Przekleństwo przeciętności. „Gra” Łukasza Trusewicza w Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu
Trudno jest nie odczuwać instynktownej sympatii do Łukasza Trusewicza. To człowiek o serdecznym usposobieniu i budzącej zaufanie aparycji, podkreślonej nieschodzącym z jego twarzy promiennym uśmiechem. Złoty chłopak. Jest to o tyle ważne, że Łukasz jest performerem, a cóż w tej dziedzinie ważniejszego nad autentyczność? Sztuka Łukasza jest więc tak jak on sam – zabawna, łatwo komunikowalna i pragmatyczna. Jak przystało na porządnego chłopaka, Łukasz był też najwidoczniej dobrym uczniem. Prostota jego performansów i wykorzystywanie (około)rzeźbiarskich obiektów doskonale rymują się ze sztuką jego niegdysiejszego profesora Janusza Bałdygi. Odróżnia go od niej spora doza iście czeskiego humoru. A to położy się Łukasz pod socrealistycznym pomnikiem, jako horyzontalny akcent równoważący wertykalność monumentu, a to zaproponuje zastąpienie innego ponurego pomnika figurą kolorowego ptaka. Często bywa także miejskim aktywistą, jednak wrodzona i wyuczona prostota nie pozwala mu na barokowy rozmach koleżanki po fachu, krakowskiej dobrej wróżki Cecylii M. Nie marzy mu się też wielka rewolta, jakiej w Siódemce Ziemowita Szczerka dokonują wylansowani partyzanci pod sztandarem Wanny z kolumnadą. Działa w skali skromniejszej, podwórkowej. Tyle, że gdy idzie o sztukę, taki zestaw cech składa się na dość płaski efekt uwiędłej dobrotliwości, pozbawionej zębów ramotki.
Gdy o jakimś problemie robi się głośno, można mieć pewność, że Łukasz się nim na lokalnym poletku zajmie, działając ze spokojem i konsekwencją pszczoły robotnicy. A gdy trzeba, to i ukąsi, choć cel musi być uprzednio dokładnie wskazany. Nasz sympatyczny bojownik odnosi więc czasem małe zwycięstwa, jak wtedy, gdy dzięki prostym banerom doprowadza do zamknięcia sklepu z „dopalaczami”. W międzyczasie realizuje też akcje z wykorzystaniem pociętych w pasy nielegalnych „szmat” reklamowych. Niby wszystko w porządku, ale tak ukierunkowane ostrze ulega naturalnemu stępieniu, nie dotyka czułych miejsc, a kwestii, o których wiedzą dobrze wszyscy czytelnicy codziennej prasy, o które niekoniecznie walczyć muszą artyści wizualni, bowiem robi to za nich armia społeczników.
W tym tłumie pszczółka-artystka nie ma specjalnej racji bytu, jeśli zamiast rozglądać się dookoła uważniej niż pozostali, posłusznie leci z nimi w jednym szeregu, na milimetr się nie wychylając. Gdy działa w przestrzeni miejskiej, Trusewicz nie szuka przeoczonych schorzeń, a stara się leczyć choroby już zdiagnozowane. Owszem, to też się chwiali, bardziej z pewnością niż utopijne projekty sztuki społecznie stosowanej, niemniej w stosunku do zwykłego miejskiego aktywizmu prace te nie stanowią specjalnie ożywczej propozycji. Trusewicz zapełnia w ten sposób niszę, z którą właściwie rzadko mamy do czynienia – performansu idealnie średniego, będącego po prostu jeszcze jedną techniką wyuczoną w akademii, na równi z „tradycyjnymi” mediami; nie zaś przybliżającego się do jednego z biegunów – bądź olśniewającej świeżości, bądź żenująco wtórnej i puchnącej od manieryczności szarpaniny.
Gra w kaliskiej Galerii Sztuki im. Jana Tarasina stanowi pewien wyjątek w dotychczasowym dorobku artysty, towarzyszy jej bowiem szczególnie jak na Trusewicza bogata oprawa. O cóż tu chodzi? Tekst zapowiedzi nie napawał szczególnym optymizmem. Partycypacja, rewitalizacja, przywracanie przestrzeni publicznej. Lista haseł w nudnawym wprowadzeniu sugeruje misz-masz różnych modnych pojęć-wytrychów, co zazwyczaj nie kończy się najlepiej. Nie jest jednak tak źle, kuratorski tekst do rozrywkowego, niemal jarmarcznego projektu Trusewicza pasuje właściwie jak pięść do nosa. Niby wszystko się zgadza, jednak każdy z poruszanych wątków ujmuje artysta w żartobliwy nawias. Nic nie dzieje się tu do końca na poważnie. Gra okazuje się być w gruncie rzeczy nieskrępowaną akcją autopromocyjną podlaną parodystycznym sosem i stawiającą na dobrą zabawę publiczności.
Trusewicz w roli showmana zaprezentował podczas wernisażu (nagranie akcji wyświetlane będzie przez pozostały czas trwania wystawy) dokumentacje niektórych swoich wcześniejszych performansów, każdy opatrując komentarzem oraz powiązanym zeń – z reguły – fantem do wygrania. Całość przyjęła dość ludyczną formułę sprowadzającą się de facto do gry w rzutki, tyle że z lekko odświeżonymi akcesoriami. Tarczę zastąpił obiekt w formie pordzewiałej piramidy, utworzonej z blach odzyskanych z poznańskiego rewitalizowanego coctail-baru. Zespawane blachy tworzą coś na kształt hipsterskiej trawestacji klasycznego Richarda Serry; obecni na wernisażu poważni panowie komentowali ponoć niedostatki spawania, co tylko wzmacnia podobieństwo. Między wierszami można tropić, świadome bądź nie, parodystyczne akcenty, choćby wobec Rozdziału XXX grupy Sędzia Główny, w którym Kubiak i Wiktor pozwoliły widzom na konkurowanie o siebie same, notabene w grze w rzutki. Oprawa całego show i nadmuchiwany w kącie aż do pęknięcia balon wskazują na trop słynnego performera w brokatowej marynarce. I tak dalej. I tyle. Owszem, jest przyjemnie i wesoło, zwłaszcza po wygraniu kieliszka żołądkowej (choć może podpada to pod picie w pracy), ale pytanie, czy warto, skoro powernisażowe tournée knajpiane zapewnia podobną, jeśli nie większą dozę rozrywki. Swoją drogą to, że performans polegający w równej mierze na zabawianu publiczności, jak i promowaniu własnego dorobku zorganizował Trusewicz właśnie w skromnych murach kaliskiej galerii też zakrawa na mały dowcip. Umówmy się, na wystawy w galerii im. Tarasina nie ściągają póki co tłumy, a choć jej dyrektorka, Małgorzata Kaźmierczak, od objęcia posady w roku ubiegłym robi co może, by zapewnić instytucji widoczność i prezentować przyzwoitą sztukę, ma przy tym srogi ubaw. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że pierwszym wyzwaniem, przed którym stanęła po objęciu urzędu, było przekonanie lokalnych notabli, że organizacja konkursu na „kaliską Guernicę” może nie być najlepszym pomysłem, fakt, że wystawia u siebie memy Marty Frej, niezdrowo zainteresowaną tutejszym podłogowym „salcesonem” Polę Dwurnik czy śmieszka Trusewicza w ogóle nie dziwi. Jakoś trzeba odreagować. Taka też jest twórczość poznańskiego performera – to sztuką w wersji light, dobra na chwilę odprężenia, niezależnie od tego czy ma „aktywistyczny” czy też czysto humorystyczny charakter; wywołująca sympatię, a jednocześnie dyskretne ziewnięcie. Właściwie rozwiązuje to niemal odwieczny problem z pokazywaniem performansu w postaci dokumentacji wideo.
Oto święty Graal sztuki performance – idealny do prezentowania na YouTube, do półmechanicznego przeklikiwania, co właściwie udowodniła prezentacja dokonana przez samego artystę. Jeśli była to zawoalowana autokrytyka – szczere ukłony. Ciężko w dotychczasowym dorobku Trusewicza znaleźć akcje naprawdę zapadające w pamięć, rozdzierające delikatnie zasłonę codziennej rutyny, odkrywające coś nowego. Jego drobnym interwencjom w zastaną rzeczywistość brakuje polotu charakterystycznego na przykład dla Cezarego Bodzianowskiego. Na dowód przegapianych szans anegdotka: artysta opowiadał o tym, jak to wydobywał blachę tworzącą centralny dla wystawy obiekt z czeluści piwnicy, gdzie leżała przykryta warstwą kilkuletniego ponoć, śmierdzącego i upstrzonego innymi paskudztwami tłuszczu z kebabów. Aż się prosi o wykorzystanie choć ociupiny – czyż to nie byłby piękny Beuys na miarę naszych czasów?
Trzeba jednak przyznać, że kierunek rozwoju Trusewicza jest mimo wszystko ciekawszy niż akcje śmiertelnie poważne, a w gruncie rzeczy typowo festiwalowe, pokroju performansu wykonanego przezeń przed trzema laty na InterAkcjach, w którym artysta przeczołgiwał się pod drutem kolczastym pod napięciem. Jeśli już się nudzić, to lepiej na wesoło. Nadal jednak Trusewicz świeci światłem odbitym, choć już nie od klasyków. Można przyznać mu kredyt zaufania, nie ma jednak co liczyć na olśnienia. Na obecnym etapie, niezależnie od tego czy coś wykpiwa, z czymś walczy, czy realizuje akcje zupełnie wsobne, Trusewicz zmaga się przede wszystkim dyszącym mu nad karkiem widmem przeciętności. Jak dotąd raczej nieskutecznie.
Nie warto jednak tracić aktywności Łukasza Trusewicza z oczu, nie tyle ze względu na artystyczną praktykę, co prowadzoną przez niego wraz z Agnieszką Szablikowską poznańską Galerię Raczej. Po wielkiej wędrówce ludu galeryjnego z Poznania do Warszawy i rozkwicie buntowniczo-konserwatywnej rebelii, skupiona na sztuce performance młoda galeria stanowi jeden z ciekawszych punktów na artystycznej mapie miasta. Ze względu na tę performatywną orientację pozostaje ona jednak w podobnej niszy, co twórczość samego Trusewicza. Świadczy to o specyficznym rozkroku, w jakim tkwi ta dyscyplina – jedną nogą w pierwszej lidze artworldu, drugą ciągle w „sieci alternatywnej”. Miejsca dla gwiazd zajmujących się wyłącznie performancem pozostaje niewiele, a młodzi artyści odnajdują się na scenie lepiej, gdy swobodnie łączą go z innymi mediami (vide Honorata Martin i Michał Łagowski). Jeśli jednak możemy spodziewać się w najbliższym czasie jakichkolwiek ciekawych debiutantów wyspecjalizowanych w tym wciąż nieco niszowym sporcie, niewykluczone, że pojawią się oni właśnie w Poznaniu.
Spropstowanie od autora: „Sklep z tzw. dopalaczami przy ulicy Głogowskiej w Poznaniu nie został zlikwidowany na skutek jednej z akcji bohatera niniejszego tekstu, odbyła się ona tuż po jego zamknięciu. Za tę nieścisłość autor przeprasza i dziękuje jednej z czytelniczek za zwrócenie na nią uwagi.”
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Łukasz Trusewicz
- Wystawa
- Gra
- Miejsce
- Galeria Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu
- Czas trwania
- 15.10-29.11.2015
- Strona internetowa
- tarasin.pl