Solpol – niekochany symbol
1945: „Wyburzajmy XIX-wieczne kamienice, bezwartościowe estetycznie rudery, wylęgarnie chorób!”
1989: „Nie warto chronić PRL-owskiej architektury, tych wstrętnych, szarych pudeł!”
2013: „Postmodernizm? Raczej kiczowaty, bezwartościowy plastik pierwszych lat transformacji, tego nie warto chronić!”
W 1991 roku grupa kapitałowa Zygmunta Solorza zleciła budowę pierwszego od lat 30. XX wieku domu handlowego we Wrocławiu. Solpol został zaprojektowany w pięć dni i kosztował około 5 milionów dolarów. Czteropiętrowy budynek wzniesiony na działce po neorenesansowej kamienicy stał się częścią sekwencji historycznych budowli przy ulicy Świdnickiej: klasycystycznego gmachu Opery Wrocławskiej, neobarokowego hotelu Monopol i gotyckiego kościoła św. Doroty. Chociaż Solpol nie nawiązuje formalnie do przedwojennej budowli, to odwołuje się do typu narożnej XIX-wiecznej kamienicy z wieżyczką.
Solpol budził kontrowersje od chwili otwarcia 6 grudnia 1993 roku. Raziła szczególnie kolorystyka: róż w płytkach na elewacji, fiolet w szczeblinach i trójkątnych elementach podkreślających narożnik, grynszpan w kolumnach i stalowych ramach uwypuklających schodkowe formy w bocznych elewacjach. Kompozycję uzupełniały logotypy „Solpol” kojarzące się z czołówką Miami Vice.
Główny projektant Wojciech Jarząbek deklarował, że Solpol nawiązuje do zastanego kontekstu urbanistycznego. „Każdy element architektoniczny domu towarowego nawiązuje do wyglądu sąsiednich budynków” – tłumaczył architekt. Mimo to, Solpol nie jest przykładem nurtu kontekstualistycznego w architekturze postmodernistycznej; to raczej niesforne, późne dziecko amerykańskiej kolorowej postmoderny rozrabiające w miejskim salonie starego europejskiego miasta. Budynek nawiązuje do nurtu zapoczątkowanego przez Michaela Gravesa. Solpol ze swoimi gryzącymi się pastelami to architektura jakby przeniesiona z Florydy czy Santa Monica, wyraźnie inspirowana mocnymi (ale i pełnymi ironii, gry, zabawy formą) kapitalistycznymi archiznakami, które można dojrzeć nawet z autostrady. Jarząbek, absolwent Politechniki Wrocławskiej, od 1978 pracował w Kuwejcie. Znał doskonale nie tylko nowoczesne techniki i metody projektowania (ArchiCad!), ale także trendy światowej architektury.
W postpeerelowskim szarym Wrocławiu Solpol był jak kreacje z Dynastii, jak lasery w musicalu Metro, jak sterta sprzętu RTV-AGD w Kole Fortuny. Obiecywał rozkosz konsumpcji. Oznajmiał, a właściwie krzyczał: „Jesteśmy już Zachodem!”.
Solpol, wyśmiewany, nazywany „gaudipolo”, a ostatnio przez Filipa Springera oskarżany o zapoczątkowanie „pastelozy” w Polsce, pozostaje świadomym nawiązaniem do architektury, dizajnu oraz mody lat 80. i początku lat 90. XX wieku. Obok warszawskiego hotelu Sobieski (1992) jest to najlepszy polski przykład eskapistycznego, hedonistycznego, kolorowego postmodernizmu, który narodził się na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku – nie tylko w pracach Gravesa, ale także w dizajnie włoskiej grupy Memphis, grafikach tzw. Szkoły San Francisco czy kreacjach Thierry’ego Muglera i Bernarda Perrisa. Tyle że Solpol nie jest importem (jak stołeczny hotel); ma za to charakterystyczne rozbicie formy, „wewnętrzne zróżnicowanie – jak gdyby poszczególne elementy dzieła rozpraszała jakaś antygrawitacyjna siła ponowoczesności” – jak pisał Fredrick Jameson, analizując Piazza d’Italia. Jednak to, co w Solpolu było świeże – bezceremonialność krzykliwej amerykańskiej postmoderny przy jednoczesnych pozorach „nawiązywania dialogu z kontekstem” (co zbliża Solpol do Saalgasse we Frankfurcie nad Menem) – w następnych latach zostało zbanalizowane przez samego architekta i armię naśladowców.
Zygmunt Solorz-Żak zadecydował niedawno o wyburzeniu Solpolu. Deklaracja biznesmena nie wzbudziła protestów towarzyszących zwykle niszczeniu „ikon modernizmu” doby PRL-u. Solpol nie jest już lubiany przez wrocławian. A przecież w mikołajki 1993 roku otwarcie sklepu było wydarzeniem. W relacji „Wieczoru Wrocławia” znajdziemy opis imprezy z biznesmenami, lokalnymi politykami i modelkami. „Najnowocześniejsza placówka w naszym mieście” – pisano w artykule Europa na Świdnickiej. Chwalono klimatyzację, ruchome schody, sieć wewnętrznej telewizji oraz „standard obsługi, jaki do tej pory znaliśmy jedynie z domów towarowych położonych na zachód od Odry”. W postpeerelowskim szarym Wrocławiu Solpol był jak kreacje z Dynastii, jak lasery w musicalu Metro, jak sterta sprzętu RTV-AGD w Kole Fortuny. Obiecywał rozkosz konsumpcji. Oznajmiał, a właściwie krzyczał: „Jesteśmy już Zachodem!”. Dziś na forach internetowych przeważają głosy poparcia dla wyburzenia Solpolu. Sam budynek faktycznie stał się przestarzały – brakuje miejsc parkingowych, zaplecza dostawczego, metalowe elementy rdzewieją, odpadają płytki. Pamiętajmy jednak, że renowacja Dworca Centralnego (i innych budynków z tego okresu) pokazała, że lepiej umyć niż zburzyć.
Solpol wydaje się skazany na zapomnienie także z innego powodu. Musi zniknąć z miejskiego salonu, bo to znak czasów, budynek-symbol przypominający o początkach polskiej transformacji ustrojowo-ekonomicznej, o wstydliwym czasie kapitalizmu pierwszej połowy lat 90. Niechęć do Solpolu należałoby więc tłumaczyć zbiorowym wstydem – za handel w szczękach, za amarantowe marynarki i czarne mokasyny, za skóroplastykę z butików, kolejki do pierwszego baru McDonald’s i głosy oddane na Tymińskiego. Los budowli wydaje się być przesądzony.