SZTUKA NA GORĄCO: Kilka powodów, dla których lepiej nie być „młodym” artystą
Jaki jest sens organizacji biennale sztuki młodych, jeśli wiemy, że boom na „młodą sztukę” dawno minął? Zastanawiałam się nad tym, jadąc do Ustki na Rybie Oko 7 organizowane przez Bałtycką Galerię Sztuki Współczesnej w Słupsku. Przy okazji, miałam wrażenie, że wybieram się w wycieczkę spóźnioną co najmniej o dziesięć lat. Wtedy to może miałoby jakiś sens, ale dziś?
Wydaje mi się, że tego typu imprezy (jak Triennale Młodych w Orońsku, Bielska Jesień czy konkurs Gepperta) straciły już swoją moc wskazywania, co jest najważniejsze w polskiej sztuce i czyje nazwiska będą niedługo na ustach wszystkich. Dla krytyków jest to z kolei okazja, żeby sobie łatwo pomarudzić: a, bo okazuje się że ta sztuka młodych jednak nie jest taka fajna, tylko raczej – wysilona, wtórna lub nudnawa. Jeśli jednak zdarzy się lepszy artysta, to krytyk może zabawić się w „tego, który wyznacza trendy” i wskazać wybijającą się jednostkę. Gesty te jednak w zasadzie niewiele znaczą. Podobnie, co i nagroda dla najlepszego artysty, jak to się ma w przypadku Rybiego Oka. To jest odpowiedź na pytanie, postawione w katalogu imprezy przez Justynę Ryczek: „Nagroda z pewnością ma znaczenie finansowe, ale czy więcej?”.
Dalej autorka podkreśla wyjątkowość słupskiego Biennale, które ma być dla uczestników szczególnym momentem spotkania, przedstawienia siebie i własnej wizji sztuki. W praktyce sprowadziło się to do dwóch wieczorów z prezentacjami w Power Pointcie. Z reguły dosyć nudnawymi (przerzucanie slajdów, martwy lub rozdygotany głos prezentującego się artysty…), choć oczywiście zdarzały się wyjątki. Ola Kozioł, w przypływie emocji wyskoczyła na korytarz i zaczęła śpiewać ludyczną pieśń, podobną do wycia; Aleksander Kühl z kolei ograniczył się do wyświetlenia własnego zdjęcia (z lampką wina) i radosnej konstatacji, że w zasadzie jak do tej pory nie może się pochwalić bogatym dorobkiem artystycznym (jego jedyna praca wisiała w galerii), więc nie ma o czym mówić. Najdobitniejszym komentarzem na temat tej „sytuacji spotkania” była prezentacja Małgorzaty Szymankiewicz, artystki nota bene już doskonale funkcjonującej w obiegu. Szymankiewicz do Ustki nie przyjechała, więc jej prezentacja sprowadziła się do pokazu slajdów, wykonanego w milczeniu.
Kolejnym ważnym elementem imprezy miała być konfrontacja artystów z krytykami podczas debaty o stanie młodej sztuki w Polsce. Tutaj jednak nie wiadomo, która ze stron była w gorszej sytuacji: czy artyści, którzy słuchali naszych wywodów jak pokorne cielęta, czy krytycy, z trudem silący się, żeby powiedzieć cokolwiek. Temat był, bądź co bądź, dość ogólny. Taka była także dyskusja, podczas której ja, Piotr Bernartowicz, Dorota Łagodzka, Roman Lewandowski i dyrektorka galerii Edyta Wolska rzucaliśmy luźne uwagi na temat samego biennale oraz zmian, jakie się dokonały w polskiej sztuce w ciągu kilku ostatnich lat i ewentualnych ich przyczyn (wpływ rynku sztuki, rozwój akademii sztuk pięknych). Z debaty wyniosłam jednak dość nieprzyjemne wrażenie, wynikające z samej formuły tego wydarzenia, którą najlepiej określić jako „szkolną”. Z jednej strony wychowawcy, a z drugiej dzieci (tzn. „młodzi artyści”). Które oczywiście dziećmi już dawno nie są, co więcej – często gęsto mają już własne potomstwo!
Atmosfera rodem ze szkolnej kolonii trwała właściwie przez cały czas przygotowań do otwarcia wystaw (np. artyści mieszkali we wspólnych pokojach, znów jak dzieci; krytycy za to mieli „jedynki”). Kategoria młodości, używana w stosunku do artystów, wydaje mi się w tym wypadku bardziej upupiająca niż dająca jakąkolwiek szansę dialogu. A tym bardziej potraktowania artystów poważniej. Swoją drogą, wynagrodzeń za udział w Biennale młodzi artyści też nie dostali (wiadomo, powinni się cieszyć, że w ogóle się tam znaleźli), czym Bałtycka Galeria Sztuki wpisuje się negatywne standardy działania instytucji i galerii w ogóle. Wygląda na to, że artysta – czy jest młody, czy nie – w Polsce z reguły jest traktowany właśnie jak dziecko.
Młodym artystą być niemiło także z innych powodów.
Biennale Rybie Oko poprzedza konkurs typu open call, w którym może uczestniczyć każdy artysta mieszczący się w wyznaczonej przez organizatorów grupie wiekowej i który zdobył wykształcenie artystyczne. Do konkursu można przesłać jedną pracę, nie prezentowaną wcześniej na żadnej wystawie. Ten zapis jest dość problematyczny, ponieważ uniemożliwia przesłanie artystom swoich najlepszych prac. Dopiero w trakcie prezentacji można więc było się przekonać, którzy artyści uczestniczący w Biennale są faktycznie interesujący, a którzy mniej.
Łącznie w Biennale uczestniczyło 23 artystów i artystek. Poziom prezentowanych prac był zdecydowanie średni i ciężko byłoby mi wskazać pośród nich jedną, szczególnie wybijającą się ponad inne. Podobnie jak jedną znaczącą tendencję czy kierunek, w którym mogłaby iść dzisiaj sztuka „młodych” – prace pokazywane na biennale były bardzo różnorodne zarówno pod kątem tematycznym, jak i formalnym. Zwycięzcą konkursu okazał się Piotr Lis, absolwent Akademii Sztuk Wizualnych i Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, który na biennale zaprezentował melancholijną instalację: cztery filmy rejestrujące artystę przyłapanego w momencie zadumy (patrzącego w lustro wody lub wspinającego się po drzewie w lesie, bez określonego celu) oraz wielkoformatową fotografię z podobizną Lisa, tym razem dumającego z nogami zanurzonymi w wodzie. Praca Lisa jest faktycznie estetyczna, ale zastanawia mnie, dlaczego właśnie ona została nagrodzona. Jego prezentacja przed wernisażem wypadła bardzo słabo – pokazał podczas niej swoje wcześniejsze zdjęcia, w których stosował trick „nieostrego obiektywu” i opatrywał je pretensjonalnymi, na poły abstrakcyjnymi tytułami. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że sztuka Piotra Lisa będzie się rozwijała w dobrym kierunku i praca pokazana na biennale jest zapowiedzią nowego, lepszego etapu w twórczości artysty; wypada mi się jednak spytać się o kryteria, jakie stosowało jury podczas selekcji prac. Dlaczego taki, a nie inny artysta został nagrodzony, co go wyróżniało?
Dwuznaczną odpowiedź na to pytanie przynosi esej Sebastiana Cichockiego z katalogu wystawy. Wymigując się od zadania skomentowania prac uczestników biennale, Cichocki postanowił zarysować ogólny obraz zmian w polskiej sztuce, z którego można – według niego – wyłowić pewne symptomatyczne zjawiska. Zaczynając od skali mezo, podkreślił znaczenie dorobku Marcela Duchampa, Johna Cage’a i Roberta Smithsona dla polskiej sztuki ostatnich lat. Wpływy ich myśli teoretycznej można dostrzec choćby w rosnącym zainteresowaniu dla obiektów o ambiwalentnym statusie (nie będących sztuką); widoczne są także w popularnym ostatnio postulacie interdyscyplinarności sztuki (czego przykładem prace Katarzyny Krakowiak i Konrada Smoleńskiego w Wenecji) i wielu inicjatywach z zakresu badań nad przestrzenią miejską. W skali mikro (czyli odnosząc się do wystaw biennale) Cichocki jednak nie dostrzega, żeby młodzi artyści kontynuowali ścieżkę wyznaczoną przez mentorów awangardy. Co więcej, wysnuwa podejrzenie, że nie są oni raczej zainteresowani historią sztuki lub świadomie odcinają się od tradycji. Co gorsza, młodych artystów najprawdopodobniej nie obchodzi nawet działalność ich rówieśników. Z wywodu Cichockiego wyłania się więc niezbyt pozytywny obraz młodego artysty – jest on wałkoniem albo ignorantem, skupionym na sobie i nie rozglądającym się na boki. Jak pisze Cichocki pod koniec swojego eseju:
„Obecną sytuację określiłbym jako zwrot konserwatywny w sztuce, prowadzącym do promowania postaw wycofanych, konformistycznych, skupionych na najbliższym otoczeniu, podtrzymujących pewien rodzaj ładu społecznego i materialnego, w którym artyści dorastali. To najczęściej sztuka o charakterze salonowym, choć niepozbawiona kunsztu i polotu, a bywa że i podszyta mrocznym popędem”.
Dalej dowiadujemy się, że Sebastian Cichocki i Łukasz Ronduda przygotowują wystawę na ten temat, która będzie miała miejsce w MSNie w 2014 roku. Co zaś do pracy samego Piotra Lisa, to – jak radośnie stwierdza Cichocki – reprezentuje ona właśnie ten „nowy porządek” i antycypowane przez Cichockiego i Rondudę status quo polskiej sztuki. Czyżby właśnie dlatego został nagrodzony? Nie wiem, może to naiwność z mojej strony, ale wydaje mi się to jednak dziwne: zostać wyróżnionym za konformizm i tendencyjność… Więc to są te wartości, które ceni dzisiaj nasze środowisko?
Pomijając kwestię słuszności tezy Cichockiego na temat zwrotu konserwatywnego w sztuce (bo jak myślę o wystawach w galerii Czułość albo choćby New Roman, to faktycznie mam ochotę się z Cichockim zgodzić), zastanawia mnie fakt, że swoje wywody kurator MSNu snuje ponoć w oparciu o wrażenia, jakie wyniósł ze słupskiego biennale. Problem w tym, że artyści prezentowani na Rybim Oku w zasadzie nie wpisują się w tezę Cichockiego. W ich pracach zauważyłam zainteresowanie działaniami w przestrzeni miejskiej (Michał Hyjek), odwołania do feminizmu, posthumanizmu i kategorii nieheteronormatywności (Ewa Doroszenko, Natalia Bażowska, Małgorzata Markiewicz, Paweł Matyszewski) czy inny, krytyczny potencjał: Anna Maria Brandys pokazała na wystawie kamenie, ulepione z listów motywacyjnych i CV, Mariusz Wolny – huśtawkę w kształcie swastyki, Małgorzata Łuczyna kręci filmy dokumentalne, prace Krzysztofa Maniaka odwołują się do tradycji land artu; Ola Kozioł zajmuje się performansem, a w swojej praktyce neguje tradycyjne (a tym bardziej salonowe) pojęcie sztuki; Aleksander Kühl skonstruował płaskorzeźbę orła ze starych gwoździ znalezionych na poniemieckim cmentarzu w Szczecinie, który obecnie pełni funkcję parku.
Wśród nich znajdziemy oczywiście kilku twórców, zajmujących się sztuką piękną i apolityczną (wspomniany Piotr Lis, Magdalena Łazarczyk, Małgorzata Szymankiewicz, Mateusz Szczypiński) – czy to jednak wystarczy, żeby stwierdzić, że młodzi artyści to jednostki konformistyczne, skupione przede wszystkim na sobie? Cichockiemu wystarczy, ale – mówiąc szczerze – nie wiem, czy on w ogóle był tym artystami zainteresowany, pisząc swój esej. Bądź co bądź, ich prac w swoim tekście nie uwzględnił. Dość to paradoksalne w sytuacji, kiedy – jak pisze – uczestnictwo w obradach jury było dla niego ważnym elementem jego własnego researchu. Z jego tekstu mimochodem wyłania się postać badacza-narcyza, który z wyższością patrzy na „nieuków” i jeśli coś go zajmuje, to własne tezy na temat sztuki. Nic dziwnego, że Cichocki właściwe nie dostrzega tego, co ma przed oczami.
No a co mamy przed tymi oczami? Garstkę artystów o bardzo różnorodnych zainteresowaniach. Ich cechą charakterystyczną nie jest to, że prezentują skrajnie indywidualistyczną postawę – wydaje mi się, że jeśli czegoś im brak, to z reguły właśnie tego indywidualizmu i niezależności. Artyści występujący na biennale tworzą prace ulegające mniej lub bardziej świadomie różnym tendencjom w sztuce, i często także nie potrafią uchronić się od powtarzalności lub naiwności. Ich sytuacja jest w zasadzie nie do pozazdroszczenia. Raz, że muszą się męczyć ze swoją sztuką, a przecież genialnym artystą nie każdy być może. Dwa, że z tytułu bycia „młodym” artystą spotka ich szereg upokorzeń, zogniskowanych jak w soczewce podczas biennale Rybie Oko. Za swoją pracę nie dostają wynagrodzeń, wpycha się ich w „szkolną” sytuację, ich czas jest spektakularnie marnowany. A niektórzy członkowie jury nawet nie są nimi zainteresowani, traktują ich z góry i po macoszemu.
Czy mam dalej wymieniać powody, dla który nie warto być „młodym” artystą…?
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej