Rytuały, futra i relaksik. Trzy wystawy w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku
Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku uważam za najbardziej FOMO-instytucję sztuki. Szybciej udaje mi się zebrać z Warszawy do Szczecina niż w stronę mazowieckiego ośrodka. I pewnie to nie tylko moje fomo, bo kiedy w końcu tam docieram, to obiekt świeci pustkami, zamknięte na klucz przestrzenie dopiero otwiera nam pani przewodniczka, a przecież jest środek wakacji i teoretycznie każdy chciałby spędzić trochę czasu w miejscu położonym pośród starych drzew. Wykluczenie komunikacyjne nie oszczędziło Orońska, po prostu za trudno tu dojechać, żeby miejsce tętniło życiem. Instytucja ożywa trochę w czasie Triennale Młodych, wydarzenia, które ma na celu promować młodych artystów i artystki. I nawet jeśli, jak słusznie zauważa Stach Szabłowski, „CRP to przede wszystkim ośrodek plenerowy i warsztatowy; na co dzień przyjeżdża tu więcej artystów niż publiczności, więcej się tu pracuje, niż ogląda. Takie miejsce nadaje się bardziej na laboratorium twórczych postaw niż na konkurs młodych talentów, czekających w Orońsku na „odkrycie” przez kuratorki, galerzystów i kolekcjonerów z Warszawy”, to powidoki po imprezie są jednak obecne. Dzisiaj w Orońsku można zobaczyć wystawy trójki uczestników ubiegłorocznego Triennale.
W ramach wystawy Till it’s gone Ida Karkoszka umieszcza w jednej z sal pałacu dwumetrową rzeźbę lisa. Początkowo lisek miał być obszyty naturalnymi futrami, które autorka zbierała przy wsparciu fundacji Otwarte Klatki i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ostatecznie z futer jest zrobiony lisi ogon, który kiedyś równie dobrze mógł być dywanikiem pasującym do wnętrz pałacu.
Kompleks budynków na terenie CRP przypomina mi o wizycie w innej mazowieckiej instytucji, Muzeum Romantyzmu w Opiniogórze. Z tą różnicą, że w Opiniogórze dzieła sztuki to wydrukowane w kiepskiej jakości plansze oprawione w drogie ramy, a w orońskim Pałacu Brandta są prawdziwe obrazy pędzla dawnego gospodarza. Poza tym, infrastruktura jest podobna – oranżeria, staw, kurz w salach, ciężkie pałacowe zasłonki i atmosfera. W dość mrocznej, luksusowej przestrzeni Pałacu Brandta umieściła swoją instalację Ida Karkoszka. Z instytucją w Orońsku współpracowała już wcześniej. W okresie pandemii na dachach obiektów w Centrum zainstalowała „Wystawę, której nikt nie zobaczy”: rzeźbę świni, kruka i szczura. Rzeźba świni pojawiła się też w ramach wspomnianego już Triennale Młodych i była w całości wytworzona z materiałów, które można byłoby później „oddać naturze”. Co ostatecznie się stało – świnka Rhea Silvia została utopiona w stawie w Orońsku, a dokumentację z tego wydarzenia można oglądać na stronie artystki.
Karkoszka nie potrzebuje martwych ciał, żeby wytwarzać monumentalne postaci, co udowodniła rzeźbiąc naturalnej wielkości konie, chociaż w najnowszej pracy sięga po podobny gest co Katarzyna Kozyra w Piramidzie zwierząt. Tak jak kiedyś Kozyra przerabiała martwe ciała, tym razem Karkoszka pozyskuje futra „z drugiej ręki”, jednak te zakonserwowane i przetworzone w części garderoby robią mniejsze wrażenie niż wypchane w skali jeden do jednego truchła w Piramidzie…. W ramach wystawy Till it’s gone artystka umieszcza w jednej z sal pałacu dwumetrową rzeźbę lisa. Początkowo lisek miał być obszyty naturalnymi futrami, które autorka zbierała przy wsparciu fundacji Otwarte Klatki i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ostatecznie z futer jest zrobiony lisi ogon, który kiedyś równie dobrze mógł być dywanikiem pasującym do wnętrz pałacu. Przerastające widza lub widzkę zwierzę ma w sobie dumną pomnikowość, wybrzmiewającą tym mocniej w przestrzeni, która nie jest niewinna. Muzeum Romantyzmu w Opiniogórze ma osobną salę poświęconą polowaniom, popularnej rozrywce wśród dziewiętnastowiecznych ziemskich posiadaczy. Niech więc rzeźba-pomnik lisa we wnętrzach należących niegdyś do Józefa Brandta, będzie krytyczną odpowiedzią wymownie przypominającą o tych, którzy uczynili z polowań tradycję nie-krytycznie upamiętnianą w publicznej instytucji. Wnętrzach nieprzypadkowych: Brandt namalował obraz Polowanie, na którym myśliwi w szale pędzą w stronę martwego dzika otoczonego chmarą psów. Jest w tym czysta afirmacja. Czy jego dom to dobra przestrzeń na pomnik ku czci wszystkich oskórowanych zwierząt? Może niech to będzie postulat: dworki i pałace na izby pamięci dla pomordowanych w polowaniach i złożonych na ołtarzu przemysłu futrzarskiego.
Najciekawszą przestrzenią ekspozycyjną orońskiego kompleksu jest kaplica. Tym razem zagospodarowana przez Adelinę Cimochowicz. Podczas Triennale Cimochowicz wystawiła torebki z nasionami ogórecznika. Artystka jest znana ze swojego permakulturowego ogrodu, który z czułością uprawia, także jako formę przyglądania się relacjom, jakie zachodzą pomiędzy jego nie-ludzkimi mieszkańcami. Przygotowując wystawę Na góry, na łąki na lasy maksymalnie skupiła się na przestrzeni, którą dostała. Sala ekspozycyjna przestaje tu służyć tylko jako opakowanie wystawy i sama staje się obiektem. Istnieje fantazja o sanktuarium sztuki, na którą dosłowną odpowiedzią mogłoby być zaadaptowanie przestrzeni sakralnych na galerie. To zresztą nie jest coś, co się nie dzieje. W Elblągu Galeria El mieści się w przestrzeni dawnego gotyckiego kościoła.
W orońskiej kaplicy powstała multisensoryczna instalacja angażująca kilka zmysłów jednocześnie. Na podłodze artystka ustawiła ceramiczne studnie z płynem w środku – kto odważy się zanurzyć w nich ręce, ten dowie się, że to nie jest niewinna woda. Być może ta ciecz generuje charakterystyczny ziemny zapach, który unosi się w powietrzu i wywołuje podobne jak na cmentarzu wrażenie. A może tak właśnie pachnie czas zatrzymany w murach kaplicy? Kiedy byłam mała, moja babcia mówiła, że nie wolno zaglądać do studni, bo można zobaczyć w niej diabła. Czasem w miejsce diabła wstawiała własną śmierć. Na wszelki wypadek nie patrzę za długo w studnie Adeliny. Nawet, jeśli to atrapa albo po prostu ładne obiekty.
Przygotowując wystawę Na góry, na łąki na lasy Adelina Cimochowicz maksymalnie skupiła się na przestrzeni, którą dostała. Sala ekspozycyjna przestaje tu służyć tylko jako opakowanie wystawy i sama staje się obiektem.
Cimochowicz szukając wśród motywów sakralnych, sięga po ludową pieśń, która przeszła ewolucję ze świeckiej na maryjną: „Dusze rzewnie zapłakały”, o duszach szukających miejsca spoczynku. Artystka przerabia tekst piosenki na pasujący do współczesności, przywracając jej pierwotny charakter bliższy afirmacji natury niż modlitwie. Wykonuje ją chór Ziemski lament, grupa, która praktykuje śpiew starych wiejskich melodii żałobnych w kontekście kryzysu klimatycznego. Tematem pracy, którą oglądam w Orońsku, nie jest jednak kryzys klimatyczny. Raczej czas i to, w jaki sposób przemieniają się narracje o świecie. Zeświecczona kaplica stojąca na terenie Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku jest zresztą przykładem takiej ewolucji. Wydaje się, jakby artystka chciała zanurzyć widza w stan transu albo medytacji, wywołany powtarzającą się w pętli pieśnią. To podobna metoda, którą stosuje w swojej sztuce Agnieszka Polska. Schowany gdzieś w mroku kaplicy widz, w przeciwieństwie do tego jak zazwyczaj pracuje jego ciało w galeriach, nie porusza się oglądając eksponaty. Przysiada na ławce lub schodkach i pozwala wciągnąć się w bodźce, które są mu płynnie podawane.
Instalacja nawet rozbudza we mnie na chwilę tęsknotę za metafizycznością, którą dają kościelne rytuały. Widz lub widzka prędzej zostaliby obojętni na podawane bodźce wśród białych ścian galerii niż ma to miejsce w kaplicy, z którą mamy (prawie wszyscy) kulturowo wdrukowane skojarzenia. Jest to jakiś rodzaj manipulowania zmysłami, ale ostatecznie przyjemny.
Po martwych zwierzętach i kaplicznych rytuałach czas na Relaksik w Oranżerii. To wystawa kuratorowana przez Kacpra Szaleckiego, oparta na obiektach z kolekcji instytucji. Wystawę otwiera rzeźba Antoniego Przechrzty Aksjon – Źródło, obiekt wykonany ze świetlówek. Bardziej interesująca robi się, kiedy przeczytamy ją przez osobę autora: dziś Przechrzta jest uzdrowicielem i nauczycielem postrzegania pozazmysłowego, prowadzącym Instytut Realizacji Siebie. I faktycznie, dłuższy kontakt ze Źródłem i świetlówkami może być sposobem na wakacyjny mindfulness.
Inną niż relaks kategorią omawianą przez kuratora jest przyjemność. Stąd obecność sekcji fikuśnej, którą reprezentują: Źródło Barbary Falender, Autoportret w burgundowej muszli Marka Kijewskiego i Małgorzaty „Kocur” Malinowskiej albo Banan Natalii LL. Jest też sekcja erotyków i przyjemności cielesnych lub miłosnych schadzek. Rzeźba to najbardziej erotyczne medium sztuki, jest więc w czym wybierać: Chłopaki Strażaki – Dziewczyny maliny Wiktora Gajdy, bardzo sensualny, bliski Jarnuszkiewiczowych Dwojga (też obecnej na wystawie), Erotyk Ludmiły Stehnovej.
Może zmęczenie jest po prostu mniej wakacyjne niż relaksik. To zresztą zdaje się być jedną z intencji, które wybrzmiewają z opisu kuratora: rzeźba jako manifest przeciw produktywności. Wychodzę z Oranżerii z przekonaniem, że Kacper Szalecki jest bardzo ciekawą osobowością i artystą. I kropka.
Pośród kolażowo eksponowanych rzeźb, na podłodze sali znajdują się koce, na których nadrukowano archiwalne zdjęcia z artystycznych plenerów. Wspomnienia o plenerach artystycznych (zwłaszcza tych z lat sześćdziesiątych-osiemdziesiątych) to ostatnio popularny wśród instytucji sztuki temat, przekładający się na sentymentalne ekspozycje, poprzez które można omówić zagadnienie kryzysu klimatycznego. Niby przyjemnie jest spojrzeć pół wieku wstecz i zobaczyć, że ktoś przetarł ślady oraz udowodnić sobie, że sztuka była zaangażowana od zawsze. Mniej przyjemnie, kiedy pojawia się świadomość, że nadal w instytucjach publicznych na kilkutygodniową ekspozycję przeznacza się tony plastiku, które później trafiają wprost do kontenerów (jak wystawa Ludwiki Ogorzelec w Zamku Ujazdowskim) albo, nawet po globalnej pandemii, formuła biennale pozostała w grze, podobnie jak międzynarodowe targi i inne środowiskowe spotkania, których sens nie wywołuje potrzebnej refleksji. Te wspomnienia plenerów artystycznych są jak wyrzut sumienia i to dla nich odpowiednia narracja. Zatem koce rozłożone na podłodze Oranżerii wywołuję we mnie frustrację, a nie chęć odpoczynku. Same w sobie mają ciekawą funkcję – dają inną niż zwyczajowa perspektywę oglądania obiektów w galerii. Nie ukrywam swojej słabości do rzeźby jako medium, więc chętnie spojrzałabym na nie z dołu, z pokorą, zamiast przyglądać się im z wyższością (w kinie byłby to wybór pomiędzy perspektywą żabią a ptasią). Nie mogę pozbyć się wrażenia, że czasem kluczem do wyboru obiektów był po prostu tytuł pasujący do koncepcji (Dziewczyna nad jeziorem O Dhe Hion, Odpoczywający Ludmiły Stehnovej, Oderwanie III Magdaleny Więcek-Wnuk), więc trochę powstaje z tego mocakowski odpoczynek i przyjemność w sztuce.
Kacper Szalecki przypomina za to postać Zofii Woźnej, rzeźbiarki żydowskiego pochodzenia, z której pracy Relaksik. Postać skulonej dziewczynki zaczerpnął tytuł swojej wystawy. Ten malutki, pełen czułości obiekt przedstawiający siedzącą postać obejmującą rękoma kolana, sprawia, że trochę łagodniej patrzę na tę ekspozycję, choć mało w nim relaksu, więcej wzruszenia.
Całość jednak nie gra – wizja odpoczynku pośród rzeźby w sali wystawienniczej kłóci mi się z opowieścią o samym medium, które wymaga od artystów i artystek, którzy je wybierają, ciężkiej fizycznej pracy. Może zmęczenie jest po prostu mniej wakacyjne niż relaksik. To zresztą zdaje się być jedną z intencji, które wybrzmiewają z opisu kuratora: rzeźba jako manifest przeciw produktywności. Wychodzę z Oranżerii z przekonaniem, że Kacper Szalecki jest bardzo ciekawą osobowością i artystą. I kropka.
Anna Pajęcka – krytyczka sztuki i teatru. Działaczka w obszarze polityki kulturalnej. Na stałe związana z czasopismem „Dwutygodnik.com”, gdzie prowadzi dział teatralny i zajmuje się sekretarzowaniem redakcji. Publikuje w „Szumie”, „Czasie Kultury”, „Tygodniku Powszechnym”, „Vogue”. Szczególnie interesuje ją przyszłość muzeów i to w jaki sposób stworzyć instytucje progresywne nie tylko w treści, ale także w formie.
Więcej