SZTUKA NA GORĄCO: Kiedy Kraków jedzie do Warszawy
Swojego czasu obiecałam sobie, że z Krakowa śmiać się już nie będę. Muszę w końcu trzymać jakiś krytyczny poziom, a żarty z dusznej atmosfery i kołtuństwa panującego w grodzie Kraka zaczęły wydawać mi się trochę żenujące. Inna sprawa, że w ciągu minionego roku moje związki z Krakowem znacznie się rozluźniły – jeżdżę tam coraz rzadziej, nie mając żadnych istotnych spraw do załatwienia i wielu perspektyw na zobaczenie ciekawej wystawy. Dawne krakowskie znajomości także zaczęły się kruszyć – moje koleżanki ze studiów powoli osiadają w rodzinnych sytuacjach, biorą śluby, gotują prawdziwe obiady, pracują w nudnych krakowskich instytucjach kultury lub korporacjach. Taki obrót sprawy wydaje mi się trochę przytłaczający, do tego często skutecznie uniemożliwia spotkanie.
Podobnie rzecz ma się z krakowskim środowiskiem artystycznym, szczególnie tym młodym. Nie to, że mam coś przeciwko niemu, wręcz przeciwnie – wszyscy wiemy, jak barwne i imprezowe jest to towarzystwo. Przyglądając się facebookowym zaproszeniom na kolejne krakowskie eventy, mam wrażenie, że odbywa się tam nieustannie karnawał sztuk wszelakich, zasadzający się na mariażu artu z poezją śpiewaną. Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, zajrzyjcie na blog Zbiornika Kultury. Mimo to, jakoś nieśpieszno mi tam jechać: jeszcze rok temu przyglądałam się działalności Zbiornika z bliska, w tym roku jednak postanowiłam sobie całkowicie darować. Zmienić mojego zdania nie mogły migotliwe reklamy ZK ani rozkoszne opisy, w których kuratorzy zapraszali wszystkich na kompot i lody. Hasłem tegorocznego Zbiornika miało być nic nie robienie, wzięłam je sobie głęboko do serca – i nie pojechałam do Krakowa.
Nic jednak straconego. Znacie na pewno takie przysłowie o górze i Mahomecie – no więc w moim przypadku Mahomet nie chciał przyjść do góry… więc ona nadepnęła mu na odcisk. Ani się obejrzałam, a Zbiornik Kultury przyjechał do Warszawy i tu – w ramach odbrutalizowania ponurej architektury stolicy – zainstalował na dachu PKP Powiśle coś, co przypominało Latającego Potwora Spaghetti. Makaron i pulpeciki jako remedium na problemy schorowanej tkanki miejskiej? Kurator projektu, Piotrek Sikora, na łamach „Obiegu” tłumaczył później, że był to pomysł, który „można kupić albo nie”, co ja rozumiem jako odniesienie do sytuacji wernisażu LPS na Powiślu, podczas którego kurator i jego dwaj artyści stali nad turystycznym stolikiem i starali się sprzedać gościom baru swoje rzeźbki w kształcie produktów spożywczych. Z tego co wiem, wielkiego brania na te smakowite dzieła nie było. Mimo to wyczyny Piotrka Sikory zostały docenione przez właścicieli knajpy, w której jest on od tamtej pory czołowym artystycznym didżejem.
Na nieszczęście warszawiaków, macki quratora Sikory sięgają także poza talerz ulubionego baru hipsterów – mam wrażenie, że właściwie całkowicie zaanektował on dla siebie przestrzeń ZUJowskiego Project Roomu (no, może czasami oddaje ją Marcinowi Krasnemu…), w której co chwila pokazuje najgorszych krakowskich artystów. Jeśli jest w krakowskiej sztuce coś złego, można mieć pewność, że Piotrek Sikora prędzej czy później sprowadzi to do ZUJa, okraszając dodatkowo imprezą z największymi hitami disco. Ostatnio zrobił chyba wystawę Kubie Woynarowskiemu – obok quratora Sikory najjaśniejszej gwiazdy Krakowa, którego styl doskonale oddaje estetyczne upodobania części tamtejszego środowiska. Inspiracji Woynarowski szuka zapewne gdzieś pomiędzy salami Wawelu i zapleśniałym krakowskim zaułkiem; z jego prac przebija także słabość względem ulubionych rozrywek krakowian – gry w tarota i picia absyntu (bo najwidoczniej od czasów Zielonego Balonika w Krakowie niewiele zmieniło się pod tym względem). Jak się rzekło, Woynarowski jest do bólu krakowskim artystą (ugh…), więc jego uczestnictwo w projekcie przygotowywanym na zbliżające się Biennale Architektury w Wenecji wcale mnie nie zdziwiło. Wystawa ma opiewać kwestię nagrobka marszałka Piłsudskiego, a kto inny mógłby zrobić wystawę o Wawelu jak nie artysta W.?
