Serce Chopina: Warszawa
Tak. I po tym Nowym Jorku, po speechu w Gagosian, poleciałem do Paryża, do Palais de Tokio, a po drodze byłem jeszcze w Norwegii, RPA i Japonii. Ale co komu po zwykłej ewidencji spotkań, kiedy nie wiadomo, co było motywem tych podróży. To od niego trzeba zacząć, żeby zrozumieć mój sukces i nieszczęście. Do tej pory jeżdżę, latam po bożym świecie, widuję się ze wszystkimi, a brak mi… No właśnie, czego mi brak tak naprawdę? Spokoju, ojczyzny, serca? Och, serca!
Bo też i od niego wszystko się zaczęło. Kiedy pierwszy raz usłyszałem audycję radiową o potrzebie otworzenia serca Chopina, zdumiało mnie jak bardzo jest to na czasie, jak wszyscy powinniśmy zajrzeć do swoich serc przez jego serce i jak wiele sam mogę na tym zyskać.
Siedziałem w domu, na przedłużającym się bezrobociu, które oswajałem przeglądając Internet od strony kultury, swojego nazwiska i bezbrzeżnych refleksów tumblr’a. Było około dziewiątej, pamiętam jak dziś, jak skretyniały prezenter pewnego publicznego radia udawał osobę ciekawą świata, żona przy stole grała w karcianą wojnę z synem, a mi zaczęły drżeć ręce.
Serce Chopina!
Przecież to jest gotowy projekt roku, może nawet dekady. Przepędziłem dziecko z żoną do pokoju obok, zasłoniłem kurtynę do małego, wykrojonego z reszty dużego pokoju, gabinetu, pogłośniłem radio i próbując opanować drżenie rąk, zacząłem notować.
Ajaj-aj, jak oni się tam bawili.
Śmiali się, że serce choć dalej tkwi w tym słoju w filarze kościoła św. Krzyża przy Nowym Świecie, to istnieje ryzyko, że zniknie. Prowadzący choć udawał ciekawość, kpił zarazem z zaangażowania doktora kardiologii, tanatologii i w jednej osobie domorosłego historyka, jak to zwykle kpi każdy dziennikarz, udając jedynie, że słucha i że jest poważny, kiedy przecież nie robi nic innego niż śpi. Nie tacy oni głupi, żeby wiedzieć, że jutro nikt nic nie będzie pamiętał. Ale ja zapamiętałem i każde słowo padające z głośnika wydawało mi się jedną wielką metaforą Polski, Polaków i polskiej historii, a mówili o szczegółach zaiste zdumiewających.
Otóż słój z sercem wypiętrzonym jak chmury w wiosenny dzień (albowiem sam Chopin chorował nie tylko na nadwrażliwość, ale i jakąś dziwną otyłość serca) się najprawdopodobniej rozszczelnił, a wlany tam pierwotnie koniak (koniak!), zwykły chamski koniak gruziński albo francuski, który miał serce utulić i zakonserwować wysychał, upijając swoimi oparami robaki w skrytce i istniało spore ryzyko, że jeśli lustro tego koniaku dotknie chociażby najwyżej wystającej części, podwodnego szczytu serca artysty, wyschnie ono jak alkoholik w gorący dzień i rzeczywistość, przed którą tak chroniono organ, wedrze się z początku przez ten mały, prawie niewidoczny punkt bez przekroju, potem przekroju szpilki, potem gwoździa i to serce jak przez rurkę wyssie. A kto wyssie? Póki co istniała zaledwie obawa rozszczelnienia, jak wypowiadał się skromnie, a nawet świętoszkowato doktor!
O! Jak on tam w radio musiał składać ręce, usta w ciup. Aby tylko nie nastąpiło zetknięcie! Trzeba natychmiast zrobić dolewkę. Stan jest alarmujący! Obniża się jak poziom wody w rzece; wody, szybko! A skąd on to wiedział?
Prowadzący nie wyczuł niczego w jego pieniącym się z pragnienia głosie i śmiał się jedynie, skąd koniak? I skąd artyści czerpią wenę. Z koniaku! Jakie to zabawne, naśladowałem w różnych tonacjach jego śmiech aż do głośnego płaczu, który zaniepokoił Julię i Lecha. Wszystko w porządku – odkrzyknąłem.
Przecież było jasne, że badacz zwłok, niezależnie od tego czy słój się rozszczelnia, czy nie, weźmie w swoje antyseptyczne ręce to ciemne tłuste coś, wielkości, jak mówił, gołębia i wytnie kawalątek. Czy zająknął się o tym przy okazji, coś o DNA? Nic! Głos jednak nie pozostawiał wątpliwości, miał w sobie coś z kolekcjonera, śliniącej się bestii seksualnej, obłąkańczego zbieracza trofeów, który ustawiwszy sobie raz idola nad głową, zrobi wszystko, aby ściągnąć bóstwo na ziemię. Kwestią było tylko kiedy!
– Kiedy to serce może zacząć wysychać i kiedy będzie trzeba interweniować?
– Właśnie to ustalamy…
– A więc powodzenia.
– Nie dziękuję.
Zakończyli wesoło, jakby toastem, choć słyszałem jeszcze jak, przy zjeżdżającym w dół suwaku dźwiękowca, badacz zaśmiał się nerwowo. Do widzenia, do widzenia – mówił. Opinio publiczna, zawsze w służbie ciemnych i sobie nie znanych sił – dodałem.
Moje ręce drżały i raz po raz zgodnie unosiły się z ud. Koniak, słój, choroba, Polska. Tyle zostało na kartce i obok: wielkie, rysowane ołówkiem serce. Kiedy audycja się skończyła, długo nie mogłem dojść do siebie, aż powoli, jakby ze snu, wybudziła mnie sama zapadła w domu cisza, wszystko z dnia odpłynęło. Został pomysł, ja i etiuda rewolucyjna, którą włączyłem najgłośniej, jak tylko mogłem.
Przecież gdy oni będą otwierać słój, ja zrobię o tym wernisaż!
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej