Świt rynku, zmierzch świata. WGW i Fringe
Jeśli coś wyróżnia tegoroczny Warsaw Gallery Weekend od wcześniejszych edycji, to topniejąca złotówka w tle. Inflacja nie sprzyja życiu codziennemu, za to inwestycjom jak najbardziej, a kapitał inwestowany w sztukę podobno nie traci na wartości (chyba że akurat powstaje bańka spekulacyjna). Nic więc dziwnego, że artyści sięgają po mroczne estetyki, jeśli to na mroku (zarówno pandemii, jak i inflacji) rośnie karmiący ich rynek.
W zeszłym roku na łamach „Szumu” Karolina Plinta pisała, że „WGW budzi emocje niewspółmiernie wysokie do tego, czym na dobrą sprawę jest: umiarkowaną jakościowo imprezą półperyferyjnego pola sztuki, której pomimo prób ciągle nie udało się wejść na poziom europejskiego centrum. WGW w dalszym ciągu jest bardzo polskie i adresowane główne do lokalnej klienteli o niewygórowanych ambicjach”. I wszystko to nadal prawda. Jednak oglądając tegoroczne WGW próbowałam za myśl przewodnią przyjąć japońskie przysłowie o trzech mądrych małpach: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”, i cieszyć się, że od jedenastu lat taka impreza w Warszawie się odbywa. Zwłaszcza, że nie ma w nim już Biennale Warszawa, które podnosiło prestiż miasta i tutejszej sceny. Więc Biennale nie mamy, bo się nie opłacało (miastu), a WGW jak najbardziej, choć nie jest to dobra wiadomość dla tych, którzy bardziej niż w rynek wierzą w instytucje publiczne.
Oglądając tegoroczne WGW próbowałam za myśl przewodnią przyjąć japońskie przysłowie o trzech mądrych małpach: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”.
Formuła WGW jest mało elastyczna, a to, jak zmienia się impreza kształtują jedynie okoliczności zewnętrzne. Cele pozostają jednak takie same: sprzedaż, otwarcie galerii na publiczność spoza rynku i network. Zwłaszcza ten drugi współczynnik wyleciał w kosmos i coś mi mówi, że ma to związek z sukcesem frekwencyjnym kuratorowanej przez Magdalenę Komornicką wystawy Niepokój przychodzi o zmierzchu w Zachęcie. Choć mam krytyczną opinię o tej ekspozycji, wygląda na to, że przyczyniła się ona do zwiększonego zainteresowania sztuką współczesną wśród młodych ludzi. Podczas WGW ciągle mijało się bardzo młode, kolorowo ubrane i naprawdę zainteresowane osoby, których w aż takim natężeniu w poprzednich edycjach się nie widziało. Tak jakby coś się otworzyło, a prywatne galerie i publiczne instytucje (a przynajmniej jedna) podzieliły się publicznością na równych zasadach. Obecność pokolenia Z na wystawach ma duże znaczenie promocyjne, bo osoby te masowo publikują zdjęcia z wystaw w social mediach, dzięki czemu galerie prywatne otrzymują wizerunkową premię.
Podczas tej edycji, bardziej niż podczas poprzednich, dojmujące było dla mnie uczucie nieprzystawalności. Po raz pierwszy poczułam je we wrocławskiej Krupa Gallery, na gościnnej wystawie Age of Lovehammer Jana Możdżyńskiego i Sebulca. Samo przywiezienie tej wystawy do Warszawy to oczywiście fantastyczna rzecz. Ekspozycja, w ramach której artyści squeerowali figurki z Warhammera, jak i zasady gry, w którą można zagrać w galerii, to jedna z nielicznych wystaw, za którą stała myśl, i to bardzo oryginalna. To sprawiało, że wydawała się ona nieprzystawalna do charakteru imprezy, na której sztuka pełni rolę produktu. Niby wiadomo, że sztukę się sprzedaje i to naturalne, ale takie sytuacje przypominają, jak istotne dla kultury są sprawne instytucje publiczne oraz dosypywanie środków do scen offowych. Podobnie rzecz się miała w galerii Szydłowski, która zorganizowała wystawę Arobala, kuratorowaną przez Anetę Szyłak. Sama wystawa była interesującym przeglądem twórczości (ekspozycja mocno usatysfakcjonuje szczególnie śledzących zwrot kynologiczny w sztuce polskiej). Zdaje się jednak, że Arobal, znowu, wydaje się być z porządku odmiennego od tego, w którym funkcjonuje komercyjna galeria Szydłowskich.
W kategorii dziwności zdecydowanie wygrała galeria Asymetria z wystawą Anny i Romualda Kutery foto-dizajn 90. w kontekście, ulokowana na parterze jednego z ciekawszych warszawskich budynków, czyli w kawiarni Złota Milonga. Sama wystawa zasługuje na wspomnienie, bo ma najbardziej szaloną koncepcję kuratorską, jaką udało mi się usłyszeć. Szalona, nie oznacza w tym przypadku nieudana – po prostu bardzo niewspółczesna, jakby WGW nagle wylądowało na zupełnie innej orbicie. Widać to już po samym opisie: „Pokaz Foto-dizajn ’90 w Kontekście to wystawa fikcyjna, choć oparta na faktach z historii fotografii dizajnu polskiego lat 90-tych XX wieku. To nieoczywiste zjawisko, a dziejące się niedawno: pomiędzy upadkiem żelaznej kurtyny a przybyciem do Polski dizajnerów zachodnich koncernów; miało swoją znakomitą polską forpocztę artystyczną, która na swój specyficzny sposób i jakby cofnięty w czasie linearnym, nadawała nowy znak wizualny światu raczkującego kapitalizmu”.
Mocną reprezentację miała w tym roku scena muranowska. Prace malarskie Alex Urban w Leto zyskują miano najbardziej instagramowych w tej edycji (a konkurencja, jak i stawka, były spore), i wcale nie ujmuje to obrazom wrocławskiej artystki. Jaskrawe, komiksowe, dziewczyńskie płótna, opowiadające historię złych sióstr Kopciuszka, połączono w parę z Martą Ziółek, która wykonała w ramach weekendu otwarcia dwa performanse. Artystki wespół stworzyły historię ciemnej strony siostrzeństwa. Temat podjęty przez Urban był bliski poetyce wystawy w innej galerii, lokalu_30, gdzie kobieca współpraca i więzi rodzinne stanowią dominantę strategii wystawienniczej. Za to sąsiadująca z Leto HOS Gallery do swojej głównej lokacji przy Dzielnej zaprosiła Krzysztofa Gila, potwierdzając moją wcześniejszą intuicję, że w tej galerii wszystko się zgadza – zarówno research, jak i scenograficzna oprawa. Już w średniowieczu wiedziano, że przez oczy dociera się do duszy, a przebywanie na wystawach w HOS to jest przestrzenne i estetyczne przeżycie. Zaś w przestrzeni mokotowskiego kina Iluzjon, w ramach drugiej ekspozycji HOS, rozgościły się rzeźby Norberta Delmana, o których to rzeźbach warto napisać osobny tekst, a tutaj może tylko nadmienię, że można się w nich zakochać. Oglądając dużo sztuki w dużym natężeniu, mózg przechodzi w rejestr przyjemności i afirmacji, a takie wystawy jak ekspozycja Delmana lub Emilii Kiny w galerii Raster znakomicie te rejestry karmią.
Ulokowana w Stacji Muranów galeria Jednostka też postawiła na karmienie zmysłów. Instalacja Karoliny Grzywnowicz, w której artystka kontynuuje poruszane wcześniej wątki ekopoetyki i migracji, zawiera także komponent zapachowy (podobnie jak w HOS-ie, gdzie również potraktowano widzów mieszanką ziół, którymi można było wysmarować nadgarstki,; można też było odnieść podejrzliwe wrażenie, że ten zapachowy odlot ma widza obezwładnić). Grzywnowicz występowała w duecie z Dorotą Buczkowską. Obrazy tej drugiej, oparte na czystym doświadczaniu natury, można było oglądać również w ramach równoległej imprezy Fringe (o której za chwilę), w pop-upie na Koszykowej, zestawione z tkaninami autorstwa matki artystki. Obrazy Buczkowskiej, może nie tak imponujące, jak jej wcześniejsze obiekty rzeźbiarskie, okazują się znakomicie zgrywać ze sztuką Grzywnowicz, a sama wystawa to po prostu porządna ekspozycja dobrych artystek, które patrzą raczej wertykalnie niż horyzontalnie. Buczkowska żyje w naturze, w rumuńskim Barnacie, na granicy z Serbią. Jej malarstwo – barwy i to, w jaki sposób je widzi – składa w cykle. Cykle zaś podobnie jak w przyrodzie zmieniają się i eskalują, więc jej malarstwo bardzo zyskuje oglądane obok siebie.
Podczas tej edycji WGW, bardziej niż podczas poprzednich, dojmujące było dla mnie uczucie nieprzystawalności sztuki i biznesu.
Na wstępie napisałam, że wystawa w Zachęcie otworzyła nowe drzwi, przez które młoda publiczność mogła wejść i trafić na WGW. A jeśli w tej wędrówce mają znaleźć coś dla siebie – to w galerii Prześwit, na gościnnej wystawie poznańskiego Łęctwa, galerii założonej przez Przemka Sowińskiego. Wystawa Najlepsze lata naszego życia, do której zaproszono Zuzę Piekoszewską, Magdę Starską, Natalię Karczewską, Przemysława Piniaka, Pawła Marcinka, Lukasa Hoffmanna i Grzegorza Bożka, zorganizowana przez galerię z oddolną, pozaśrodowiskową historią, mimo że już ląduje na WGW, to nadal z zupełnym luzem. W przestrzeni wystawy trudno było zorientować się, dlaczego właściwie oglądamy ją w ramach sprzedażowego wydarzenia i jak te prace kapitalizować. Wejście Łęctwa na WGW to ciekawy moment włączenia się do obiegu komercyjnych galerii, która jak dotąd konsekwentnie opisywała się jako niekomercyjna. Łęctwo, ufundowane na samoorganizacji, lokalności i sąsiedztwie, w zderzeniu z warszawskimi rezydentami rynku jawiło się jako wyspa oddechu. Wyspa, ku której niegdyś dryfowała galeria Serce Człowieka Kamila Pierwszego, będąca zawsze ciekawym przeglądem naprawdę młodej sztuki. Najlepsze lata… nie są ani wyestetyzowane, ani piękne, ani zorientowane na malarstwo, trochę w tonie WGW sprzed kilku edycji, poszukującego jeszcze miejsca pomiędzy zadęciem przypisanym tego typu inicjatywom a beztroskim fajnowaniem. Nazwa wystawy parowałaby się pięknie w krótki wierszyk z ekspozycją Kaspra Lecnima i Irminy Rusickiej (Pojutrze będzie po wszystkim) w Galerii Szara. Obiekty wykonane z czerni kostnej, poliuretanu, bawełny i stali, spośród których część wcześniej eksponowano w Gorzowskim MOS-ie na wystawie It-it?, są tym, co krytyczki lubią najbardziej – interesujące formalnie, przetworzone z uważnością, zorientowane na kształt, poszukujące i lądujące w formie, która sprawia wrażenie, że wszystko w niej wyciągnięto na wierzch. To przedmioty prawie poetyckie, nawet wzruszające pośród dość mdłych, seryjnie produkowanych narracyjnych płócien. Materia, od której przecież wszystko wychodzi, jest tu na pierwszym planie. Można byłoby z niej skleić cokolwiek, a duet wybiera linię, która wije się, układa w kształty albo po prostu przecina przestrzeń galeryjną wskazując kierunek – dokąd? Na to pytanie odpowie chyba fraza z zapowiedzi: „Jedni mówią, że lepsze jutro było wczoraj, inni natomiast, że jutro będzie lepiej […]”. Nie wiadomo.
Fringe, która jako młodsza siostra WGW przydaje mu nonkonformistycznego nimbu. Na Fringe się dzieje, dzięki czemu WGW może być nijakie i przewidywalne, a jeśli krytyczkom to przeszkadza, to trudno.
WGW to też okazja, aby podkreślić, że są galerie, które wyjątkowo błyszczą na tle innych, niekoniecznie z powodu ekspozycji pokazanych w ramach wydarzenia. To okazja do przeprowadzenia remanentu warszawskiego (czyli polskiego) rynku sztuki, obejrzenia go z oddali i podsumowania. Galerię Dawida Radziszewskiego pamiętam jeszcze z klitki na warszawskim Mirowie. W tym roku Radziszewski prezentuje szwajcarską artystkę Louisę Gagliardi, której malarstwo może nie jest rewolucyjne, ale na pewno w figuratywnych gustach kolekcjonerek i kolekcjonerów, i to nie tylko polskich. Druga wystawa, w przestrzeni Clay.Warsaw, to ekspozycja Krzysztofa Grzybacza, wpisującego się w surrealizującą estetykę – chodliwą tendencję, tak w sztuce, jak i psychoanalizie, co jest również ciekawą ilustracją naszych czasów. Wystawy u Radziszewskiego są kalkulowane pod imprezę, jaką WGW mogłoby być i do jakiej aspiruje. I nic dziwnego. Dawid Radziszewski jest jedną z osób tworzących radę programową wydarzenia, a jego wystawa sugeruje kierunek, w który mógłby zmierzać warszawski weekend, gdyby uwolnił się spod odium peryferyjności. Jednak tylko nieliczne galerie ściągają do Warszawy swoich międzynarodowych podopiecznych – bo też tylko nieliczne ich mają. I tylko nielicznych kolekcjonerów to interesuje.
Równolegle do WGW odbywała się w tym roku pierwsza edycja niezależnej imprezy Fringe. Zorganizowana z inicjatywy twórców galerii Stroboskop, zgromadziła dziewięć niezależnych placówek artystycznych. Nie wiadomo do końca czy Fringe miało być alternatywą dla WGW, czy ukłonem dla niszy, której istnienie jest niewątpliwie potrzebne w każdej dziedzinie kultury. Off tworzą zawsze ludzie odważni, i zawsze ich inicjatywom jest łatwiej zaufać. Jedną z moich ulubionych jest run-space o/b/c/y Mikołaja Malka i Anny Marii Karczmarskiej, ulokowany w mieszkaniu, gdzie właściciele organizują mikrowystawy, w których zderza się twórców różnych dziedzin. Takich, którzy najpewniej na wspólnej ekspozycji w innym miejscu by się nie spotkali. Jest tu więcej miejsca na eksperyment, bo i stawka jest inna. Fringe pokazał siłę galeryjnej sceny offowej. Tej kolektywnej i tej konceptualnej. Zwłaszcza wystawa Zbiory na Starym Mokotowie, prezentująca m.in. prace Bartosza Kokosińskiego, Moniki Mamzety, Bianki Rolando czy Macieja Sieńczyka, jest interesująca w zestawieniu z WGW. Jeśli chodzi o ekspozycję, wspomnę o znakomitym płótnie Małgorzaty Widomskiej, które skojarzyło mi się z estetyką Richarda Serry, mrocznym linorycie Bianki Rolando oraz o tym, że o sztuce najlepiej opowiadają artyści. Jednak Zbiory na Puławskiej są przede wszystkim tym, co mówi nazwa – zbiorami, które nie potrzebują uzasadnienia dla swojego spoiwa. Właściwie trochę o tym jest też rynek sztuki, natomiast niekrycie się z tym przynosi pożytek. Można tym samym zyskać bonus na wagę diamentów (bo wartość złota zjada wojna i inflacja) – autentyczność. Autentycznie przypadkowa jest również wystawa o słodkim tytule Gołe baby i delfiny w przestrzeni wystawienniczej Przyszła Niedoszła. Ktoś gdzieś napisał o tej ekspozycji, że jest super cool i dokładnie taka jest. Podobnie można zresztą określić całą inicjatywę Fringe, która jako młodsza siostra WGW przydaje mu nonkonformistycznego nimbu. Na Fringe się dzieje, dzięki czemu WGW może być nijakie i przewidywalne, a jeśli krytyczkom to przeszkadza, to trudno. Jak długo to potrwa? Zapisałam sobie w telefonie przypomnienie, aby za rok sprawdzić, czy w kolejnej edycji nastąpią jakieś przepływy i transfery pomiędzy WGW i Fringe, festiwalem biznesu i festiwalem niezależnych galerii. Gdybym miała obstawiać, to największy potencjał mimikry ma ekspozycja przy marszałkowskiej 18, gdzie prezentowano malarstwo Jana Porczyńskiego i Alicji Miller, w które być może dzisiaj już warto zacząć inwestować. Tak tylko mówię.
Co roku w przynajmniej w jednej opowieści o WGW pojawia się odniesienie do matecznika galeryjnych weekendów – Berlin Gallery Weekend. Więc i tu o nim wspomnijmy – jest to mianowicie wydarzenie, które z roku na rok redukuje eksperyment i coraz bardziej osiada na laurach. Berliński Gallery Weekend nie musi jednak animować sceny (bo ta istnieje od lat) i udawać, że może zastąpić mecenat publiczny (bo ma potężne instytucje). Warszawa ma tu nad zachodnim sąsiadem przewagę, wynikającą zresztą ze słabości – nasz rynek jest nadal o wiele bardziej demokratyczny. Ktoś by powiedział: „prowizoryczny”, ale (idąc za radą trzech mądrych małp) przekonuje mnie jego, mimo wszystko, inkluzywność.
To, co jeszcze uwidoczniło się podczas tegorocznego WGW, to stabilność. Trudno nazwać to nudą, raczej pewnością, ugruntowaniem celów wydarzenia wchodzącego właśnie w drugą dekadę istnienia. WGW dorasta. Dorasta, a to oznacza, że również obojętnieje na to, co wokół. Jeszcze w zeszłym roku udawało się uchwycić komponent sztuki zaangażowanej, i zdawało się nawet przez chwilę, że prywatne galerie faktycznie chcą przejąć misję od instytucji publicznych, dać przestrzeń do komunikacji na linii artysta-świat (z polityką w tle). W tym roku na zewnątrz wcale nie jest ciszej, do pandemii dołożyła się jeszcze wojna, a niektórym i nawet lęk atomowy (który sprawia, że już nie chcemy oglądać złej sztuki). Natomiast WGW wcale nie było – choć zdawało mi się, że być może będzie – zdominowane przez ukraińskich artystów i artystki. Może dlatego, że chwilę wcześniej odbyła się impreza Druh Druha, promowana czasem pod hasłem „ukraińskie WGW”. Jednak warszawski rynek na razie sąsiadów tylko gości , a nie współdzieli z nimi scenę.
Niepokój przychodzi o zmierzchu i nie chce odejść. Estetyka trashowego końca uniwersum, trochę ezo, trochę mrocznie, z dominującymi wizerunkami hybrydycznych postaci lub bladych kobiet, wchodzącego delikatnie w rejestr sztuki outsiderów – już się opatrzyła, już się do niej zdążyliśmy przyzwyczaić. Coś, co w zeszłorocznym tekście o WGW nazywałam reprezentacją traumatycznego realizmu, nadal jednak nie schodzi z płócien. Jestem ciekawa, co się stanie, kiedy niepokój o zmierzchu zamieni się w radość o poranku, bo chyba w końcu przyjdą takie czasy. Mam nadzieję, że nastąpi wówczas wielki karnawał ulicznego performansu, płótna zostaną zastąpione tańcem, rzeźby uwolnione z galerii i magazynów i ustawione w miejskim korowodzie. Ciekawe, jak w takim świecie odnajdzie się WGW.
Anna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru. Działaczka w obszarze polityki kulturalnej. Na stałe związana z czasopismem „Dwutygodnik.com”, gdzie prowadzi dział teatralny i zajmuje się sekretarzowaniem redakcji. Publikuje w „Szumie”, „Czasie Kultury”, „Tygodniku Powszechnym”, „Vogue”. Szczególnie interesuje ją przyszłość muzeów i to w jaki sposób stworzyć instytucje progresywne nie tylko w treści, ale także w formie.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Warsaw Gallery Weekend 2022, Fringe
- Miejsce
- Warszawa
- Indeks
- Alex Urban Alicja Miller Anna Kutera Anna Pajęcka Bartek Arobal Kociemba Clay.Warsaw Dorota Buczkowska Emilia Kina Fringe Warszawa Galeria Asymetria Galeria Dawid Radziszewski Galeria Łęctwo Galeria Raster Galeria Szara Galeria Szydłowski HOS gallery Irmina Rusicka Jan Możdżyński Jan Porczyński Jednostka Karolina Grzywnowicz Kasper Lecnim Krupa Gallery Krzysztof Gil Krzysztof Grzybacz Louisa Gagliardi Marta Ziółek Norbert Delman o/b/c/y Prześwit Romuald Kutera Sebastian Sebulec Stroboskop Art Space Warsaw Gallery Weekend