydarzenie alternatywne względem Nocy Muzeów, ale w Lublinie cieszące się dużo większym powodzeniem. Z okazji święta szykowało się także otwarcie wystawy w starym browarze Perły i różne akcje na mieście, postanowiłam więc zostać i spojrzeć w oczy lubelskiej kulturze.
Przed tym jednak wybieram się na włóczęgę po mieście, znów za przewodników mają swoich bezrobotnych znajomych. Jako prowadząca czuję się w obowiązku zabawiać menażerię, pytam więc, co tam nowego w Kamienicy Cudów. Jak zakończyła się historia z pudełkiem i wystawą gospodarza Tomka?
– Ciągle nie możemy ogarnąć finisażu… – odpowiada sennie kurator Borys.
– Tomek to w zasadzie mógłby zrobić w swojej galerii wystawy z rzeczy, które można znaleźć na ulicy. Na przykład z petów i guzików. – Pozwalam sobie na mały żarcik.
– Taaa, on właśnie to robi.
Zatyka mnie i postanawiam zachowawczo milczeć.
Kilka godzin później trafiamy na wystawę Organika lubelskiego artysty Kamila Stańczaka w galerii Białej. Nie spodziewałam się po niej wiele, ale i tak doznaję przykrego zawodu: artysta starał się w galerii stworzyć wrażenie jaskini porośniętej małymi hubami, ale chyba coś nie wyszło. Grzyby, zrobione z pianki izolacyjnej, z bliska okazały się niedbale wykonane i nieszczególnie pociągające. Podobnie rzecz miała się z rzeźbami ustawionymi w korytarzu mającymi imitować kamienne kręgi obrośnięte mchem. Z daleka do przełknięcia, jednak im bliżej podchodzi się do prac, tym gorzej dla nich. Podejrzliwość budzi także miejsce, w jakim obecnie funkcjonuje galeria – jest to Centrum Kultury, gdzie oprócz galerii znajduje się teatr i kilka innych instytucji kulturalnych. Zabytkowy budynek, w którym mieści się CK, został niedawno odnowiony – wygląda więc dość nowocześnie, ale bez szczególnego polotu. Na korytarzach pełno tablic ogłoszeń utrzymanych w estetyce szkolnych gablot, jakieś galeryjki sztuki naiwnej. Gdy przemykam pomiędzy piętrami, nagle mijają mnie dziewczyny wystrojone jak stewardessy (wolontariuszki?). „Niby ok, ale jednak pachnie tu remizą” – myślę sobie. Oczywiście, dla galerii Białej to może być pewien plus, jest bliżej publiczności. Jest to jednak (i aż?) tylko publiczność miejscowa. Cokolwiek się dzieje w tej galerii, z perspektywy Warszawy, Biała jest jednym z tych miejsc, których chyba nie widać.
Ścigana nieprzyjemnym przeczuciem, że lubelscy artyści zawsze muszą wplatać w swoje prace motyw grzyba, postanowiłam jednak dać im kolejną szansę. A więc czas na następny punkt programu – wystawę Przemienienie w browarach Perły prezentującą dokonania lokalnego światka. Na wernisaż zjawiam się z grupą punktualnie, ale wejście zagradza nam napakowany ochroniarz. Na nasz widok złowrogo warczy, siadamy więc obok i czekamy na oficjalne otwarcie. Wtem w tłumie lokalsów dostrzegam znajomą, wymiętoszoną twarz, która najwyraźniej całkiem niedawno podniosła się z podłogi i już jest pod wpływem browara ze sprajtem. Znajomy z Kamienicy Cudów! Okazuje się, że jest jednym z uczestników z wystawy.
W końcu ochroniarz ustępuje i zaczyna się oprowadzanie. Wystawa, zbudowana wokół tematu szeroko rozumianych przemian i procesów, delikatnie rzecz ujmując – nie powala. Jest tu trochę kiepskiej sztuki, a na środku sali stoi terrarium z dizjanerską ceramiką. Część artystów daje upust swoim lękom (co oznacza obrazki z pająkami), inni z zapałem malują to, co widzą pod stopami (czytaj:. iluzjonistyczne obrazy przedstawiające chodniki albo drogi). Ze znajomych nazwisk jest na przykład Piotr Korol, malarz obrazów stalaktytowych, w końcu dostrzegam także guzikową instalację gospodarza Tomka. Swoje znaleziska artysta zwykł przyklejać do cienkich deseczek, które następnie instaluje na ścianach. Pomysł nie wydaje się porywający, ale jego drugie dno rozczula. Jak pisze kuratorka wystawy Marta Ryczkowska: „Instalacja Guzik dostaniesz Tomasza Pizonia jest efektem kilkuletniego eksperymentu. Artysta postanowił sprawdzić czy pieniądze naprawdę leżą na ulicach, okazało się, że nie leżą”.
Po porcji intensywnych wrażeń w browarze Perła wyruszamy w dalszą trasę. Nieopodal zaczynają się właśnie performanse młodych artystów z Polski i Ukrainy. Wydarzenie, nazwanie szumnie Performance Art Meeting, zorganizowała galeria Labirynt – kilka tygodni wcześniej tę sama grupę artystów gościł białostocki Arsenał, akcentując doniosłość wizyty Ukraińców. W Lublinie scenografią wystąpień performerów było podwórko jednej z kamienic – mocno zaniedbane, ze zdziczałym ogródkiem i dwoma bungalowami na końcu, zrobionymi zapewne z kilku desek i dykty, lecz służące ich mieszkańcom od wielu pokoleń, (jak sądzę). Gdy wchodzimy do środka, pierwszy performer już działa – jest to młody chłopak z zapalczywością wymachujący workiem pełnym mąki. Każdy wymach tworzy wokół niego chmurę białego pyłu, a gdy mąka się kończy, młodzieniec przerzuca się na worek wypełniony butelkami z winem. Jeden zamach – i trachhh, butelki rozbijają się o ziemię, a z worka wycieka czerwona ciecz.
W czasie gdy performer-piekarz wzbijał się na wyżyny doniosłości ubijając mąkę z winem, stojąca nieopodal drobna artystka intensywnie dziabała łopatą mały dołek w ziemi, po czym włożyła do niego małe zawiniątko i zaczęła zakopywać. Jednak na pytanie, co było w zawiniątku tajemniczo rzuciła zdawkowo – „Nie mogę powiedzieć. To prywatna sprawa”. No dobra… Z minuty na minutę czuję się coraz bardziej zniecierpliwiona – zaproszeni artyści to najwyraźniej dzieci, którym wydaje się, że cokolwiek zrobią, będzie to sztuką. Ktoś wychodzi na środek podwórka i bełkocze, ktoś okłada się pokrzywami bo nie akceptuje go rodzina („Tata powiedział, że artysta to nie zawód…”). Wszystkich przebija jednak młoda performerka – przyobleczona w długą czarną suknię – której akcja zasadzała się na polerowaniu papierem ściernym porzuconej na podwórku drabinki. Czas mija, a dziewczyna tylko drapie i przeżywa w milczeniu własny gest drapania. Publiczność – choć komary tną i wszyscy nerwowo odganiamy się od insektów – stara się zachować powagę sytuacji, jednak emocji nie wytrzymują mieszkańcy bungalowów. Na szlifierski performance szczególnie agresywnie reaguje posunięte w latach babsko, które wychodzi na środek podwórka i zaczyna miotać przekleństwami. „No bo co to, do k… nędzy ma być? TO JEST SZTUKA? To jakiś k… d…, co do k… ta dziewczyna robi, na co k… w tym państwie wydaje się pieniądze, na takie niewyobrażalne g…, podczas gdy ich podwórko od lat stoi zaniedbane, na jego odnowienie nie pieniędzy nie ma, za to na takie ch… cyrkowe popisy to zawsze się znajdą”.
Atmosfera staje się nieprzyjemna, ale trudno odmówić babsku racji. Od performansów przygotowanych przez młodocianych artystów zdecydowanie ciekawiej przedstawia się samo podwórko. Odrapane mury, w kątach porzucone stragany z przaśnymi szyldami, pokrzywy. W jednym oknie stoi tłustawy jegomość, dumnie prezentujący zebranym wielki niczym bęben brzuch, w innym oknie widać tańcujące pary, które kołują w rytm disco polo. W zasadzie mogłaby to być dobra scenografia do filmu Smarzowskiego lub (znamienne!) kolejny projekt Roberta Kuśmirowskiego. Przyglądając się szopce trwającej na podwórku, szybko ulegam kuszącej teorii spiskowej: a może to właśnie jest projekt Roberta K.? Kto wie, może wszystko, co zobaczyłam w Lublinie było efektem jego potajemnej pracy? Albo chociaż zmowy środowiska, które dla draki umówiło się, że teraz wszyscy będą tworzyć prace Kuśmirowskim inspirowane, za motyw przewodni obierając sobie iluzjonistyczne przedstawienie grzybów, pleśni, kurzu, rusztowań tudzież chodników? A w wolnych chwilach, kiedy już nie będzie chciało im się malować, lokalni artyści wyjdą na wspólne kolekcjonerskie łowy, szukając na ulicach guziczków, porzuconych kart sim i innych precjozów, w myślach obsesyjnie budując swoje kolekcje…?
Co, czyżby wydawało się to wam trochę zbyt absurdalne? Bynajmniej! Tutaj, w Lublinie, takie cuda są jak najbardziej możliwe.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej