„Cannabis, whisky, ananas” – rozmowa ze Sławomirem Pawszakiem
Co oznacza tytuł Cannabis, whisky, ananas?
Cannabis, whisky, ananas to refren z piosenki WWO Jeszcze będzie czas. Klasyka polskiego hip-hopu. Chodzi o symboliczne atrybuty sukcesu spełnionego rapera, który marzy o dobrobycie i spokoju. On wie, że czeka go wiele ciężkiej pracy, ale wie również, że potem odpocznie i zbierze jej owoce. Cannabis, whisky, ananas to właśnie czekająca go nagroda.
Wszystkie prace, które pokazujemy na wystawie, powstały w 2013 roku. Większość malowałem, słuchając najnowszego amerykańskiego rapu (m.in. Odd future, Mr. Muthafuckin’ eXquire, Danny Brown, Riff Raff). To był przyjemnie spędzony czas. Malowałem trochę do rytmu hip-hopowych utworów. Próbowałem przekazać w obrazach żywiołową dynamikę, a jednocześnie eteryczną atmosferę tej muzyki oraz przyjemny nastrój, jaki mi towarzyszył. Myślałem o tym, co robię trochę jak o hiphopowym freestyle’u.
Hip-hopowa estetyka jest dla mnie fascynująca. To estetyka polegająca na przeładowaniu i wysokim kontraście, nieprawdopodobne pomieszanie motywów i symboli oraz barokowej formy. Ciekawy obszar do eksploracji, mieszanka świeżości i wizualnego bogactwa form z prostackim kiczem.
Analogicznie do metody twórczej raperów, którzy za najbardziej prawdziwe/wartościowe uznają opisywanie w tekstach osobistych przeżyć, namalowałem obrazy o tym, co jest mi najbliższe i najlepiej znane, czyli o własnym życiu, którego istotną częścią jest malowanie.
Skończyłeś malarstwo na warszawskiej ASP. To tam stałeś się malarzem?
Nie, akademia pomogła mi o tyle, że poznałem tam ludzi, którzy, parafrazując tytuł jednej z wystaw Pawła Sysiaka, „z całego serca wierzyli w sztukę”. Żywo interesowała ich sztuka współczesna, ciągle o niej rozmawialiśmy, jeździliśmy po Europie, żeby oglądać wystawy. Bardziej niż profesorskie korekty wpłynęła na mnie znajomość m.in. z Kasią Przezwańską, Tymkiem Borowskim, Pawłem Śliwińskim. A malować zacząłem dużo wcześniej. Jak byłem mały, dużo rysowałem i rodzice zapisali mnie na zajęcia plastyczne w PKiN. Potem, w połowie podstawówki, mój zapał osłabł. W liceum znowu malowałem, pozowały mi koleżanki ze szkoły, to było dość zabawne i bardzo miło to wspominam. No a potem musiałem wybrać studia. Wtedy zdałem sobie sprawę, że malowanie to coś, co umiem robić najlepiej.
Kluczowy był trzeci rok studiów. Byliśmy wtedy bardzo krytyczni wobec siebie, uważaliśmy, że nie można niczego robić po prostu, że w sztuce wszystko musi mieć jakiś większy, bardziej doniosły sens. Zdałem sobie sprawę, że maluję obrazy w manierze Tuymansa/Sasnala i że nic z tego nie wynika. Problem z Sasnalem był taki, że tematem jego obrazów jest to, co intryguje każdego zainteresowanego kulturą młodego człowieka: historia najnowsza, problemy społeczne, polityka, bohaterowie naszych czasów, skala kosmosu itp. Wydawało mi się wtedy, że sztuka musi dotyczyć właśnie jednej z tych spraw. Zrozumiałem jednak, że nie ma sensu opowiadać tej samej historii i postanowiłem odbić w przeciwnym kierunku. Zacząłem od tego, że przyjrzałem się samemu procesowi mojego malowania i szybko zauważyłem, że najbardziej podobały mi się moje prace dopiero zaczęte, kiedy nie było widać jeszcze, co przedstawiały. Wtedy po raz pierwszy odważyłem się na niekończenie obrazu, na pozostawienie go w fazie „niedomalowanej”. Zadałem sobie po prostu pytanie, dlaczego miałbym go cyzelować, jeżeli tak wygląda dużo lepiej. Kończenie obrazu okazało się nagle jakąś niepotrzebną konwencją. Tak zacząłem malować oszczędne, minimalistyczne kompozycje na białym tle.
Ale nadal malujesz ze zdjęć?
Teraz moje obrazy na pewno nie są już minimalistyczne, ale nadal powstają ze zdjęć. Wygląda to mniej więcej tak: zbieram w Internecie zdjęcia frapujące, dziwne, barwne, szokujące itp. Gdy zbiorę już kilkanaście, czasem kilkadziesiąt zdjęć, które krążą wokół jakiegoś interesującego mnie tematu, robię z tego planszę, taki rodzaj kolażu i z tego maluję. Stapiam to w jedną kompozycję. Przy malowaniu ostatnich prac zbierałem głównie zdjęcia raperów, ich kochanek, tancerek, zdjęcia z występów, stillsy z teledysków, z życia prywatnego, zdjęcia ich biżuterii, ubrań, jedzenia… To bardzo barwne postaci, w przenośni i dosłownie. Cała scena hiphopowa jest dość pojechana, jest z czego rzeźbić.
Czy w takim razie twoje obrazy są w jakimkolwiek stopniu ilustracyjne? Czy motywy ze zdjęć pojawiają się w jakiejś mniej lub bardziej zdeformowanej formie?
Bardzo różnie, niektóre rzeczy pojawiają się w całości, inne we fragmentach. Nakładają się na siebie, występują w różnych skalach i perspektywach, są zblurowane lub rozciągnięte. Czasami maluję coś innego i zaczynam dostrzegać w tym np. czekoladę, no i staram się wtedy ucharakteryzować tę rzecz właśnie na czekoladę. Tak, by była czymś między tym, czym jest rzeczywiście, a czekoladą. Wiem, że brzmi to dziwnie.
Jak dokładnie wpływa na ciebie muzyka, której słuchasz? Czy inaczej wygląda obraz malowany pod wpływem Azealii Banks, a inaczej Sokoła?
W jakimś małym stopniu tak, muzyka nadaje rytm mojej pracy, np. temu, w jaki sposób poruszam się po pracowni. Niby nic, ale na pewno jakoś zostaje to w pracach. Gdy stajesz przed sporym białym płótnem, które samo w sobie jest niezwykle atrakcyjne, to ciężko zrobić pierwszy krok. Potrzebujesz bodźca, który pozwoli ci zburzyć tę harmonijną kompozycję. Muzyka świetnie się do tego nadaje. Czasem słucham przy malowaniu muzyki klasycznej. Jakiś czas temu słuchałem w nieskończoność Pierścienia Nibelungów Wagnera. Wagner jest spektakularny, niektórzy powiedzą, że efekciarski. To trochę taki Jay-Z tamtych czasów.
Nie miałeś nigdy obawy, że w środowisku sztuki współczesnej takie inspiracje mogą być uznane za szczeniackie, prostackie?
Już się tym nie martwię. Gdy kilka lat temu zacząłem pokazywać moje minimalistyczne obrazy, to zostały one przyjęte w miarę dobrze. Potem stopniowo stawały się coraz bardziej rozbuchane, niestrawne i wiem, że kilku osobom po prostu nie przypadło to do gustu, bo były za mało „ę ą”. Jeśli w XXI wieku malujesz abstrakcję, to możesz być spokojny, że to, czego słuchasz, nie może pogorszyć twojego wizerunku. Doskonale zdaję sobie sprawę, że niektórych nie mam szans przekonać do tego, co robię. Zresztą zależy, o jakie środowisko pytasz, swego czasu MSN zrobiło bardzo fajną wystawę debiutujących artystów i kuratorów pod tytułem Nie ma sorry, co było odwołaniem do jednego z tekstów Tedego. Zaprosili go nawet na koncert, ale nie zrozumiał idei i odmówił.
Kiedy zacząłeś słuchać hip-hopu?
Stosunkowo niedawno, kiedy poszedłem na studia. Zaraz, ja już dawno temu poszedłem na studia…
Ale utożsamiasz się z tą kulturą? Chodzisz na koncerty itp.?
Nie, wyobraź sobie, że nigdy nie byłem na hip-hopowym koncercie. A wiesz dlaczego? Bo boję się zderzenia z rzeczywistością. Wolę zachować własny romantyczny obraz tego środowiska, niż go zweryfikować. Jest paru wybitnie uzdolnionych raperów. To głos ulicy, ludowi wieszcze, a moja sympatia do nich jest wyrazem mojej swoistej „chłopomanii”. Interesuje mnie taki rodzaj mądrości ludowej, natomiast niekoniecznie mam ochotę szukać dla siebie miejsca w tym środowisku.
Ale przy okazji wystawy w BWA Warszawa wyraźnie mówisz o swojej fascynacji tą subkulturą.
Interesują mnie tematy, o których w (polskiej) sztuce się nie mówi. Chciałem zrobić zbiorową wystawę o hip-hopie. Mieli w niej wziąć udział artyści, którzy często słuchają hip-hopu i w rozmaity sposób przewija się on w ich pracach, jako źródło inspiracji albo jako filtr widzenia.
Dla mnie ważna jest zapożyczona z hip-hopu kategoria floł. To taki stan, w którym wiesz dokładnie, co masz robić, coś jak wena, tyle, że mniej kapryśnego. Wydaje mi się, że ten stan może być niemal permanentny. Floł jest wtedy, gdy pracujesz ze swobodą, na luzie, w zgodzie z samym sobą. Gdy to, co robisz, przychodzi naturalnie i instynktownie oraz sprawia przyjemność. Choć oczywiście instynktownie nie oznacza bezmyślnie. Malując, cały czas staram się kontrolować obraz, być skupionym. Nie cierpię sztuki naiwnej, bazgraniny, strumieni świadomości, uzewnętrzniania emocji przez ekspresyjne malowanie palcami.
Szkicujesz przed malowaniem?
Nie, nigdy. Kiedyś to robiłem, ale wypalałem się już podczas robienia szkicu. W moim przypadku takie mechaniczne przenoszenie szkicu na płótno nie działa, nie ma już tej energii. Po prostu nie chciało mi się malować tego samego drugi raz. Dla mnie moment, w którym podchodzę do białego płótna, jest paraliżujący. Ten biały prostokąt jest po prostu piękny i za każdym razem boję się go zepsuć. Początek malowania jest dla mnie destrukcją, muszę coś zniszczyć, żeby zacząć coś tworzyć. Muszę przejść ten moment krytyczny, zacząć organizować rzeczy, które pojawiają się na płótnie, porządkować. Bardzo ważne jest, by tego momentu nie przegapić.
Kiedy nabierasz pewności, że obraz jest już skończony?
Po prostu to czuję, choć ostatnio mam z tym problem. Zdarza się, że wracam do obrazów, które już mi się wydawały gotowe i zaczynam wchodzić w detale. Przez te szczegóły można wchodzić w obraz głębiej i głębiej.
To znaczy, że obraz nie powstaje podczas jednej sesji?
Nie, prawie nigdy. W pierwszym dniu pracy powstaje taki kręgosłup. Kiedy czuję, że mam obraz pod kontrolą, mogę stonować, nie muszę być już taki agresywny wobec płótna. Druga, alternatywna opcja jest taka, że psuję obraz i na drugi dzień muszę go wyrzucić. W moim przypadku obraz nie wybacza błędów, nie mam możliwości starcia ani zamalowania fragmentu, który mi się nie udał.
Masz jakąś formułę, którą określasz swoje malarstwo? Jeszcze niedawno kojarzono cię ze „zmęczonymi rzeczywistością”, chyba dlatego, że studiowałeś razem i przyjaźnisz się z Tymkiem Borowskim i Pawłem Śliwińskim.
Nigdy nie czułem się zmęczony rzeczywistością. Wręcz przeciwnie. Kompletnie obca jest mi poetyka tzw. realizmu magicznego, to nie mój klimat, nawet gdybym chciał, to nie byłbym w stanie zmusić się do wymyślania fantastycznych światów, zaludniania ich zdeformowanymi postaciami, maszerującymi w cylindrach szkieletami. To byłby fałsz, we mnie nigdy nie było najmniejszej tęsknoty za magicznością. Osobną sprawą jest, że bardzo cenię obrazy Ziółkowskiego czy Śliwińskiego, ale to, co mnie w nich pociąga, to nie tyle oniryczny nastrój, ile raczej zgrywa i beztroska przechodząca w bezczelność.
Jeśli nie zmęczenie rzeczywistością, to co? Jak cię opisać? Najmocniej chyba w twoich nowych obrazach zwraca uwagę pomysł na igranie z czymś niebezpiecznym estetycznie, miksowanie popkultury (hip-hop) z tradycją abstrakcyjnego malarstwa gestu.
Rzeczywiście, myślę, że to, co najbardziej mnie w malarstwie pociąga, to ryzykanctwo estetyczne. To co robię, rozumiem raczej jako poszukiwanie nowego niż grę ze starym. Szukam dla siebie skrawka niezagospodarowanej przestrzeni gdzieś na granicy abstrakcji i witalności kultury hip-hopowej. Nie interesuje mnie odwoływanie się do przeszłości, tzn. oczywiście tradycja ma wpływ na to, co robię, bo mieć musi, ale nie jest to temat mojej pracy. W robieniu sztuki ważna jest dla mnie świadomość, że robię coś przyjemnego i nie boję się śmieszności. Kiedy maluję, czuję floł i mam nadzieję, że ten floł widać w moich pracach.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Sławomir Pawszak
- Wystawa
- Cannabis, whisky, ananas
- Miejsce
- BWA Warszawa, Dom Funkcjonalny, ul. Jakubowska 16/3 Warszawa
- Czas trwania
- 11.01.2014 - 01.03.2014
- Strona internetowa
- bwawarszawa.pl
- Indeks
- BWA Warszawa Sławomir Pawszak