Kolejnym ZUJowskim wydarzeniem, które wbiło mi się głęboko w pamięć, był wernisaż wystawy Bartka Buczka Czarny charakter. Jak zrozumiałam, artysta ten fascynuje się różnymi mrocznymi opowieściami i komiksowymi superbohaterami, których uwiecznia na swoich płótnach. Na jego wystawie (rzecz jasna, quratorowanej przez Sikorę) można było zobaczyć np. pirackie kości, hiperrealistyczny portret faraona i kobiecy bucik w kształcie banana, należący do jakiejś tam krakowskiej superbohaterki. I to także była typowa krakowska wystawa, bo – powinniście to wiedzieć – w mieście tym roi się od różnych superbohaterów, którzy najchętniej pojawiają się w okolicach Bunkra Sztuki, MOSu lub galerii AS. Wzięło się to chyba z tego, że trwa tam teraz dość duża moda na komiks i jest co najmniej kilku młodych krakowskich artystów-komiksiarzy, który nadają ton środowisku (Hubert Gromny, Ksawery Deskur Wolski, Bolesław Chromry, Agnieszka Piksa czy wspomniany Kuba Woynarowski). Wraz z zmianą pokolenia przyjść więc musiały nowe wizje roli artysty. Kiedyś w Krakowie było nudno, artyści z grupy Ładnie robili same banalne rzeczy, a teraz proszę – krakowski artysta okazuje się być stróżem prawa i postrachem lokalnych łotrzyków. Nie dziwota, że na koszulkach noszonych przez tamtejszych młodych artystów można dostrzec delikatny zarys litery „S”… (vide członkowie grupy Spirala).
Oczywiście, typowy krakowski artysta jest superbohaterem tylko w dzień. Wystarczy bowiem, żeby na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda, a on już pędzi ze znajomymi do baru, aby tam oddać się zwyczajowej rui i porubstwu. Tak przynajmniej można wywnioskować z najnowszej wystawy krakusów w ZUJu, zatytułowanej właśnie Ruja i porubstwo. Byłam naprawdę zdziwiona, kiedy dotarło do mnie, że jej kuratorem nie jest Piotrek Sikora, lecz Katarzyna Wąs. Tym bardziej, że wystawa Katarzyny Wąs podąża torem wyznaczonym uprzednio przez bananowego kuratora: trochę w niej farbiastego błotka i fotograficznej psychodelii, komuś spadły spodenki, a ktoś inny szczerzy brudne zęby, bo zaraz zje grzybka. Gdzieś w kącie kopulują słonie, a na innym obrazie widać coś, co może być kurą i penisem równocześnie… Przy okazji, z kuratorskiego tekstu dowiadujemy się, że od stu lat w Krakowie nic się nie zmieniło, więc, jak przypuszczam, artyści nadal chadzają tam w beretach i pelerynach. To mnie rzecz jasna nie zaskakuje (pisałam już o syndromie Zielonego Balonika), jednak gdzieś na końcu języka pojawia się pytanie o formułę – czy krakowscy kuratorzy nie są w stanie wygenerować innych wystaw, może mniej tendencyjnych? Wiecie, jak patrzę na wszystko to nabieram ochoty do popełnienia głębszej rozprawy na ten temat: „Wpływ myśli Piotra Sikory na nowe tendencje w krakowskiej sztuce curatoringu” albo „I ty bądź quratorem”… czy coś w tym stylu.
Pora jednak przejść do meritum, czyli zasadniczego powodu, dla którego napisałam ten tekst. Teoretycznie, sprawa wydaje się prosta: Kraków się krakowi, a Warszawa jest tym raczej zażenowana i zbywa rzecz milczeniem. Wydawać by się mogło, że wystarczy odrobina rozsądku, żeby nie paść ofiarą towarzystwa skupionego wokół Balonika Kultury… znaczy się Zbiornika. Jednak nic bardziej mylnego! O tym, jak łatwo zarazić się krakowską rują, niech świadczy tragiczna historia Ewy Tatar: zawsze miałam ją za osobę odporną na wszelkie uroki krakowskiej pseudosztuki, jednak wydarzenia ostatnich miesięcy podważyły moją pewność. Oto raz siedziałam sobie na fejsiku i nagle moim oczom ukazało się zdjęcie Ewy – cała zadowolona, stała na schodach Bunkra Sztuki i zapraszała gości na swoją nową wystawę, którą urządziła… krakowskim superbohaterom z grupy Spirala. Dowiedziałam się od niej później, że to była „najlepsza wystawa w Bunkrze od czasów Jarosława Suchana”, co już zupełnie nie mieści mi się w głowie. Wystawy nie widziałam i byłam nawet skłonna jej uwierzyć, gdy wtem Ewa zjawiła się w Warszawie, by otworzyć tutaj swoje dwie nowe wystawy – jedną w galerii Dawid Radziszewski, a drugą w galerii Starter. Obie ma się rozumieć krakowskie, i niestety wiem, która z nich jest gorsza od której. No, po zobaczeniu tych quratorskich wysiłków nie mam już wątpliwości: Ewa Tatar zaczyna się sikorzyć… Nie zdziwię się wcale, jeśli następnym razem zobaczę ją dumnie przechadzającą się po stolicy w bananowych butach Bartka Buczka. Co gorsza, w swoje niecne poczynania wciągnęła nawet mnie, od jednego lepkiego słowa do drugiego zobowiązując do napisania recenzji z jednego z tych krakowskich pokazów. Czuję, że zaczynam tonąć…
No, ale jaki właściwie z tego wniosek? Ot, prosty: kiedy Kraków jedzie do Warszawy, za żadne skarby nie wychodźcie z domu. I najlepiej będzie, jeśli weźmiecie jeszcze jakiś wyjątkowo skuteczny, artystowski antybiotyk…
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej