SZTUKA NA GORĄCO: Paweł i Gaweł w kosmosie
Ostatnio na portalu Blouin Artinfo ukazała się pouczająca lektura: The Art World’s Most WTF Moments of 2013. Autorka tekstu, Alanna Martinez, w ośmiu punktach podsumowała najbardziej zadziwiające wydarzenia w sztuce minionego roku, do artystycznych kuriozów zaliczając na przykład malarską twórczość George’a Busha i artystyczne zapędy Lady Gagi. Zainspirowana tym tekstem zaczęłam się zastanawiać, o jakich WTF moments moglibyśmy mówić, jeśli chodzi o sztukę polską. Kilka wydarzeń z pewnością by się znalazło, a wśród nich nie tylko takie, które elektryzowały media i krytyków. W końcu nie każde kuriozum warte jest opisu i są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie chce się powiedzieć więcej, niż wspomniane „wtf?!”. Weźmy na przykład wystawę Roberta Maciejuka i Honzy Zamojskiego Góra i dół. Wydarzenie niby zabawne i obliczone na dostarczenie widzowi przyjemności, a jednak, spacerując po salach Zachęty, nie mogłam powstrzymać malującego się na mojej twarzy grymasu zażenowania. Najwyraźniej mój wygląd prowokował, ponieważ szybko zostałam zatrzymana przez strażnika wystawy. „Proszę pani, mam ogromną prośbę” – wyszeptał staruszek – „Czy mogłaby mi pani wytłumaczyć, o co w zasadzie chodzi w tej wystawie? Ja tutaj już któryś dzień pilnuję, patrzę na te obrazy i zupełnie nie rozumiem…”. Pech chciał, że staliśmy akurat obok jednej z prac Maciejuka. Był to obraz w sraczkowatym kolorze, z najwyraźniej celowo źle naciągniętym płótnem na blejtram. Po prostu ohydztwo. Popatrzyłam na to dzieło, poczułam kwaśny smak w ustach i zasugerowałam strażnikowi, że powinien poczekać na oprowadzanie z przewodnikiem.
Niepocieszony strażnik odszedł, a ja zostałam sama z pracami Zamojskiego i Maciejuka, starając się przetrawić efekt wieloletniej przyjaźni obu artystów, kiełkującej – jak głosi kuratorska notka – pod skrzydłami galerii Starter. W wywiadzie zamieszczonym w gazetce Zachęty Zamojski przyznał się do swojej fascynacji starszym artystą, który, obok Cezarego Bodzianowskiego, jest dla niego artystycznym guru. Co może łączyć młodego trefnisia z malarzem piktogramów, bajkowych widoków i Colargola, z którą to postacią najczęściej kojarzony jest Maciejuk? Może właśnie ironia i skłonność do zgrywy: Zamojski od dłuższego czasu kreuje się na artystycznego Piotrusia Pana, z kolei Maciejuk ulega urokom zatopionych w formalinie pejzaży i abstrakcji okrytych patyną. Dwóm lekkoduchom wreszcie udało się spotkać na sali wystawienniczej (wcześniej współpracowali przy książce Wazony), a plan swojej wystawy mieli ponoć opracować, spacerując po Florencji i zajadając owoce morza.
Niczym w bajce o Pawle i Gawle, każdy z nich zarezerwował sobie inną przestrzeń mentalną – Maciejuk górę, Zamojski dół. Prace tego pierwszego to w większości górskie widoki, mapy nieba czy święte obrazki – stylizowane na stare. Obciachową estetykę połączoną z religijnymi hasłami („siewca prawdy” lub lux veritatis) należy chyba potraktować jako żartobliwe podejście do tematu górności, dopełnione przez instalacje i rysunki Honzy Zamojskiego, który sprowadza całe to dumanie na odpowiednio dolne poziomy. Zamojskiego interesuje przede wszystkim człowiek – a konkretnie mężczyzna – trawiony przez raczej fizyczne namiętności. Jest to postać tragikomiczna, na rysunkach zaopatrzona w psią mordę i z dyndającym do kolan penisem. Na jednym z rysunków trzyma w dłoni czaszkę – a więc jest także Hamletem. Ciągle jednak zerka z czułością na swój członek, szukając w nim odpowiedzi na dręczące go pytania. Ta symboliczna postać na rysunkach przekształca się w piktograficzny wizerunek „człowieka Honzy”, by następnie przeobrazić się w monumentalne instalacje skonstruowane z prostych rur. Jedną z takich instalacji mogliśmy zobaczyć w galerii Foksal podczas wystawy Fishing with John; w Zachęcie symboliczny homo Honza wstępuje bez przyrodzenia, którym mógł pochwalić się jego poprzednik (skąd ta cenzura?), ale za to z godnym siebie, długim nosem Pinokia. Stoi na tle niebieskiej ściany, na której, niczym trochę przyciężkawe gwiazdy, wiszą okrągłe i owalne obrazy Maciejuka.
Druga sala została pomyślana jako gabinet osobliwości, wypełniony sprzętami należącymi do dwóch badaczy nieba i ziemi. Są tutaj bure abstrakcje Maciejuka, slajdy z kolistymi diagramami, lekko niedorzeczne, vintage’owe zdjęcia małp i kotów… Na jednej ze ścianek trwa projekcja najsłynniejszego kadru z filmu Nóż w wodzie, na środku stoi rzeźba samotnego jeźdźca (może kondotiera?), skonstruowana z metalowej taśmy… Gdzieś w rogu jest oparta o ścianę drabina, która jednak prowadzi donikąd, ponieważ jest przełamana na pół i żałośnie przywarła do podłogi. Aż się prosi, żeby zestawić ją z drabiną Krzysztofa Wodiczki, ale pewnie wtedy drabina Honzy nie wypadłaby najlepiej…
No, ale wypada się spytać, o co w tym wszystkim chodzi. Na co Maciejukowi i Zamojskiemu maski renesansowych humanistów, skoro w efekcie końcowym cały pokaz sprowadza się do pociesznego błaznowania? Do wystawy dołączona została opasła księga ze zdjęciami szkiców Honzy i Maciejuka, którą opatrzono dodatkowo zgrabnymi esejami Andrzeja Kostołowskiego, wzorowanymi na książce Raymonda Cartiera Die Welt z 1957 roku. Wertując księgę, w eseju Kosmos i „kosmosy” odnalazłam pewien znamienny fragment:
„Święty Jan od Krzyża był wielkim mistykiem i wizjonerem, ale też poetą i twórcą rysunków. Przebywając w klasztorze karmelitanek w Ávila, zbudował po 1572 swą listę odrzuceń, dążeń i osiągnięć doświadczanych w kontemplacji. Przedstawił ją w formie wznoszących się kwestii i tworzących kosmiczno-topograficzną Górę Karmel uformowaną z hasłowych wyrazów i zdań. Poprzez zaprzeczenia negatywnym pożądaniom, z mapą cnót oraz z korespondującymi z nią radami duchowymi, wznosimy się ku sferze świetności i chwały Boga, wspinamy się na szczyty mądrości”.
Eseje Kostołowskiego nie odnoszą się bezpośrednio do wystawy w Zachęcie, jednak trudno nie dopatrzyć się tutaj pewnych analogii – mistyk, wizjoner, autor rysunków sporządzający listę odrzuceń, dążeń i osiągnięć… czy to przypadkiem nie Honza Zamojski, lewitujący pośród kiczyków Maciejuka, dzięki którym ma nadzieję wspiąć się na jakiś (jaki?) szczyt mądrości? Ten sam Honza, który w książce Fishing with John pisał o sobie:
„Jan Ewangelista był rybakiem znad morza Galilejskiego. John Lurie wymyślił tytuł Fishing with John ponad 20 lat temu. Ja tak naprawdę mam na imię Jan, a nie Honza”.
Wygląda na to, że w nobliwych salach Zachęty Honza-Jan Zamojski kontynuuje swój projekt „bycia świętym artystą”, który rozpoczął w galerii Foksal pod inną przykrywką i teraz rozwija, mając u boku kolejnego mistyka-trefnisia. Życzę powodzenia w tej metamorfozie… Swoją drogą, Honza nie jest jedynym polskim artystą, który chce widzieć w sobie coś więcej niż zwykłego człowieka. Olaf Brzeski niedawno udowodnił, że jest tak naprawdę współczesną inkarnacją Albrechta Dürera; o ten tytuł konkuruje zresztą z Andrzejem Dudkiem-Dürerem. Czy Honza Zamojski ma szansę zostać drugim Dudkiem-Dürerem (no bo drugim Brzeskim nigdy nie będzie) – nie wiem. Pewną przeszkodą może być tu fakt, że poszukiwania mistycznego alter ego służą mu raczej tylko w budowaniu własnego wizerunku trikstera-półboga-niebieskiego ptaka, dla którego sztuka to tyle co wygłup… Pod tym względem Zamojski przypomina mi bardziej Maurycego Gomulickiego, który jest o tyle lepszy, że przynajmniej nie musi ściągać z Internetu zdjęć półnagich kobiet, które pokazuje później na wystawach (jak to czyni Honza w książce Fishing with John).
Drogi Janeczku, zamiast wgapiać się ekran komputera, może lepiej byłoby trochę pomyśleć nad własną sztuką? Ta bowiem jest dla mnie lekko głupawa. Oczywiście, taka ma właśnie być i za to Zamojski jest lubiany – jest pociesznym wesołkiem, który przedstawia się jako „miłośnik rapu, ryb i liter”. No i jak tu nie poczuć do niego sympatii? Rap jest cool, łowienie ryb jest hipsterskie, a pięknie wydana książka w dobie Internetu potrafi rozmiękczyć serce każdego sceptyka. Część jego rodziny pochodzi z Czech, co artysta konsekwentnie podkreśla przy różnych okazjach. Wiadomo, Czechy są fajne, a Czesi to bardzo mili, zabawni ludzie. Honza też chce być fajnym artystą, stawia więc na czeski humor. Znaczy się: stara się produkować sztukę zabawną i uroczą, którą można by przełknąć równie łatwo jak knedliczki z piwem. W jego pracach pojawiają się kształty liter (cool) i często żartuje z siebie, bo w końcu jest wesołym człowiekiem, o uśmiechu tak rozbrajającym, jak ten należący do Baracka Obamy. Ma też różne śmieszne pomysły, np. udaje, że jest człowiekiem-magnesem, rysuje sowy (bardzo modny ostatnio motyw w biżuterii…), robi pomnik z worka na śmieci albo ustawia piramidki z kostek cukru (kostki cukru są fajne). Żeby nie było zbyt nudno, czasem narysuje tu i ówdzie kilka uśmieszków, zdziwionych minek lub penisów. Raz na jakiś czas uda mu się sknocić jakiś rym w tytule pracy (raper!) i to też wywołuje entuzjazm wśród publiczności (nawet jeśli rym jest banalny). Żeby tego było mało, nic co ludzkie nie jest mu obce, o czym świadczą jego prace o chuci i dziewczynach. Ktoś mógłby szepnąć, że w zasadzie wydźwięk jego prac jest mocno infantylny, no ale ja tego nie powiem, ponieważ też chcę być choć trochę fajna. A tak w boku, znacie taki dowcip: „ – A hoj baco jak tam? – A hoj ci do tego”? Wygląda na to, że twórczość Zamojskiego sprowadza się właśnie do tego. Nawet, jeśli on sam widzi w sobie artystyczną inkarnację świętego Jana.
Ktoś mi powiedział niedawno, że Honza Zamojski jest triksterem i jak każdy trikster robi słabą sztukę. Ocena nie do końca sprawiedliwa, pamiętając, że trikster triksterowi nierówny. Na przykład, nie zestawiałaby Zamojskiego z Oskarem Dawickim. Ten drugi ostatnio co prawda też się nie popisał (przypominam jego ostatni pokaz w Rastrze), trudno jednak określić jego sztukę jako zupełnie błahą. Mocną stroną Dawickiego jest także jego miejsce w historii sztuki i interesująca relacja z mistrzem, Zbigniewiem Warpechowskim. Honza Zamojski, jako młodszy trikster wannabie co prawda szuka artysty, dzięki któremu mógłby budować swoją pozycję i wizerunek artysty-trikstera, ale wychodzi mu to zdecydowanie letnio: z Bodzianowskim jak do tej pory nic zrobić się nie udało, ostatnią deską ratunku jest Maciejuk… Kolejną słabością Honzy jest to, że jako artysta nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Nieustanne powtarzanie, że rap, ryby i litery są fajne to jednak trochę za mało by być branym na poważnie. I jeśli coś go ratuje, to właśnie rzeczona miłość do pięknych książek, które powstają przy okazji marnych wystaw i starają się legitymizować głupotę, która ma miejsce w salach wystawienniczych. Tego typu wybieg sprawdzał się jakiś czas, ale tym razem beznadziejność topornych konstrukcji z rur i szpetota obrazów Maciejuka trochę za bardzo rzucają się w oczy i nie wiem, czy uda się je zatuszować. Tym bardziej, że w księdze Kosmos i kosmos i okolice znajdziemy kolejne gryzmoły obu panów, na dodatek wycenione na około 200 zł… Litości, kto to kupi?
Jak na razie „kupiła to” galeria Foksal, która zrobiła wystawę Honzie Zamojskiemu, najwyraźniej ulegając wpływom galerii Leto. Trudno odczytać ten gest inaczej niż jak desperacką próbę odmłodzenia galerii i nadania jej nowego, modnego charakteru. Maciejuk także widnieje jako jeden z artystów Foksalu – kto wie, może połączone siły misia Colargola i homo Honzy faktycznie wystarczą, żeby odczarować zomboidalny wymiar Miejsca? Lub też – ostatecznie pochować galerię…
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej