Rok 2021, czyli z życia żab
Wszystkie nasze strachy – taki film mógłby nakręcić Krzysztof Kieślowski. Czy w 2021 roku atmosfera sprzyjała kinu moralnego niepokoju? Scenografie i kostiumy spektaklu życia publicznego zachęcają do snucia analogii z późnym PRL. Jest monopartia i pierwszy sekretarz, jest nomenklatura, telewizja kłamie, policja się sroży, jest nawet stan wojenny. Ba! Jest nawet inflacja!
Są też i różnice; w latach 80. szanujący się artyści bojkotowali oficjalne instytucje, teraz kroi się na to, że to raczej oficjalne instytucje będą bojkotować szanujących się artystów. Wyalienowane władze późnej Polski Ludowej bezskutecznie zabiegały o poparcie społeczne, teraz władza je ma. Wprawdzie nie można mieć wszystkiego, więc rządzi się w imieniu szklanki w połowie pełnej własnego elektoratu. W rezultacie okupujemy się nawzajem. Polska liberalna okupowała endecką, teraz role się odwróciły. To zła wiadomość dla sztuki współczesnej – bo w endeckiej wizji świata sztuka jawi się jako trochę zdegenerowana już z samej swej natury. Pieniądze z MKiDN idą teraz na Bąkiewicza.
W dusznej, żeby nie powiedzieć dość beznadziejnej atmosferze roku 2021 premiera i festiwalowy sukces Wszystkich naszych strachów miały swoją wagę. Oto film z queerowym bohaterem, który do tego jest artystą sztuk wizualnych, święci triumfy rok po tym, jak homofobia stała się strukturalnym elementem kampanii prezydenckiej – w kraju, w którym urządza się strefy wolne od LGBT, a także reorganizuje się publiczny system artystyczny, równając go do partyjnej linii.
Mieszkaniec wsi, gej, katolik, artysta – Daniel Rycharski, protagonista Wszystkich naszych strachów, to poważny kandydat na bohatera naszych czasów, figurę, w której losach i tożsamości zbiegają się wątki kluczowych debat i konfliktów. Na Wszystkie nasze strachy można spojrzeć jak na filmową adaptację wystawy, którą Rycharski w 2019 roku pokazał w MSN. Wystawa podobała mi się bardziej od filmu, była wielowymiarowa, bogatsza; film postawy artysty nie pogłębia, raczej ją upraszcza. Ale jednocześnie ją dramatyzuje i popularyzuje na skalę, jakiej nie da się osiągnąć żadną wystawą. W każdym kolejnym filmie ze swojego cyklu fabuł o żyjących artystach Łukasz Ronduda starał się coraz bardziej oddalać od filmu jako projektu artystycznego i zbliżać do formuły mainstreamowego kina. We Wszystkich naszych strachach, które wyreżyserował w duecie z operatorem Łukaszem Guttem, wreszcie dopiął swego. To film dla takiej publiczności jaka emocjonowała się kiedyś Filadelfią albo Dekalogiem. To kino, o którym da się dyskutować w inteligenckim albo drobnomieszczańskim domu przy kolacji. W poprzedniej fabule o artystach, Sercu miłości, Ronduda grał z konwencją melodramatu. Teraz bierze na warsztat moralitet. Dlatego właśnie to kino, w którym nie ma miejsca na wyparte przez metafizykę poczucie humoru, tak bardzo kojarzy się z Kieślowskim. Skojarzenie pogłębia zanurzenie dyskursu Wszystkich naszych strachów w chrześcijańskim imaginarium. Kurator-reżyser podążą w tej kwestii tropem Rycharskiego, który proponował aby odbić z rąk reakcyjnej prawicy fundamentalne chrześcijańskie pojęcia, takie jak miłość bliźniego, ofiara, pokuta, odkupienie, a także wiara. Przywrócić tym pojęciom ich pierwotne ewangeliczne znaczenia, za ich pomocą przekroczyć logikę destrukcyjnego konfliktu – to propozycja, której nie wolno lekkomyślnie zlekceważyć.
Pytanie jednak, czy na taką propozycję nie jest już za późno. Na warszawskiej premierze w Kinotece Łukasz Ronduda wspominał w kontekście swojego filmu o książce Adama Michnika Kościół, lewica, dialog – eseju ważnym dla sojuszu, który laicka inteligencja zawarła z Kościołem Katolickim w czasach późnego PRL. Proto-postsekularne kino Kieślowskiego, na które Ronduda również się powołuje, można widzieć w rozszerzonym polu tego aliansu. Mało tego, wśród rozentuzjazmowanego tłumu, który przybył do Kinoteki świętować projekcję Strachów nie zabrakło samego Adama Michnika. Jego słynna książka bardzo się jednak zestarzała, właściwie trudno byłoby znaleźć dzieło równie zdezaktualizowane. I nie chodzi tylko o to, że dialogi Michnika prowadzone były z kapłanami klasy księdza Tischnera, a dziś Kościół ma raczej oblicze księdza Oko i don Stanislao. Sojusz sił postępowych z religią działał w latach 80. pod presją wspólnego wroga, ale po 1989 roku polska demokracja wyszła na tym aliansie jak Zabłocki na mydle; kondycja praw kobiet jest tego najlepszym przykładem. Trudno też udawać, że symbole chrześcijańskie nie uległy zużyciu przez trzy dekady ich rabunkowej eksploatacji przez reakcyjną prawicę. Krzyż, którym wali się ciągle innych ludzi po głowach, wyszczerbia się, być może już się połamał; nie wiadomo czy jeszcze jest co zbierać. Świetnie, że Wszystkie nasze strachy powstały, ale szkoda, że nie zdarzyło się to wcześniej. Dziś wizja odkupienia nakreślona w tym filmie jawi się w najlepszym razie jako utopijna, w najgorszym – jako anachroniczna.
W jakimś sensie spóźniona wydała mi się także skądinąd znakomita wystawa Wilhelma Sasnala w Muzeum POLIN. Precyzyjna, a jednocześnie liryczna malarska (psycho)analiza polskiego pejzażu, której dokonał Sasnal to propozycja na miarę współczesnego malarza narodowego, który zaprasza współziomków do rachunku sumienia, do stawienia czoła temu, co wyparte, zepchnięte w zakamarki świadomości i pamięci, do szaf przeznaczonych do przechowywania szkieletów. Obrazy Sasnala zostały pokazane na tle ścian wyłożonych lustrzaną folią. Taka wystawa-zwierciadło to doskonałe tło dla głębokiej narodowej debaty. Dyskusje, dla których Taki pejzaż mógłby być ciekawą ramą, nawet się kiedyś w Polsce toczyły. Nie było to bardzo dawno temu, choć te czasy wydają się dziś osobliwie odległe. Była bowiem sobie epoka, w której skuszona wizjami modernizacji polskość (niemal) dała się ponieść ambicji zmierzenia się z samą sobą, stawienia czoła własnym demonom, rozliczenia się z przeszłością – po to, by zrzucić z barków jej bagaż i wreszcie ruszyć do przodu. Te wysiłki należą jednak do przeszłości; Polska zmęczyła się psychoanalityczną robotą. Proces, którego punktem zwrotnym był początek „dobrej zmiany” w 2015 roku polega bowiem między innymi na zaproszeniu ledwo co wyegzorcyzmowanych demonów, by opętały nas na nowo. Sasnal bywał oskarżany przez prawicę o uprawianie „pedagogiki wstydu”. Nawet jeżeli tak jest, to dyskurs takiej pedagogiki jest dziś głosem wołającego na puszczy, bo Polska „dobrej zmiany” nie wstydzi się niczego, jest dumna – również z tego, czego wstydzić jednak by się należało.
Głos Zeitgeistu roku 2021 słyszę więc raczej w dramatycznym, przejmującym krzyku Iany Shostak niż w dyskursie Wszystkich naszych strachów czy Takiego pejzażu. Cień tego Zeitgeistu dostrzegam także w Pomniku Drutu Kolczastego. Instalacja Michała Frydrycha stanęła przed warszawskim Muzeum Woli w listopadzie. Oto bryła wymodelowana z nowoczesnego drutu żyletkowego, jakim obecnie zabezpiecza się polską granicę z Białorusią, zostaje wyniesiona na piedestał niczym kolejny bohater narodowy. Wszystkie skojarzenia z kryzysem uchodźczym są zamierzone & nieprzypadkowe – pomnik wystawiony został jako część Marszu Gościnności, akcji w ramach której artystki i instytucje kultury starały się zareagować na etyczną i humanitarną katastrofę w nadgranicznym pasie.
Kryzys na granicy jest jak smog; tego syfu nie da się nie wciągać w płuca, można tę sprawę wyprzeć ze świadomości, ale zawieszone w powietrzu mikropyły brutalności, hipokryzji, egoizmu i bierności i tak nas wszystkich trują. Sam pierwszy rzucę w siebie kamieniem – nie ma mnie na granicy, wmawiam sobie, że nie mam czasu, bo muszę pisać tekst do „Szumu”, nie mam siły i odwagi, nie narażam się, nie pomagam. Całe szczęście, że władza tak ochoczo bierze na siebie odpowiedzialność za tę moralną porażkę. Militarystyczny sos, w którym pławią się rządzący, wygląda dość obrzydliwie, a pachnie jeszcze gorzej. Jeszcze niedawno nie uwierzyłbym, że w takim kraju jak Polska – tak rzekomo zakochanym w wolności i solidarności – będzie się publicznie wychwalać zalety drutu kolczastego. Mniej zaskoczony jestem żenującymi nutami granymi do słów #muremzapolskimmundurem; pamiętam te melodyjki jeszcze z PRL, który pod pewnymi względami rzeczywiście nigdy się nie skończył. Ktoś powie: to wszystko robota PiS-u! Jasne, co byśmy poczęli bez PiS-u? Gdyby go nie było, sytuację na granicy trzeba by wziąć na klatę samemu. Boję się myśleć, jaki byłby wynik takiej próby; mogłoby się okazać że, en masse, w tej kwestii wszyscy jesteśmy bardziej do PiS-u podobni niż chcielibyśmy przyznać. Je suis Jarosław?
Brzytwowy drut, uformowany przez Frydrycha w rzeźbę przygnębiająco dobrze rymuje się z kształtem jaki przybiera Polska po sześciu latach „dobrej zmiany”, de-europeizacji, renesansu swojskości i specyficznie pojętego poczucia godności narodowej.
Nie postrzegam więc Pomnika Drutu Kolczastego jako monumentu ekskluzywnie dedykowanego władzy, która, swoją drogą, zachowuje się tak, jakby jej skrytym marzeniem było zostać wojskową juntą, paradować w pagonach i battle dressach, defilować, stać murem, powiewać, śpiewać marszowe piosenki, a może nawet prowadzić jakąś wojnę, najlepiej hybrydową, z hordą egzotycznych najeźdźców – zziębniętych i zbrojnych w śpiwory. Przeciwnie, biorę ten pomnik również do siebie. Jego symbolika ma swoje źródło na granicy, ale siła stworzonego przez Frydrycha monumentu polega także na tym, że upamiętnia coś więcej niż tylko kryzys uchodźczy. Brzytwowy drut, uformowany przez Frydrycha w rzeźbę przygnębiająco dobrze rymuje się z kształtem jaki przybiera Polska po sześciu latach „dobrej zmiany”, de-europeizacji, renesansu swojskości i specyficznie pojętego poczucia godności narodowej. Wina PiS-u? Wiadomo! Tyle, że PiS nie przybył z Marsa. Nie mówię, że ten drut opasuje czy może raczej opisuje całą polską tożsamość, ale dobrze wyraża tę część naszej natury, która wzięła teraz górę. Ludzie, którzy patrzą na świat przez kolczasty drut, który sami rozwinęli wokół swojego terytorium – tacy jesteśmy, takimi się staliśmy. Niektórzy tego chcieli. Inni nie zrobili dość, aby temu zapobiec. Odpowiedzialni jesteśmy wszyscy, więc i dla wszystkich jest ten pomnik.
Innym obrazem, który został mi w oczach po 2021 roku jest autoportret Janusza Janowskiego w pozie renesansowego gentiluomo, spadkobiercy cywilizacji łacińskiej. O curva! – wyrwało mi się, kiedy pierwszy raz zobaczyłem ten wizerunek, ilustrujący wiadomość, że bohater obrazu zastąpi Hannę Wróblewską w fotelu dyrektorki Zachęty. „Curva” po łacinie znaczy zakręt. Z kolei wyrażenie Ordo Iuris w języku Owidiusza oznacza porządek prawa. Chociaż nie, w tym kontekście Owidiusz wydaje się trochę za queerowy i dwuznaczny. Powiedzmy więc, że to język Kaliguli, tego, który mianował senatorem pewnego konia. W końcu łaciną posługiwały się bardzo różne osoby i wygadywały w tym języku najróżniejsze rzeczy.
Zwiedzając wystawę Adamasa zastanawiałem się, czy w czasie wakacji przegapiłem jakiś doniosły historyczny moment? Czyżby wojska Unii Europejskiej dokonały w Polsce bratniej interwencji i obaliły demokratycznie wybraną dobrą zmianę?
Tak się składa, że kancelaria prezesa Ordo Iuris, mecenasa Jerzego Kwaśniewskiego (Parchimowicz & Kwaśniewski Spółka Adwokacka) zajmuje się obsługą prawną zarówno Związku Polskich Artystów Plastyków, na czele którego stoi Janusz Janowski, jak i kierowanego przez Piotra Bernatowicza Centrum Sztuki Współczesnej. Kiedy zaszedłem do tej ostatniej instytucji w czasie wakacji, trafiłem na solo show Jacka Adamasa, kreowanego na czołowego przedstawiciela „awangardowego konserwatyzmu”. I znów dostałem ataku skojarzeń z PRL! Ale co poradzę, skoro Adamas przez całą wystawę cytował Przesłanie Pana Cogito – odlane w betonie, wydrukowane na ogromnej plandece, odtwarzane w formie nagrania (w autorskim wykonaniu Zbigniewa Herberta), a nawet przełożone na język migowy (z jakiegoś powodu ten ostatni zapis został wydrukowany na kolejnej plandece w formie ideogramów, choć osoby głuche nie są przecież niepiśmienne).
„Ocalałeś nie po to aby żyć, masz mało czasu trzeba dać świadectwo”,
nawoływał za Herbertem Adamas za pomocą betonu i plandek. I dalej:
„Idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych
czaszek do grona twoich przodków: Gilgamesza, Hektora, Rolanda
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”
Zwiedzając wystawę Adamasa zastanawiałem się, czy w czasie wakacji przegapiłem jakiś doniosły historyczny moment? Czyżby wojska Unii Europejskiej dokonały w Polsce bratniej interwencji i obaliły demokratycznie wybraną dobrą zmianę? Może pod groźbą bagnetów zmuszają już masowo osoby tej samej płci do zawierania związków małżeńskich? Może Zamek Ujazdowski jest ostatnią, oblężoną twierdzą w mieście popiołów, które zostały po prawdziwej polskości? Może Jacek Adamas, niczym Zbigniew Herbert za komuny, zszedł do podziemia, by tam zabiegać o przyjęcie do grona zimnych czaszek?
Kiedy wyszedłem z CSW, okazało się jednak, że wszystko jest po staremu: dobra zmiana trwa, Adamas nie jest wyklętym poetą, lecz laureatem ministerialnych nagród i wyróżnień, i ma wystawę indywidualną w wielkiej państwowej instytucji sztuki.
Skąd zatem ten dramatyczny herbertowski ton u artysty oficjalnego, którym Herbert nigdy nie był?
Odszedłem z Zamku nieco zdezorientowany, myśląc, że urzędująca obecnie w nim ekipa jest chyba trochę oderwana od rzeczywistości, która przecież powinna jej się podobać. Wróciłem jednak w jakiś czas później zobaczyć Sztukę polityczną i okazało się, że się myliłem. Piotr Bernatowicz nie jest oderwany, trzyma rękę na pulsie; tym razem o skojarzeniach z PRL nie było mowy. Sztuka polityczna to projekt osadzony zdecydowanie w czasie teraźniejszym i rzeczywistym, w epoce alt-rightu i populistycznej erystyki. Ta ostatnia jest swoją drogą dość ciężkiego kalibru, bo, umówmy się, trzeba mieć stalowe nerwy, żeby na jednej wystawie postawić w jednym szeregu Alesia Puszkina, który siedzi w białoruskim więzieniu za opór wobec policyjnego reżymu Łukaszenki, i Dana Parka skazanego w Szwecji za mowę nienawiści – i obydwu przedstawić jako towarzyszy broni w tej samej bitwie: batalii o wolność artystycznej wypowiedzi. Takie rzeczy tylko w CSW!
Sam w sobie ruch z Danem Parkiem był jednak udaną prowokacją dyrektora. Zapraszając do Warszawy tego outsidera skandynawskiej sceny artystycznej, niebezpodstawnie posądzanego o neofaszystowskie sympatie oraz afiliacje, Bernatowicz i współkurator Sztuki politycznej Duńczyk Eirik Lundberg popchnęli środowiska liberalne do histerycznych reakcji, włącznie z głoszeniem, że wolność wypowiedzi twórczej kończy się tam, gdzie zaczyna się obraza uczuć odbiorców sztuki. Wart jest pac pałaca, mógł mówić Bernatowicz, przypominając jak często konserwatyści domagali się od sztuki współczesnej uszanowania ich delikatnych uczuć. Urażonym konserwatystom tłumaczono w takich wypadkach, że uczucia trzeba złożyć w ofierze na ołtarzu wolności artystycznej wypowiedzi. Chcieliście wolności to ją macie, mówią dziś alt-rightowi uczestnicy Sztuki politycznej, prezentując na wystawie ekspresję swoich lęków i uprzedzeń wobec migrantów, osób nieheteronormatywnych, muzułmanów, lewaków, Niemców – lista wrogów jak zwykle jest długa.
Czy liberalny komentariat znalazł dobrą odpowiedź na tę wystawę? Nie do końca. Na pewno wystarczającą odpowiedzią nie była tabliczka postawiona na granicy wystaw Sztuka polityczna i Codzienne formy oporu. Uczestniczki tego drugiego projektu napisały na tabliczce, że kategorycznie odcinają się od okropnej sąsiedniej wystawy i nie mają z nią nic wspólnego. Cóż, coś wspólnego jednak ze Sztuką polityczną, chcąc nie chcąc, miały. Dzieląc to samo piętro w tej samej instytucji, zostały skutecznie wykorzystane przez Piotra Bernatowicza do przedstawienia aktualnego programu CSW jako ostatecznego rozwiązania kwestii pluralizmu. Kiedyś taka wystawa jak Sztuka polityczna byłaby w Zamku nie do pomyślenia. A teraz nareszcie jest – powiadali triumfalnie dyrektor CSW i jego duński sojusznik; w jednym skrzydle wystawia lewica, w drugim alt-right, tu kultura troski, tam fobie – doczekaliśmy się prawdziwego wielogłosu. Zresztą Bernatowicz nie jest pierwszym, który wpadł na to, że postmodernistyczne narzędzia można wykorzystać do relatywizacji i dewaluacji pojęć wykutych pierwotnie w emancypacyjnych celach; w perspektywie prawicowych populizmów uprzedzenia i brak uprzedzeń to tylko dwie strony tego samego medalu, bo przeciwnicy uprzedzeń są uprzedzeni wobec tych, którzy uprzedzenia żywią. Wszyscy jesteśmy tacy sami, czyli w gruncie rzeczy jednakowo paskudni. Ta teza, przewrotnie przedrzeźniająca egalitarne projekty sztuki postępowej, jest destrukcyjna, ale niestety nośna i zdaje się mieć kolosalną przyszłość. Jej zanegowanie wymaga poważnego wysiłku intelektualnego, ale również moralnego, bo w warunkach ostrej polaryzacji strony konfliktu mają tendencję do upodobniania się do siebie, zaś proces upodobniania, zgodnie z zasadą gorszej monety wypierającej lepszą, zawsze polega na równaniu w dół.
Gdzie szukać światełka w ciemnym tunelu 2021 roku? W sektorze prywatnym, w wielkim kapitale? Nadzieja oczywiście umiera ostatnia. Niemniej żyjąc ową nadzieją, warto jednocześnie nie żyć złudzeniami i wybrać się w (artystyczną) podróż (Hestii) wraz z pracą Natalii Galasińskiej o znamiennym tytule Złom. Jak wiadomo, podróż ta skończyła się, nomen omen, na złomowisku. Po złomowaniu Złomu w internetowej art-bańce wybuchły interesujące dyskusje: wiele prominentnych osób ze środowiska napominało, żeby sektora prywatnego nie krytykować, bo bywa wprawdzie oszczędny w swej hojności, szorstki w swej miłości do sztuki, ale jest również wrażliwy i mógłby się poczuć urażony zbyt zuchwałą ewaluacją społecznej odpowiedzialności biznesu. Odpowiedzialny przedstawiciel biednego artworldu, zamiast bezczelnie wytykać, lepiej by wywołał ducha pradziadka i poduczył się od niego jak miąć nerwowo czapkę i uprzejmie patrzeć na swoje buty. A ponieważ ja też jestem wrażliwy i szanuję cudze uczucia, nie będę Polakiem, który, jak mawiał prezydent Chirac, nie skorzystał z okazji by milczeć – i już nic nie mówię.
Chociaż… Podobno, choć instytucje drżą w posadach od dudnienia szturmowego kroku maszerującej w ich stronę „dobrej zmiany”, rynek komercyjny ma się świetnie, sztuka idzie jak świeże bułeczki, galerzyści są uśmiechnięci, a w Desie bite są rekordy, o jakich przed pandemią nikomu się nie śniło. Jaki więc mamy tak naprawdę budżet? Jeden z prominentnych warszawskich galerzystów, Jacek Sosnowski, zrobił nawet na ten temat – i pod tym tytułem – wystawę. Pokazał na niej fotografie Ady Zielińskiej przedstawiające pieniądze (w sztuce). Obejrzałem wystawę z zainteresowaniem, bo każdy przecież interesuje się pieniędzmi, a już zwłaszcza osoby, które oglądają je głównie na zdjęciach. Jaki mamy budżet okazała się całkiem błyskotliwą i cierpką opowieścią o finansach w polskiej sztuce współczesnej. Wynikało z niej, że publiczne instytucje pieniędzy nie mają, a jak mają, to tak mało, że lepiej żeby nie miały wcale. O ekonomii pozainstytucjonalnego rynku sztuki nie było w tym projekcie ani słowa, to znaczy ani jednej fotografii. Tytułowe pytanie pozostało zatem bez odpowiedzi, co z jednej strony stępiło trochę krytyczne ostrze projektu, ale z drugiej strony było tak wymowne, jak tylko potrafi być milczenie.
Projekt Zielińskiej był częścią Miesiąca Fotografii w Krakowie. A skoro mowa o tym festiwalu, nie mogę opanować kolejnego paroksyzmu PRL-owskich flash backów. Główna wystawa Miesiąca, kuratorowana przez Agnieszkę Rayss zbiorówka Powaga sytuacji, z hukiem nie została otwarta podczas inauguracji imprezy i pozostała zamknięta dla publiczności aż do jej końca. Wystawę gościła Cricoteka, której w ostatniej chwili puściły nerwy: w tygodniu poprzedzającym otwarcie instytucja uznała, że jednak nie jest w stanie unieść eksponowania pracy Krzysztofa Powieży, która była kolażem z transparentów niesionych jesienią 2020 przez uczestniczki Strajku Kobiet. Artystki i kuratorka nie zgodzili się na usunięcie pracy z wystawy i postanowiły nie otwierać jej w ogóle. W rezultacie wziąłem udział w jedynym w swoim rodzaju wernisażu – nie-otwieraniu wystawy, której uczestniczki i uczestnicy protestowali wsparci przez część publiczności, a organizatorzy odczytywali oświadczenia. Kiedy słuchałem zakrzykiwanej przez demonstrantki dyrektorki Cricoteki, Natalii Zarzeckiej, która drżącym głosem wzywała na pomoc Tadeusza Kantora i przekonywała, że sztukę trzeba ustrzec od uwikłania w politykę, miałem wrażenie, że oglądam kino moralnego niepokoju – na żywo! Współczułem dyrektorce, że musi publicznie łykać tak ogromną żabę, przekonana, że należy ją zjeść dla dobra kantorowskiej spuścizny i instytucji, którą trzeba ochronić przed gniewem jej organizatora, PiS-owskiego marszałka województwa Małopolskiego – człowieka, który bez wątpienia też ma uczucia i mógłby się poczuć dotknięty pracą Powieży. Ale współczułem także sobie i wszystkim zebranym. Dyrektor Zarzecka łykała żabę, a my jesteśmy przecież żabami pływającymi w garnku. Temperatura wody rośnie.
P.S.
Stojąc w maju pod Cricoteką myślałem, że nie prędko zobaczę tablice ze Strajku Kobiet w publicznej instytucji. Aż tu nagle… Pod sam koniec roku trafiłem na nie na wystawie Kto napisze historię łez w MSN. Projekt o prawach reprodukcyjnych kobiet w samym sercu stolicy Polski w 2021 roku? Swoją drogą to świetna wystawa, a do tego zaskakująco optymistyczna, pełna energii i wiary w przyszłość. Czy Muzeum niczego się nie boi – czy nie ma już nic do stracenia? Tymczasem na placu Defilad jak na drożdżach rosną mury stałej siedziby tej instytucji, a im wyżej się pną, tym bardziej rośnie napięcie. A więc obyście żyli w ciekawych czasach. Te życzenia w 2022 roku na pewno się spełnią.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej