Radosny taniec delfinów. „To” Marty Ziółek w Nowym Teatrze
Przeżyłem małą, łechcącą i osobistą przyjemność gdzieś w drugiej trzeciej spektaklu, kiedy ze sceny padło słowo „rewolucja”, nie raz, a dla upewnienia kilkanaście razy. Jakby dla mnie, bo już od pierwszych gestów, od samego zaproszenia na widownię, wygłaszanego przez Ziółek, tancerkę i autorkę przedstawienia, z dźwigu nad sceną, wiedziałem, że będzie to o tym, co będziemy robić po rewolucji. Skąd wiedziałem?
O Marcie Ziółek, „talencie poszerzającym pole ekspresji kinetycznej człowieka” (mam nadzieję, że dobrze cytuję dwutygodnik.com) nie czytałem wcześniej nic, recenzje z teatru omijam jak tabele piłki nożnej, ale skwapliwie i ochoczo oglądam wszystkie gify płynące szerokim strumieniem przez Facebooka, przez Tumblra i co ciekawsze teledyski na shotsach. Stąd.
O tych najlepszych, czyli gifach z kąpiącymi się w różowej poświacie obłymi ciałami para-delfinów, para-teletubisi, z głaskami autoramentu co najmniej kosmicznej pramatki nawet redaktorzy szanownych (i właśnie zamykanych z powodu braków ministerialnych dotacji) czasopism lewicowych zwykli się wypowiadać: „tak będziemy zachowywać się po rewolucji”. Na Facebooku oczywiście. W żartach.
Bo sam ten tekst, nim jeszcze o Ziółek, w zestawieniu z gifami, wydawał mi się niezwykle przezorny, detonujący te wszystkie lewicowe eschatologie, punkt Omega i możliwy koniec czasów – „nie tacy my głupi, by nie wiedzieć, że walka klas nie kończy się nigdy, a jeśli już, to jedynie iluzją.”
No i właśnie przez estetykę do takiej porewolucyjnej rzeczywistości dotarłem dzięki Marcie Ziółek i jej spektaklowi „To” w Nowym Teatrze. Mamy tam niby bluebox, limbo, nic, czasem snujący się dym z dymiarki i troje przerośniętych nastolatków bawiących się teledyskowymi figurami i przekrzykującymi „to”, „to”. „To”. Zaiste tak już przecież wygląda świat demokracji liberalnych po rewolucjach, czy nie pamiętamy tego z domówek? Ktoś podchodzi do komputera, zmienia muzykę i znów nowy bodziec, i znów nowy taniec, i znów – „to”, „to”. Syn sąsiadów, kiedy dzieci przestawały zauważać go w piaskownicy, mówił nieco dłużej: „pacie do mnie”. Wydano też ileś książek o narcyzach.
Słowem, świat po rewolucji wygląda u Ziółek przekonująco. Muzyka – którą dziś słyszałem wszędzie, w stajni, w dyskoncie spożywczym, w aucie i restauracji na koniec dnia, a mogę ją włączyć nawet zaraz do snu (!); tam, w teatrze stała się nagle rzeczywista, otulająca – jakby pokazując, że nigdy jeszcze nie mieliśmy tylu bodźców, które wystrzeliwują nas do świata wolnego od fizjologii (leciwa Doris Lessing w swych wspomnieniach przyznała się do poglądu, który sama uznała za dziwny, że zachowanie ludzi w XX wieku zmieniła najbardziej muzyka, masowa, rytmiczna muzyka). Muzyce towarzyszy taniec – nic z pierwszych potrzeb Maslowa, nic z drugich, ani nawet ostatnich i wyższych, mamy tylko radosny taniec delfinów. I może uwierzyłbym w tę dokonaną już rewolucję, gdyby nie…
I tu można spoilerować to przedstawienie, albo symbolicznie przejść do jeszcze jednego osobistego wrażenia z dnia, dotyczącego tejże przemiany. Kiedy jechaliśmy do teatru, autostrada wspinała się na ślimak, zjeżdżała z niego i znowu wspinała się na słupach w górę. I jeśli ta pętla Mobiusa jeszcze piętnaście lat temu cieszyłaby mnie w nieskończoność właśnie jako spełniona rewolucja, teraz – kiedy wiem, że wszystko to jest nietrwałe, a niewiele dalej burzą miasta, nie daje już radości. Porewolucyjna nostalgia gospodyń domowych, którą ze zgrozą opisywał Günter Grass, podając wibrator za główne narzędzie budzenia jakichkolwiek wrażeń, znikła i znikło poczucie samej możliwości zmiany.
Wyśpiewuje to i Ziółek, dla mojej radości wtedy to oficjalnie cytując te wszystkie klisze teledyskowe „your revolution will not be televised”; nie będzie też taka, ani inna, być może nie będzie jej wcale. No właśnie. Estetyczny koncept czerpiący ze Spring Breakers Harmony’ego Korine’a, czy pisania Donalda Barthelmego idzie dalej – do dwuznacznego końca, który bez wyrzutów sumienia o spoiler można opowiedzieć tutaj. Bo na końcu wszyscy się rozbierają i nacierają oliwką, kładą i wyglądają – no właśnie: jak po orgii, jak martwe ciała, jak na plaży.
Ludzie klaszczą, Ziółek wstaje i mówi, że wszystko się udało, ale coś się stało ze światłem i nie świeci. I albo chodziło tylko o techniczny, jednorazowy błąd, albo o ostateczną, skrytą puentę – złowieszczą, a może ekstatyczną właśnie – tego, co pokazali. Światło czy brak światła? Warto zobaczyć. Nie tylko dla tego, co widać, ale i tego, co to do nas mówi.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej