Ręce, które leczą, ręce, które duszą. Dominika Kowynia w Galerii Szarej
„Zawsze mam kłopot z opisaniem w paru słowach prac Dominiki komuś, kto ich nie zna. Kiedy mówię, że zajmuje się feminizmem i ekologią, to brzmi okropnie banalnie”. Tak wprowadza mnie do wystawy Oczy suszy Joanna Rzepka-Dziedzic, galerzystka z katowickiej galerii Szarej. No, faktycznie. Można by dorzucić jeszcze parę innych wytrychów, jak tożsamość, relacje międzyludzkie czy dorastanie, tak czy owak brzmi to równie okropnie. Ale to nie tylko problem Kowyni. Wybitnych artystów, może przede wszystkim właśnie malarzy, ciężko podsumować w paru słowach. Bo co powiedzielibyśmy w podobnej sytuacji o Sasnalu? Łatwo to się opisuje stocki przemalowywane na prześcieradłach.
Dominika Kowynia przez lata pozostawała poza radarem instytucji i krytyki. Dobrze znali ją za to młodzi malarze z katowickiej akademii, od Bartka Buczka po Martynę Czech. Stykali się z nią jako pedagożką, asystentką Andrzeja Tobisa. Sam pierwszy raz usłyszałem o Kowyni trzy lata temu, przy okazji Bielskiej Jesieni, którą wygrała wówczas jej studentka Martyna Czech. Kowynia co prawda nie dostała nawet jednego wyróżnienia, choć na jej obrazy w swojej recenzji zwrócił uwagę Wojciech Szymański, uznając je za „wyraźnie osobne”. Czech stała się wówczas małą sensacją, ale i Kowynia powoli zaczęła wypływać poza katowickie środowisko.
Pierwsza część katowickiej wystawy to spektakularny pokaz narracyjnego wyrafinowania Kowyni. Poszczególne sceny układają się w rodzaj malarskich notatek z wyobrażonej przyszłości.
Rok później w galerii Widna Marta Lisok zorganizowała jej solową wystawę Ludzie z piasku. Znalazły się na niej prace nawiązujące do dzieciństwa artystki w Libii – spędzonego w dziwacznym zawieszeniu i izolacji. Jak wspomina Kowynia, jej rodzice przez osiem lat nie nauczyli się języka arabskiego i nie zaprzyjaźnili z żadnymi Libijczykami. Jej samej stworzono cieplarniane warunki, co sprawiło, że nie miała zbyt wielu kontaktów z mieszkańcami obcego kraju; mimo, że jej to nie odpowiadało, obracała się więc w getcie białych, wschodnioeuropejskich imigrantów. Podobna izolacja czekała na nią po powrocie do kraju. Sama chciała być po prostu „normalnym” dzieckiem, rówieśników fascynowała jej afrykańska przeszłość. Szybko okazało się jednak, że była dla nich nie dość „egzotyczna” – Libia nie miała wiele wspólnego z Afryką, jaką dzieciaki karmione programami przyrodniczymi i lekturami pokroju W pustyni i w puszczy miały przed oczami.
Na Ludziach z piasku czuć było ten dystans. Choć obrazy Kowyni bazowały na mglistych wspomnieniach i fotografiach z dzieciństwa, sprawiały wrażenie jakby były oparte na fotograficznych albumach zupełnie obcych ludzi. Wrażenie pogłębiały jeszcze pokazane fotografie – paszportowe zdjęcia Libijczyków ubiegających się lata temu o wizy, które matka artystki zamiast zniszczyć, z niewiadomych powodów zachowała. Po twarzach postaci na obrazach pozostały z kolei jedynie niewyraźne plamy, rozmyte, prawie monochromatyczne sylwety.
Podobne właściwości zyskiwali bohaterowie starszych obrazów Kowyni. Na wystawie Oczy suszy artystka pokazała dwa z nich, z 2008 i 2011 roku. Stanowią rodzaj wstępu do dwóch części wystawy, jednej skoncentrowanej na wątkach środowiskowych, drugiej – feministycznych. To płótna pod każdym względem prostsze od najnowszych obrazów. Mniej skomplikowane kompozycyjnie, ascetyczne w kolorycie, dość jednolicie malowane. Podobnie jak inne obrazy Kowyni z tego okresu, przypominają nieco technicznie płótna Leona Goluba czy Georga Baselitza. Jednolite tła, rozwibrowana, ekspresyjna faktura. Tyle że zamiast politycznego zaangażowania, uderza ich introwertyzm. Ciasne kadry wypełniają twarze niezidentyfikowanych bohaterów, malowane niemal graficznie. Krótkimi pociągnięciami pędzla Kowynia ryje w gęstej powierzchni farby jak dłutem w drzeworytniczej matrycy, buduje postaci seriami szrafowań. Dominują czernie, szarości, przybrudzona biel, ciemne zielenie.
Czasami Kowynia eksperymentuje z żywszą, bardziej zróżnicowaną kolorystyką. Z czasem maluje też nieco bardziej realistycznie i płasko. W kolejnych latach powraca zróżnicowana faktura, postaci na powrót stają się bardziej sumaryczne, zwaliste, niezgrabne. Nowsze obrazy staja się też bardziej skomplikowane kompozycyjnie, plany nakładają się na siebie, wokół dokładniej namalowanych postaci snują się sylwetowe powidoki innych bohaterów.
Czasami źródła obrazów Kowyni bywają zaskakujące. W Bez smaku sąsiadują ze sobą postacie prezenterki z telewizji śniadaniowej i blogerki modowej, która zaczęła obserwować artystkę na Instagramie. Ich twarze sypią się, obraz jest jakby malarsko zgliczowany, a obie wydają się wspólnie klecić absurdalną tekstylno-kulinarną konstrukcję.
Pierwsza część katowickiej wystawy to spektakularny pokaz narracyjnego wyrafinowania Kowyni. Poszczególne sceny układają się w rodzaj malarskich notatek z wyobrażonej przyszłości. Takiej, w której najbogatszy jeden procent zapewne wyleciał w arce Elona Muska na Marsa, a reszta ludzkości pozostała na planecie pozbawionej wody pitnej i zdewastowanej klimatycznym zawirowaniami. Daleko im jednak wciąż do prostych scenek rodzajowych, rządzi nimi raczej mglista logika snu. Na Idź miękko dwie postaci w puchowych białych kurtkach idą w głąb lasu, za ich głowami na ziemię spada płonący kształt, wyglądający jak niewielki meteoryt, a w rogu kłębi się stado widmowych, sinych, jakby pozbawionych sierści psów. W jednej kompozycji splata się więc zwyczajna realistyczna scenka z akcentem rodem z filmu katastroficznego i przebitką przypominającą drastyczne nagrania z zaniedbanych hodowli zwierząt. Kwaśny grymas na twarzy z czarnobiałego, starszego obrazu wiszącego obok współtworzy z tą wizualizacją sennej kulminacji koszmarów rodzaj wprowadzającego w resztę wystawy dyptyku. Przy okazji świetnie pokazuje imponującą formalną ewolucję malarki.
Czasami źródła obrazów bywają zaskakujące. W Bez smaku sąsiadują ze sobą postacie prezenterki z telewizji śniadaniowej i blogerki modowej, która zaczęła obserwować artystkę na Instagramie. Ich twarze sypią się, obraz jest jakby malarsko zgliczowany, a obie wydają się wspólnie klecić absurdalną tekstylno-kulinarną konstrukcję. Równie chętnie Kowynia sięga po literaturę. Bohaterka innego obrazu wzorowana jest na zdjęciu młodej Doris Lessing siedzącej przy maszynie do pisania. Po maszynie została jednak tylko różowa amorficzna plama, a na samą postać nakłada się czarna sylweta innej kobiety. W tle majaczy jeszcze jedno przedstawienie kobiety na tle iście infernalnego pejzażu, jakby lasu rozświetlonego złowieszczymi rozbłyskami czerwieni, nad którym wisi ciężkie czarne niebo. Kompozycyjnie dopatrzeć się tu można obrazowego odpowiednika Złotego notesu Lessing, w którym przeplatają się notatki z poszczególnych notatników protagonistki, w tym jednego dotyczącego okresu obecnego też w biografii Kowyni – afrykańskiej młodości.
W kolejnej sali uderza płótno oparte na fotografii z ulicznego marszu. Postać kobiety o trzech piersiach na pierwszym planie wygląda jak przewodniczka grupy zdeformowanych popromienną chorobą nomadów. Dalej dominuje wątek relacji artystki z matką. Relacji, jak można się domyślać, mało przyjaznej, w której rodzicielka występuje raczej w roli typowej złej macochy z animacji Disneya. W grupie wieńczących wystawę obrazów wątek przeniesiony zostaje na relacje międzygatunkowe w fantastycznym obrazie Pies oddycha. Wokół głowy tytułowego zwierzęcia leżącego na posadzce z barwnych kafelków kłębią się wiszące w powietrzu dłonie. Bezcielesna zbitka w kolorach błękitu lekarskich rękawiczek, brudnej bieli i głębokiej czerni skupia się w jednym punkcie jak stado żarłocznych padlinożerców. Wyglądają jednocześnie jak dłonie udzielającego zwierzęciu pomocy weterynarza, jak i sadysty, który próbuje je udusić. Pies na szczęście oddycha lub niestety jeszcze oddycha.
Obrazy Kowyni są dokładnie takie – zaangażowane, ale nie dydaktyczne, zawikłane, chłodne, nigdy nie dostępne w pełni. Nawet pozornie proste sytuacje stają się dwuznaczne. W obrazie Ochrona środowiska na tle spalonego słońcem pustynnego krajobrazu pojawia się jakby małe okienko, przez które wdziera się do środka bujna afrykańska roślinność. Ale ten pozorny Eden też wygląda groźnie, malarycznie, co podkreśla jeszcze gruba faktura farby, różniąca się od płaskiej powierzchni reszty obrazu. To także dobre podsumowanie całej malarskiej strategii Kowyni, która wydaje się cały czas rozdarta między dwoma biegunami, eleganckim, syntetycznym realizmem a ekspresyjną szarpaniną z malarską materią. Wcześniej próbowała albo jednego, albo drugiego. Ale dopiero z ich połączenia powstała sztuka autentycznie oryginalna, doskonała formalnie, a w połączeniu z introwertyczną, ale pociągającą swoją niejednoznacznością ikonografią stawiająca ją w gronie najważniejszych polskich malarek i malarzy.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Dominika Kowynia
- Wystawa
- Oczy suszy
- Miejsce
- Galeria Szara, Katowice
- Czas trwania
- 16.05–21.07.2018
- Osoba kuratorska
- Joanna Rzepka-Dziedzic
- Strona internetowa
- galeriaszara.pl