Przepraszam, którędy na „Golgotę”? – kilka uwag o wolności artystycznej wypowiedzi i kulturowych wojnach
Historia nie rozwija się liniowo dążąc ku świetlanej przyszłości, a raczej kołem się toczy – tak też jest z wolnością artystycznej wypowiedzi. Naiwne jest przekonanie prezentowane przez część polskiego środowiska artystycznego, że cenzura i procesy twórców to odległe wydarzenia, które zdominowały przełom tysiącleci, a sytuacja sztuki współczesnej, jej rola i społeczny odbiór w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmieniły się, w domyśle – „ucywilizowały”. Do kwestii rzekomego liniowego rozwoju relacji kultury i wolności wypowiedzi odniosę się w drugiej części tekstu, najpierw chciałbym przyjrzeć się stosunkowi społeczeństwa do sztuki współczesnej. Otóż w moim przekonaniu niezmiennie opiera się on na kilku prostych założeniach, które ujawniają się szczególnie mocno w sytuacjach wybuchu artystycznych kontrowersji, zwłaszcza o charakterze religijnym.
To gówno nie sztuka
W powszechnym odbiorze sztuka nie jest społecznym i historycznie zmiennym konstruktem, tylko wieczną esencją piękna. Dlatego artystyczność dzieła konsekwentnie jest negowana, gdy jego twórca, zamiast koncentrować się na dialektyce ładne – brzydkie, próbuje problematyzować podstawy naszego myślenia. Taki awangardowy typ sztuki z reguły wiąże się z przekroczeniem różnego rodzaju, milcząco zakładanych lub bezwiednie internalizowanych przekonań, co w zamiarze ma wywoływać zaskoczenie, a nawet szok i opór. Tak jak każdy przekaz artystyczny, tego typu strategia twórcza wymaga od widza znajomości pewnego kodu nadawczego: widz wie i jest przygotowany na to, że zostanie „zaatakowany”. Jednocześnie wie, że atak ów nie jest celem samym w sobie, ale dopiero początkiem wyzwania stawianego przez dzieło sztuki, które ma prowadzić do głębszych refleksji, np. ikonografia chrześcijańska może zostać wykorzystana do pytania o rzeczywistą, a nie deklaratywną obecność sacrum w naszym życiu, albo o postać owego sacrum – czy naszym Bogiem nie stała się konsumpcja, a świątyniami nie są centra handlowe? Strategia transgresji ma swoją stuletnią już historię, ale niezmiennie pozostaje na obrzeżach głównego nurtu sztuki i rzadko jest akceptowana (nie tylko w Polsce), co oczywiście ma swoje socjologiczne i osobnicze uwarunkowania (kapitał kulturowy – zwłaszcza kapitał rodzinny, wykształcenie, skłonność do ryzyka, niepokój poznawczy, otwartość umysłu, itd.).
Róbta co chceta, ale nie za publiczne pieniądze
To argument, który zdecydowanie najczęściej pojawia w sporach o sztukę. Hipostazowana figura podatnika, którego zmusza się, by płacił za obsceniczną/obrazoburczą/znieważającą sztukę, po pierwsze, sugeruje, że „gdzieś tam” istnieje uniwersalny wzorzec społecznego gustu, wyznaczający to, co można i to, czego nie przystoi finansować z publicznych pieniędzy. Po drugie, łączy ona zwykle religijny, a więc irracjonalnie argumentowany atak na sztukę z racjonalną sferą wyborów finansowych, co pozwala także zdobyć poparcie osób niewierzących, a obojętnych na sztukę, bądź przywiązanych do jej tradycyjnych paradygmatów (jak już wspomniałem, takich osób jest zdecydowana większość). Po trzecie wreszcie, argument finansowy sprawia, że cenzor jakby przestaje być cenzorem. Wynika to z tego, że roztapia się w abstrakcyjnej masie podatników i równie wyabstrahowanym pojęciu powszechnego dobra, ale także z tego, że jego argumentacja w swoim przesłaniu jest permisywna: „oczywiście, że można pokazywać Nieznalską czy Garcię, tylko nie za moje podatki”, „niech prywatni sponsorzy łożą na te bezeceństwa”.
W rzeczywistości istnieją jednak takie sfery życia społecznego – mam tu na myśli przede wszystkim sztukę i naukę (zwłaszcza nauki humanistyczne) – gdzie warunkiem ich ewolucji (celowo nie używam słowa „rozwój”), jest daleko posunięta autonomia. Na czym miałaby polegać owa autonomia? – ano na tym, że producenci w obrębie danej sfery oceniani są przez inne osoby, które mogłyby być, lub są takimi producentami. Innymi słowy, artystów oceniają artyści, krytycy lub świadoma i zainteresowana publiczność, a naukowców inni kompetentni w danej dziedzinie naukowcy. W momencie, gdy sztukę czy naukę uzależnimy od ocen profanów, np. technokratów z korporacji, czyli gdy wprowadzimy – jakby to powiedział Pierre Bourdieu – system ocen heteronomicznych, wówczas dochodzi do załamania autonomii. Artyści czy naukowcy tracą pozycję intelektualistów, a więc ludzi, których zadaniem jest krytyczne, niezależne i twórcze myślenie, przestają kreować to, co jest wartościowe z punktu widzenia sfery w której działają, w zamian stają się totumfackimi korporacyjnych menedżerów i PR-wców. Zrozumienie tego, że publiczne finansowanie jest warunkiem autonomii pola sztuki, a autonomia w ciągu ostatnich 150 lat była warunkiem powstania wszelkiej sztuki, którą dziś uznajemy za wartościową, jest kluczowe dla prawidłowego funkcjonowania całej kultury. Oczywiście samo publiczne finansowanie to nie wszystko, potrzeba z jednej strony politycznych gwarancji utrzymania owej autonomii, a z drugiej niezależnych i świadomych swojej roli osób, które zarządzają instytucjami kultury. Niestety w Polsce z obiema tymi kwestiami nie jest najlepiej. Jak się wydaje, największym zagrożeniem dla twórczej swobody są lokalni politycy (to kolejna obok ekonomicznej heteronomia zagrażająca wolności sztuki), a im mniejszy i prowincjonalny ośrodek tym bardziej ich wszechwładza i bezkarność rośnie. Kilka miesięcy temu także na szczeblu centralnym Jarosław Kaczyński podkreślił znaczenie wolność sztuki, ale tej jedynie słusznej, czyli akceptowanej przez niego i partyjny aktyw PiS-u. Część szefów placówek kulturalnych podejmuje grę, a nawet walkę z decydentami, ale część poddaje się, redukując zasadniczą dla ich funkcji rolę intelektualisty do roli miejskiego urzędnika. Na marginesie tylko wspomnę, że polska historia sztuki ostatniego ćwierćwiecza zna również sytuacje, w których zamykano prywatne galerie pokazujące za prywatne pieniądze kontrowersyjna sztukę, bo pod naciskiem lokalnego księdza lub prawicowego polityka wypowiadano im umowy najmu lokali.
Dlaczego nie Gwiazda Dawida albo Koran?
Tu na plan pierwszy wychodzi poczucie krzywdy polskich katolików, którzy jakoby mają być szczególnie piętnowani we własnym domu, słyszymy więc, żeby artyści odczepili się od chrześcijan i zajęli się islamem lub judaizmem. Od czasu do czasu dowiadujemy się również, że w odróżnieniu od krajów islamskich w Polsce bluźniercy mogą czuć się bezkarni. W 2001 r. senator LPR Jan Szafraniec w kontekście wystawy polskiej sztuki w Brukseli pt. Irreligia grzmiał z mównicy: „Inne narody i społeczności religijne potrafią bronić swoich wartości. Kiedy w jednym z krajów pojawiły się w prasie bluźniercze słowa pod adresem proroka islamu, aresztowano pięciu sprawców, dziennikarzy, którym grozi kara śmierci! Można różnie oceniać taką sankcję, ale podziwiam desperację w obronie uznawanych od wieków wartości religijnych.”
Coś w argumencie o Gwieździe Dawida i Koranie niewątpliwie jest na rzeczy. W naszym kraju rzadko pojawiają się dzieła problematyzujące rolę innych religii niż katolicka, ale też – po prawdzie – nie pamiętam kiedy ostatni raz słyszałem lub oglądałem w Polsce imama lub rabina. Dla odmiany, gdy piszę te słowa w pobliskim kościelne dzwony wzywają na mszę, a w telewizji jego ekscelencja, generał dywizji arcybiskup Sławoj Leszek Głódź poucza mnie co mogę, a czego nie mogę oglądać w teatrze. Dziesiątki tysięcy nauczycieli religii jest opłacanych z moich podatków (tak wiem – to mało eleganckie odbicie podatkowej piłeczki), jednocześnie gwarantowana przez państwo możliwość nauki etyki istnieje tylko na papierze, a edukacja seksualna jest blokowana; w salach szkolnych, podobnie jak urzędach państwowych wiszą krzyże, ustawy są opatrywane klauzulami o chrześcijańskich wartościach, lesbijki i geje nie mogą doczekać się usankcjonowania swoich związków, przedmiotem nieustannej ideologicznej walki jest in vitro, aborcja, a nawet antykoncepcja; w każdym polskim mieście przy skrzyżowaniu ulic Popiełuszki i Wyszyńskiego albo w parku im. księdza Skarbka stoi pomnik Jana Pawła II (jest ich już ponad sześćset, zwykle papież – który był przecież wysokiej klasy estetą – wygląda na nich jak pokraka, ale jakoś nikt z kościelnego establishmentu o jego godność się nie upomina).
Wszystko to skłania do konstatacji, że najbardziej wpływowym politykiem w Polsce nie jest Tusk, ani nawet Maciarewicz, tylko Pan Jezus. Moje, nasze polskie życie – czy tego chcemy, czy nie chcemy – wypełnione jest po horyzont katolicyzmem. W tej sytuacji trudno dziwić się, że właśnie ta religia lub – co tu dużo mówić – związana z nią symboliczna przemoc stanowi często punkt odniesienia dla twórców. Z kolei widzowie dysponują odpowiednią wiedzą i kodem by ze zrozumieniem odbierać odwołujące się do chrześcijańskich wątków dzieła i angażować się emocjonalnie w ich lekturę.
Pseudoartyści pod sąd
Tak często postulowane przez prawicowe środowiska karne ściganie za wypowiedź artystyczną jest dosyć skomplikowanym i delikatnym zagadnieniem. W moim przekonaniu wspomniana wcześniej autonomia pola artystycznego nie może być rozumiana jako prawny immunitet (w prawie karnym nazywany kontratypem sztuki). Pojawiające się często przekonanie, że w sztuce można więcej, rozumiane jako blankietowe przyzwolenie na łamanie norm prawnych, trudno uznać za słuszne, choćby ze względu na konstytucyjnie gwarantowaną podmiotową równość praw i wobec prawa. Ale też immunitet taki zamyka sztukę w wieży z kości słoniowej, neutralizuje jej społeczne oddziaływanie, wzmacniając pobłażliwy mit o „nienormalnych artystach”, którym należy pozwolić trochę porozrabiać – „wszak to tylko sztuka”. Znamię artystyczności czynu powinno mieć jednak o tyle znaczenie, że przy jego prawnej kwalifikacji należałoby uwzględnić specyfikę artystycznych kodów, typowe strategie twórcze, czy kontekst rozpowszechniania dzieła. Okoliczności te mogą wpływać na zdekompletowanie przedmiotowych albo podmiotowych znamion przestępstwa i prowadzić do uniewinnienia twórcy – w moim przekonaniu z taką sytuacją mielibyśmy w przypadku gdyby wszczęto postępowanie o obrazę uczuć religijnych przeciwko Gracii (biletowany, zamknięty, awangardowy spektakl, przeznaczony dla widzów dorosłych, którzy wiedzą mniej więcej czego mogą się spodziewać).
Inną sprawą, ale o zasadniczym znaczeniu byłaby liberalizacja prawa, której beneficjentami stałoby się całe społeczeństwo, a nie tylko artyści. Chodziłoby tu o złagodzenie lub derogację przepisów chroniących dobra, które określiłbym roboczo jako należące do sfery czysto dyskursywnej, np. art. 133, 135 § 2, 137, 196, 202 § 4b, 212, 216 k.k. Szczególnie szkodliwy jest osławiony art. 196 k.k. penalizujący obrazę uczuć religijnych. Przypomnijmy, że w styczniu 2012 r. do laski marszałkowskiej wpłynął za sprawą posłów Ruchu Palikota projekt uchylenia tego przepisu. Zdaniem wnioskodawców art. 196 k.k. „umożliwia ściganie z urzędu działań, które będąc manifestacją wizji artystycznej czy krytycznej postawy, a przez ich subiektywny odbiór przez jednostkę, zostają zakwalifikowane jako czyn bezprawny.” Wniosek jednak przepadł z kretesem w pierwszym czytaniu, co wskazywało, że za utrzymaniem tego szkodliwego, źle zredagowanego przepisu głosowali także posłowie o przekonaniach lewicowych i liberalnych.
Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem
Na marginesie warto zaznaczyć, że w religijnie naładowanych konfliktach o sztukę zwykle dochodzi do ich wzmocnienia poprzez przemieszanie i tożsamościowe zrównanie wątków religijnych i narodowych: Polak (koniecznie opatrzony kwantyfikatorem „prawdziwy”) = katolik. Spór o sztukę staje się więc sporem o tożsamość Polski, przeszłość i przyszłość całego narodu. Takie ustawienie problemu, charakterystyczne dla kulturowych wojen, dodatkowo legitymizuje potencjalne zaangażowanie władz czy prokuratury, jako przedstawicieli interesów państwa, które wszak w prawicowym ujęciu winno być równoznaczne z narodem (przypomnijmy sobie spór o preambułę Konstytucji).
Dlaczego koło raczej niż linia
Na zakończenie wróćmy do postawionego na początku problemu – dlaczego po 25 latach demokracji wolność wypowiedzi, zamiast poszerzać się w rytm postępu, zdaje się kurczyć, wracając do stanu z przełomu tysiącleci, gdy cała Polska żyła konfliktami o Dziewiątą godzinę Cattelana i z zapartym tchem oglądała jak Kmicic szablą siecze dzieło Uklańskiego w Zachęcie. Należy pamiętać, że sztuki nie da się wyabstrahować z kontekstu społecznego, a ten w Polsce zdominowany jest przez wspomniane już zjawisko kulturowej wojny. Jest to konflikt przejawiający się społeczną i polityczną wrogością (czy wręcz nienawiścią) wynikającą ze zderzenia różnych systemów moralnych. Systemy te nie mogą tak po prostu zostać poddane negocjacjom i ulec zmianie – jako źródła jednostkowej i grupowej tożsamości odnoszą się do ultymatywnych wizji tego, co dobre i złe, prawdziwe i fałszywe. Celem konfliktu, który sięga najgłębszych pokładów naszej tożsamości, jest zdobycie przez jeden etos dominacji nad etosami konkurencyjnymi, w takim stopniu by samodzielnie definiować rzeczywistość. W Polsce zapowiedzią kulturowego konfliktu totalnego były – jak sądzę – właśnie utarczki o sztukę krytyczną z przełomu tysiącleci, ale na dobre zawierucha wojenna rozpętała się w drugiej połowie minionej dekady. Okres rządów Prawa i Sprawiedliwości pozwolił prawicy zewrzeć szyki i mocniej uaktywnić się konserwatywnej części społeczeństwa, a siły przeciwne okrzepły na tyle, by ustanowić dla tych tendencji, jeśli nie w sejmie (na to są jeszcze za słabe), to przynajmniej w społecznej praksis, pewną przeciwwagę. Po jednej stronie frontu występuje więc narodowa prawica, której twierdzą jest katolicki Kościół, po drugiej mocno zróżnicowane środowiska, raczej bez konkretnego politycznego zaplecza (feministki, mniejszości seksualne, ruchy antyklerykalne, nowa lewica, libertarianie, itp.), które łączy nakierowanie na społeczną zmianę poprzez odrzucenie wartościowań opartych na narodowej tradycji oraz chrześcijańskiej, czy też w ogóle religijnej, transcendencji. Obraz ten jest obecnie nieco komplikowany przez profil rządzącej (jeszcze) partii, czyli Platformy Obywatelskiej – jej zaplecze ideologiczne nie ma żadnego konkretnego wyrazu i w zasadzie wyznaczane jest, a casa ad casum, albo koniunkturalną potrzebą utrzymania społecznego poparcia, albo indywidualnymi preferencjami co bardziej wyrazistych członków, którzy z reguły lokują się po prawej stronie barykady (np. Stefan Niesiołowski czy z lokalnego, poznańskiego podwórka Filip Libicki).
Natężenie kulturowego konfliktu fluktuuje, stymulowane od czasu do czasu różnymi wydarzeniami, np. tragedią w Smoleńsku. Ostatnimi czasy spór rozgorzał mocniej w związku z piętnowaniem przypadków pedofilii wśród księży, nieprawidłowości przy reprywatyzacji majątku kościelnego, antygenderowym kontratakiem środowisk katolickich i deklaracją sumienia lekarzy. Ocenzurowanie Golgota Picnic, doniesienie do prokuratury na Jacka Markiewicza w Warszawie i grupę The Krasnals w Poznaniu, ocenzurowanie elbląskiej wystawy Martyny Tokarskiej i Liliany Piskorskiej trzeba postrzegać właśnie w perspektywie narastającej ideologicznej presji – to nawroty i przełomy kulturowej wojny wyznaczają krzywą wolności twórczej w Polsce.
Jak to się robi w Poznaniu
W stolicy Wielkopolski obyczajowo-religijne barykady obsadza od pewnego czasu Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego, a w obszarze kultury konflikt przejawia się głównie w próbach symbolicznego zdominowania przestrzeni publicznej. Wystarczy przypomnieć spór o Minaret (projekt Rajkowskiej), spalenie włóczkowego ubrania (pracy Agaty Olek) na pomniku Starego Marycha, zniszczenie wystaw antyaborcyjnych, umieszczenie w niewidocznym (a więc bezpiecznym) miejscu Golema – rzeźby Cernego, czy oprotestowanie projektu budowy mariny w sąsiedztwie mostu Chrobrego, gdyż przechodzą tamtędy procesje Bożego Ciała. Najbardziej dobitnym jednak przejawem konfliktu o poznańską przestrzeń publiczną są narastające od około dekady tendencje do rekonstrukcji, lub pseudorekonstrukcji historycznych obiektów, co rusz pojawiają się pomysły budowy głównie średniowiecznych murów, baszt, barbakanów i kościołów. Na tej fali powstał tzw. zamek Przemysła, czyli quasigotycka atrapa, która ma podkreślać polskość i stołeczność miasta, a od 2012 roku specjalnie powołany komitet lobbuje na rzecz odbudowy Pomnika Wdzięczności Najświętszego Serca Pana Jezusa w Poznaniu. Pierwotny obiekt został wzniesiony 1932 roku na placu Adama Mickiewicza jako wotum za odzyskaną przez Polskę niepodległość. Mimo, że w tym miejscu istnieją już dwa duże pomniki – narodowego wieszcza oraz poznańskiego czerwca, komitet poważnie rozważał przywrócenie przedwojennego monumentu w jego pierwotnej lokalizacji. Monstrualnej wielkości pomnik zupełnie zdominowałby dzisiejszy plac Mickiewicza, podobnie jak kilkudziesięciometrowa pseudogotycka wieża zamku niepodzielnie góruje nad starym miastem. Jednocześnie stałby się bodajże szóstym pomnikiem w promieniu czterystu metrów odwołującym się do patriotycznych lub katolickich wartości.
W tym kontekście poznańskie instytucje kultury cieszyły się do tej pory względną swobodą i – jak się wydaje – poza kilkoma incydentami nie miały większych problemów z władzami miasta (inna sprawa, że większość z nich prowadzi bezpieczną i mało dynamiczną działalność). Odwołanie sztuki Garcii zmienia jednak tę sytuację diametralnie. Prezydent Grobelny swoim oświadczeniem dotyczącym spektaklu po raz już chyba tysiączny zupełnie się skompromitował, tym razem ulegając naciskom, którym przewodził arcybiskup Gądecki. Poznański pasterz zanim uruchomił retorykę miłości najpierw w miękki sposób nawoływał do przemocy i zamieszek. Policja oczywiście „przestraszyła się” ich, choć regularnie obstawia piłkarskie mecze z setkami agresywnych bandytów na widowni. W konsekwencji ugiął się również szef festiwalu Malta Michał Merczyński, co należy poczytywać za wielki błąd. Precedens ów będzie zachęcał do dalszych ingerencji w wolność sztuki i wypowiedzi, a pamiętajmy, że tego typu zakazy są kontr-produktywne – na ich obrzeżach zbiera się bezradność, wściekłość i prawdziwe bluźnierstwo, jest kwestią czasu aż te negatywne emocje znajdą swoje ujście (wtedy oczywiście wśród cenzorów pojawi się syndrom ofiary i prześladowania). Jednocześnie festiwal Malta traci prestiż, i jak cały Poznań zacznie się prowincjalizować. Za kilka lat do stolicy Wielkopolski zamiast poważnych artystów przyjadą szczudlarze i żonglerzy, nie będzie jednak połykaczy ognia, bo to diabelskie przecież sztuczki.
Jakub Dąbrowski — z wykształcenia prawnik i historyk sztuki. Pracuje na stanowisku adiunkta na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie wykłada historię sztuki nowoczesnej i prawo autorskie.
Więcej