Święto wiosny, czyli rok najdroższej kawy
W ciągu mijającego roku sukcesywnie rosły ceny kawy, by pod jego koniec osiągnąć najwyższy poziom w historii cen tej używki. Jak artystyczny prekariat poradzi sobie, jeżeli nie będzie go już stać na kawę? Czy dostanie na nią pieniądze z nowych transzy KPO? Czy bez kawy zdoła wypełnić na czas skomplikowane aplikacje o te fundusze? Czy doczeka się ich wypłaty? Czy doczeka się ustaw polepszających sytuację socjalną robotników sztuki?
W ogóle ciekawie byłoby zbadać wpływ kawy na kondycję społeczności artystycznej. Ja chętnie zobaczyłbym nawet wystawę Kawa w sztuce – ale takiej wystawy się nie doczekamy, bo nie ma jej już komu zrobić.
Gdybym nie wierzył, że wypadki i przypadki naprawdę się zdarzają, pomyślałbym, że to raczej duch czasu opętał tamtego wieczoru osoby organizujące Czyszczenie Zachęty i przemówił przez nie ze schodów pod gladiatorem. W tonie jego głosu pobrzmiewały tony wyższościowe i triumfalistyczne.
Z opublikowanego niedawno raportu grupy badawczej Climat Central wynika, że w mijającym roku Polska znalazła się w europejskiej czołówce krajów, które najszybciej tracą dni zimy – czyli takie, w których przez całą dobę utrzymują się ujemne temperatury. W sztuce tę tendencję można było zaobserwować gołym okiem, bez zebranych w raporcie badań. Zimy właściwie nie było. Już 13 grudnia zeszłego roku, wraz z powołaniem nowego rządu, od razu zaczęła się wiosna – i wiosenne porządki, które trwają do dziś. Wiosna ludu? Raczej wiosna przedrewolucyjnych elit odzyskujących instytucje i posady, obsadzane za pomocą wirującej dynamicznie karuzeli stanowisk, z której siła odśrodkowa wyrzucała jednego po drugim nominatów „dobrej zmiany”. A zatem restauracja? Na szczęście nie do końca.
Opętanie
Emblematyczny – a zarazem najbardziej dosłowny – akt wiosennych porządków miał miejsce 28 marca w Zachęcie w ramach performatywnej akcji Katarzyny Krakowiak-Bałki pod tytułem Czyszczenie Zachęty. „Autorytarny sposób zarządzania, ideologizacja programu i powrót do stęchłych poglądów zabrudziły gmach” – pisała kuratorka projektu, Anda Rottenberg. Niefortunna poetyka akcji i towarzysząca jej retoryka, która wywoływała niezamierzone skojarzenia z czyszczeniem robactwa, mogłyby zostać uznane za wypadek przy pracy, do którego doszło w atmosferze entuzjazmu wywołanego faktem, że Zachęta jest znów nasza – i że odbicie tej placówki z rąk PiS-owców to dopiero początek długiego i radosnego marszu przez instytucje. Gdybym jednak nie wierzył, że wypadki i przypadki naprawdę się zdarzają, pomyślałbym, że to raczej duch czasu opętał tamtego wieczoru osoby organizujące Czyszczenie Zachęty i przemówił przez nie ze schodów pod gladiatorem. W tonie jego głosu pobrzmiewały tony wyższościowe i triumfalistyczne.
Triumf ten może okazać się jednak przejściowy; kończy się przecież rok, który zapamiętamy jako ten, w którym do władzy powrócił Donald Trump. Tymczasem proces depisizacji systemu instytucjonalnego pogłębił wasalizację publicznego sektora polskiego świata sztuki wobec władzy państwowej. Staramy się o tym nie pamiętać. Zapomnieć jest łatwo, zwłaszcza kiedy ministrą kultury po raz pierwszy w historii III RP zostaje osoba pochodząca ze środowiska sztuki współczesnej. Jeszcze nigdy tak wiele osób z naszej społeczności nie było z tak wysoko postawioną urzędniczką na ty. Kiedy jednak władza się zmieni, przypomnimy sobie o tym, o czym teraz udajemy, że nie pamiętamy. Zostały trzy lata na zamontowanie w systemie bezpieczników i buforów zwiększających dystans publicznych instytucji do świata partyjno-rządowej polityki oraz na zagwarantowanie instytucjom minimum autonomii i nadziei na ciągłość. Ciekawe, czy trwają prace nad idącymi w tym kierunku rozwiązaniami. Do sprawy chętnie wrócę za rok, jeżeli „Szum” znów zaprosi mnie do napisania podsumowania (zawsze! – przyp. red.).
Płacz w Wenecji
Paradygmatyczna jest w tym kontekście roszada w obsadzie Pawilonu Polskiego na Biennale Sztuki w Wenecji. Rok 2024 był tym, w którym płakałem na przygotowanej przez Martę Czyż wystawie kolektywu ukraińskich artystów Open Group Powtarzajcie za mną. To była jedna z najlepszych, a na pewno najbardziej wzruszająca wystawa, jaką widziałem w Pawilonie Polonia na Biennale, które odwiedzam pilnie co dwa lata od ćwierć wieku. Wzruszony, cieszyłem się jednocześnie, bo w trzecim roku wojny nie można było dokonać lepszego wyboru tego, co należy pokazać w Wenecji pod szyldem Polonia.
Zostały trzy lata na zamontowanie w systemie bezpieczników i buforów zwiększających dystans publicznych instytucji do świata partyjno-rządowej polityki oraz na zagwarantowanie instytucjom minimum autonomii i nadziei na ciągłość. Ciekawe, czy trwają prace nad idącymi w tym kierunku rozwiązaniami.
Z drugiej strony martwiłem się, oglądając urządzoną na tyłach oficjalnego pawilonu wystawę Ignacego Czwartosa pokazywaną pod tytułem Polonia Uncensored w wyklętym antypawilonie narodowym. Obrazy Czwartosa widziałem już w Zachęcie za „dobrej zmiany”, więc zastanawiałem się co widzę tu – tak naprawdę. Owoc koniecznej korekty procedury konkursowej? Czy świadectwo niebezpiecznego precedensu? A może coś więcej: alegoryczny obraz spolaryzowanego społeczeństwa, które rozpada się na połowy niezdolne do wspólnego korzystania z instytucji publicznych? Społeczeństwo żyjące w dwóch różnych systemach aksjologicznych, które stają się coraz bardziej niekompatybilne i trudne do pomieszczenia w przestrzeni jednego Pawilonu, jednego systemu prawnego, spójnego porządku ustrojowego? Czy oznacza to, że zawierane obecnie kontrakty na kierowanie instytucjami obowiązują realnie tylko do następnych wyborów?
Nie „nasza” Masza
W roku 2024 patrzyłem na korowód osób dyrektorskich odwoływanych ze stanowisk na fali odkręcania „dobrej zmiany” – i nagle dostrzegłem w tym pochodzie Maszę Potocką! Pomyłka? Przecież Masza była „nasza”! Owszem, ale już nie jest. Wcześniej obserwowałem, jak po zmianie władzy samorządowej w Krakowie składa się polityczny parasol, który nad dyrektorką MOCAK-u trzymał niezłomnie prezydent Majchrowski. A także jak dyrektorka Potocka dolewa wiadrem benzyny do ogniska konfliktu wokół stylu sprawowania przez nią rządów. Nie potrafiła inaczej – czy nie chciała? W sumie na jedno wychodzi. Jej upadek i tak jest ważnym case study w dyskusji nad przemocą w sztuce. Tylko jaki jest morał z tej debaty? Masza Potocka ze swoją ostentacyjną arogancją, skazującym wyrokiem sądowym oraz kuriozalną książką o feminizmie naszpikowaną argumentami z dziedziny paleosocjologii, jawi się jako postać przerysowana, komiksowa schwarzcharakterka. Ba! Po niedźwiedziej przysłudze, jaką był solidarnościowy performans Roberta Kuśmirowskiego, który przebrał zdymisjonowaną dyrektorkę za Żyda, stała się figurą wręcz karykaturalną. Jako taka świetnie nadaje się na kozę ofiarną. System zarządzania kulturą w Polsce, który mobbing ma w DNA, składa ją chętnie na ołtarzu wrażliwości na los pracowników. Może ta jedna ofiara wystarczy, by przebłagać oburzone bóstwa empatii i na jakiś czas zaspokoi zbiorową potrzebę zmiany i sprawiedliwości? Przecież procedury konkursowe na dyrekcje instytucji można by zaczynać od ewangelicznego wezwania do osób kandydackich: która osoba nie mobbowała w toku swej kariery nich pierwsza rzuci kamieniem. Gradu kamieni bym się nie spodziewał.
Czuła żarłoczność
Case Maszy Potockiej jest dla mnie jednak nie tylko pokłosiem starych patologii korporacyjnej kultury świata sztuki, lecz również symptomem pokoleniowego konfliktu. Rok 2024 postrzegam bowiem jako czas pogłębiania się generacyjnego pęknięcia w środowisku artystycznym. To dla mnie nowość; nie przypominam sobie szczelin, nie mówiąc o przepaściach, które dzieliłyby moją generację od starszych osób w czasach, kiedy byłem młody. Mam wrażenie, że Zetki mają o wiele mniej cierpliwości niż my w ich wieku i przebierają nogami, nie mogąc się już doczekać, kiedy zajmą miejsca w systemie. Patrzę na to przebieranie z przerażeniem, bo sam mam swoje lata, ale i zainteresowaniem, bo to być może najciekawszy proces, jaki toczy się dziś w środowisku. Zdarza się także, że śledzę go z mieszanymi uczuciami, zwłaszcza, kiedy słyszę jak w dyskurs walki pokoleniowej wkradają się dogmatyczne, moralizatorskie tony. Czuję się naprawdę stary, kiedy czytam wezwania do zorganizowania pogrzebu wypchanym zwierzętom, z których Katarzyna Kozyra ustawiła swoją Piramidę – i kiedy spotykam na wystawach trigger warrningi, ostrzegające, że kolejna praca może sprawić, iż ktoś doświadczy czegoś innego niż poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Można by zaryzykować twierdzenie, że sztuka tak naprawdę zaczyna się w momencie, w którym strefę komfortu opuszczamy, ale gdybym taką tezę wygłosił, zabrzmiałbym przecież jak stary patriarchalny boomer, ktoś pokroju – nie przymierzając – Oskara Dawickiego rozbijającego na festiwalu performance szklankę o podłogę. Należy przy tym podkreślić, że stłuczenie naczynia nie stanowiło elementu performansu, w każdym razie nie takiego, który przewidziano w programie imprezy; było raczej kulminacyjnym aktem napięcia, które już wcześniej narastało między bohaterem filmu Performer a młodymi osobami performerskimi. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o fatalne wrażenie, jakie wywołał gest artysty; gorzej, że Dawicki zostawił po sobie wrażenie boomerskie. Rozsądniej zatem szklanki odkładać na miejsce – tym bardziej, że w wizjach przestrzeni inkluzywności i bezpieczeństwa snutych w ramach kultury empatii i troski jest zaskakująco wiele miejsca na strzempkoidalną mizoandrię, a jeszcze więcej na ejdżyzm. Apetyt na kanselowanie i wykluczanie osób pokoleniowo nieadekwatnych i przejawiających zachowania wrażliwościowo anachroniczne – który doszedł do głosu na przykład w relacji osób kolałtujących lubelskie wybryki wspomnianego Dawickiego – robi na mnie momentami wrażenie żarłoczności, w gruncie rzeczy dość drapieżnej.
Czuję się naprawdę stary, kiedy czytam wezwania do zorganizowania pogrzebu wypchanym zwierzętom, z których Katarzyna Kozyra ustawiła swoją Piramidę – i kiedy spotykam na wystawach trigger warrningi, ostrzegające, że kolejna praca może sprawić, iż ktoś doświadczy czegoś innego niż poczucie bezpieczeństwa i komfortu.
A skoro jesteśmy w „Szumie”, to warto przecież przywołać przypadek opublikowanego na tych łamach tekstu Zygzaki heksizmu Tomasza Kozaka. Autor rzucił w nim kilka tez, które, choć oczywiste, domagały się głośnego wypowiedzenia. Na przykład taką, że figura czarownicy może być przydatną polityczną metaforą, ale tak naprawdę czarów – umówmy się – nie ma. W odpowiedzi pojawiły się wezwania, aby krytyka zakneblować. Oto paradoks: trudno zwalczać Kozaka – i w ogóle przemoc w sztuce – bez przemocy. Sprzeczność tę można by rozwiązać redefiniując przedmiot dyskusji. Zamiast głowić się, jak wypompować jad przemocy z artystycznego zbiornika, pogadajmy o tym, jakie formy przemocy są pokoleniowo dopuszczalne i wrażliwościowo aktualne.
Przypomina się tu niedawna inba wywołana przez Artystyczny Związek Sportowy (AZS). Ten młody kolektyw wziął udział w programie Otwieramy się! zorganizowanym przez CSW Zamek Ujazdowski z wolna dochodzący do siebie po długiej Bernatowiczowskiej okupacji. Nawiasem mówiąc, aby do tego programu się dostać, AZS musiał pokonać dziesiątki konkurentów, którzy zgłosili się do ogłoszonego przez instytucję open calla. Pozostając w poetyce artystycznej rywalizacji o przestrzeń widzialności, kolektyw zaproponował zawody sportowe, w których można było wygrać wystawę w CSW. Jeżeli w zamiar ten wpisany był wątek krytyki instytucjonalnej lub przynajmniej intencja satyryczna, to art-komentariat zignorował ją i zatrząsł się z oburzenia. Konkurencje sportowe stawiają wszak na straconej pozycji osoby chore i niepełnosprawne, nie mówiąc o tym, że zawody z wygranymi i przegranymi – i jakiekolwiek formy rywalizacji w ogóle – podszyte są przemocowością. Ktoś zaproponował, żeby osoby artystyczne walczyły o wystawy w oktogonach. Pomyślałem, że to w sumie rozwiązanie o tyle niezłe, że prowadzące najkrótszą drogą do sedna, ale z tym oktogonem to był oczywiście krytyczny żart. Dla mnie jednak na żart zakrawają próby zamiatania pod empatyczno-wspólnotowe miękkie dywany konkurencyjnych relacji panujących w młodym pokoleniu artystycznym. O równym starcie w tych zawodach również nie ma co mówić; zdarza się choćby tak, że ktoś na progu kariery artystycznej ma zamożnych rodziców z dużego miasta oraz mieszkanie po babci – i co mu zrobicie?
Męskość obnażona
W cieniu tej dyskusji oglądałem wystawę Jerzego Beresia w Cricotece, i gdybym miał wybrać jedno wydarzenie artystyczne, które w 2024 roku zrobiło na mnie największe wrażenie, to byłaby to pewnie ta retrospektywa. Trwająca równolegle prezentacja prac Marii Pinińskiej-Bereś we wrocławskich Czterech Kopułach miała rzecz jasna większą wagę, to nie ulega kwestii. Niemniej Bereś okazał się dla mnie odkryciem. Rok 2024 był, między innymi, rokiem Mrocznej ekologii, odmienianej w tekstach kuratorskich przez wszystkie przypadki. Bereś coś w rodzaju mrocznej ekologii uprawiał na długo zanim stała się ona modna – i zanim błyskawicznie stała się zmęczona niczym młode polskie figuratywne malarstwo. Jeszcze ciekawszy jest sposób praktykowania przez Beresia męskości w sztuce. To męskość – dosłownie – obnażona, postromantyczna, nie walcząca o dominację, napędzana w swoich działaniach moralnym imperatywem, lecz nikogo nie pouczająca, raczej sama składająca się w ofierze. Oto niespodzianka – artysta nie żyjący od 12 lat zostawił po sobie sztukę, która złożyła się na być może najbardziej współczesną wystawę, jaką miałem okazję obejrzeć w mijającym sezonie.
The Cube
2024 nie był jednak rokiem organizowanym przez wydarzenia i wypowiedzi artystyczne; jego głównym tematem była polityka instytucjonalna. Za alegorię tej sytuacji niech posłuży pustka zaprezentowana w przestrzeniach wystawienniczych MSN podczas październikowego otwarcia jego siedziby. Pustka, która – ironię oraz skojarzenia z The Square Ostlunda odkładamy na bok – była zupełnie wystarczająca, a nawet więcej: tej pustki było zbyt mało, by pomieścić wszystkich i wszystkie, które pragnęły jej doświadczyć. W tym kontekście 2024 jest ważnym rokiem. Otwarcie MSN to game changer. Oto instytucja sztuki współczesnej znalazła się w samym sercu stolicy. Zdarzyła się zatem rzecz w psychogeografii pierwszej fazy polskiej transformacji nie do pomyślenia, bo w takim miejscu miały już zawsze działać banki i bazary.
Blisko dwudziestoletni proces tworzenia Muzeum był rejsem przez morze najeżone politycznymi rafami; maratonem, którego trasa prowadziła przez pola minowe roszczeń własnościowych, niestabilnych budżetów, zmiennych nastrojów decydentów. Dla mnie sposób, w jaki ekipa MSN pod wodzą Joanny Mytkowskiej ten proces przeprowadziła, to instytucjonalny majstersztyk. Samo otwarcie nie mogło nastąpić w lepszym momencie. Skończyła się długa PiS-owska zimowa noc i nawet jesienią mamy wiosnę: do centrum Warszawy wkracza, cała na biało, nowoczesność, dyskursywna kultura, postępowa sztuka – kubiczne ucieleśnienie aspiracji liberalnej części społeczeństwa. Co będzie dalej? Koniec procesu tworzenia Muzeum kojarzy mi się z dniem, który nastąpił nazajutrz po wejściu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Do tego momentu cel był jasny; potem okazało się, że liberalne elity mają problem ze sformułowaniem następnego i skończyło się tak, że wytyczyła go reakcyjna prawica, która zaproponowała, żeby westernizację i liberalizację Polski zatrzymać, a nawet odkręcić.
Mam nadzieję, że MSN poradzi sobie lepiej z wypełnianiem treścią białej ramy, która została zbudowana w cieniu Pałacu Kultury. W jaką stronę jednak podąży? Wejdzie w buty hegemona sceny artystycznej? Stanie się obiektem nieustannej krytyki? To niewykluczone, bo przecież ta instytucja znajdowała się pod swego rodzaju środowiskowym parasolem ochronnym; przede wszystkim liczyło się, żeby w ogóle powstała. Teraz musi wyjść naprzeciw oczekiwaniom, które są niemalże niemożliwe do spełnienia i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak z tej sytuacji wybrnie. I co na to powie CSW – a przede wszystkim kto z dyrektorskiego gabinetu w Zamku Ujazdowskim będzie tę odpowiedź formułować? I jaką rolę odegra w tej historii odegra Zachęta Agnieszki Pindery, dyrektorki, której obecność na placu Małachowskiego wykracza poza logikę restauracji, rozbudzając oczekiwania na coś nowego? Zapowiada się ciekawy rok!
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej