Prawicowe dzielenie postrzegalnego. Ludwika Ogorzelec w CSW Zamek Ujazdowski
Piotr Bernatowicz pierwszą wystawą w swoim autorskim programie dokonał niemożliwego – tchnął w martwy formalizm nowego ducha. Szukam momentu równowagi Ludwiki Ogorzelec to pod tym kątem bardzo pouczająca wystawa. Do tej pory wydawało mi się, że reakcyjne neomodernizmy to rzecz zupełnie niegroźna, co najwyżej tworząca rynkowe bańki dla tych, którzy najbardziej lubią słyszane już kiedyś piosenki. No więc nie. Jeśli chcecie się przekonać, jak wygląda do cna prawicowa interpretacja sztuki współczesnej, taka, która zamiast otwartej homofobii i mizoginii w korkuciowym stylu operuje pozornie neutralnym językiem abstrakcji – polecam wycieczkę do otwartego na nowo CSW.
„Kim w ogóle jest Ludwika Ogorzelec?” – możecie zapytać. Słusznie, bo choć jakimś kosmicznym zrządzeniem losu pracę artystki aktualnie poza Zamkiem zobaczyć możemy teraz także w Zachęcie, na monumentalnej wystawie Rzeźba w poszukiwaniu miejsca, to jeśli jeszcze jej nie widzieliście, a w ostatnim czasie nie wybraliście się też na wywczas do hotelu Bristol w Busku Zdroju, nie zwiedzaliście zamku w Malborku ani nie mieszkacie na osiedlu Hallera we Wrocławiu – mogliście się na jej rzeźby nie natknąć.
Ogorzelec to urodzona w latach 50. rzeźbiarka, na przełomie lat 70. i 80. studiująca w pracowni Leona Podsiadłego na PWSSP we Wrocławiu, a następnie u neorealisty Césara w Paryżu, gdzie w połowie lat 80. osiadła, w sercu jednak zachowawszy na zawsze i Polskę, i siermiężną estetykę czasów stanu wojennego.
W sukurs widzowi i widzce ciekawej kto zacz przychodzi obszerny biogram w folderze wystawy w CSW, kompulsywnie wyliczający instytucje, w których Ogorzelec wystawiała i tytuły ważnych międzynarodowych magazynów, które o owych wystawach wzmiankowały. Gdyby jednak ktoś, przeczytawszy, iż Ogorzelec „została odnotowana przez MoMA w Nowym Jorku”, miał jeszcze jakieś wątpliwości co do wagi jej prac, rozwieje je z pewnością informacja, że „fotografie jej rzeźb znalazły się wśród dzieł największych artystów na świecie w podręczniku na temat piękna dla licealistów japońskich”. Sugoi!
A więc w skrócie – Ogorzelec to urodzona w latach 50. rzeźbiarka, na przełomie lat 70. i 80. studiująca w pracowni Leona Podsiadłego na PWSSP we Wrocławiu, a następnie u neorealisty Césara w Paryżu, gdzie w połowie lat 80. osiadła, w sercu jednak zachowawszy na zawsze i Polskę[1], i siermiężną estetykę czasów stanu wojennego. Ta ostatnia we wczesnych pracach – jeszcze wolnostojących i wiszących rzeźbach, nie monumentalnych kompozycjach przestrzennych – objawia się użyciem ekspresyjnie poskręcanego surowego drewna, rozszczepionego na plątaninę linii zarysowujących w powietrzu nieregularne bryły częściowo mobilnych rzeźb. Odnoszą się one do pojęcia równowagi, a formalnie wyglądają jak bękarty prac Alexandra Caldera i Jerzego Beresia.
Z czasem rozrosły się one w wypełniające przestrzeń moduły (tym razem wyobraźcie sobie Beresia skrzyżowanego ze strukturami Sola LeWitta), a w kolejnych dekadach sztuka Ogorzelec podryfowała w kierunku monumentalnych prac site-specific – nazywanych przez nią krystalizacjami przestrzeni – także z wykorzystaniem innych materiałów, jak szkło, metal i celofanowa folia. Rozpychają się one we wnętrzach, klatach schodowych i zwłaszcza w plenerach, tworząc gęste siatki przecinających się linii, formując zawieszone w powietrzu nieregularne bryły geometryczne czy rozciągając się pomiędzy kilkoma punktami jak monstrualne pajęczyny. Na wystawie w CSW zobaczymy wszystkie te etapy, włącznie z szeregiem prac stworzonych z myślą o przestrzeni Zamku.
I tutaj wchodzi on, kurator wystawy, enfant terrible ze szkoły Piotra Piotrowskiego i owemu prostemu, nieco przaśnemu dekorowi, w sam raz do wypełniania przestrzeni bibliotek, deweloperskich osiedli i ośrodków wczasowych, niczym Geppetto zręcznym kuratorskim dłutem nadaje życie. Nie bez powodu wspominam Piotrowskiego – tak jak wcześniej Bernatowicz, przy odwróceniu politycznego wektora, do dawnego profesora nawiązywał w projektach poszukujących zorientowanej na prawo sztuki krytycznej (Historiofilia), tak teraz zdaje się po swojemu odwracać rozróżnienie na autonomiczny modernizm i zaangażowaną społecznie awangardę. W tym ujęciu ów autonomiczny (neo)modernizm staje się nie terenem neutralnym, a politycznie czynną ariergardą. Innymi słowy, autonomia jest tu zaangażowana, tylko na prawo.
Stworzone na wystawę w CSW konstrukcje uderzają jarmarcznym nadmiarem i migotliwością, rekonstrukcję przestrzeni utożsamiając z prowadzeniem widza za rączkę szlakiem gotowych skojarzeń i z góry zaplanowanych atrakcji.
Za punkt wyjścia tak skonstruowanej narracji wystawy służy statement samej artystki, sformułowany jeszcze w latach 1981–1991. Jego kręgosłup to uniwersalizm i formalny esencjalizm. Celem „krystalizacji przestrzeni” jest więc m.in. „dotknięcie wrażliwości pierwszej, uniwersalnej człowieka” po „przebiciu się przez stereotyp kulturowy […] do uniwersum emocjonalnego człowieka, by dostarczyć mu wzbogacających pozytywnych doznań”. Narzędziami pomagającymi w realizacji tego celu są materiały, których konotacje ustalone zostały arbitralnie i beztrosko, jakbyśmy nadal mieli początek lat 60., a po drodze nie wydarzyły się ani postminimalizm, ani katastrofa klimatyczna (tymczasem zbliża się „Nowy Ład” premiera Morawieckiego!).
Jest więc drewno, „materia lekka, ciepła, stworzona przez naturę”, metal, „produkt technologiczny, ciężki, zimny, używany do budowy maszyn”, szkło, „materia technologiczna, zimna, ciężka, niebezpieczna w kontakcie z ciałem […] – w połowie wywołuje emocje pozytywne, w połowie negatywne” i celofan, „lekki, przezroczysty, miły w dotyku, elastyczny, jednakże produkt technologiczny, używany do pakowania – może budzić zachwyt i niechęć równocześnie”. Zwłaszcza w tym ostatnim przypadku stawiałbym na drugą opcję – w CSW ilość zwiniętego w monumentalne pajęczyny celofanu widzów przyzwyczajonych do wystaw coraz bardziej świadomych środowiskowej odpowiedzialności przyprawić może o zawrót głowy.
Tak ramowana przez Bernatowicza sztuka Ogorzelec umocowana zostaje w tradycji… Tatlina – przez ścisłe powiązanie materiału z formą i funkcją – i Kandinsky’ego – przez myślenie o psychologicznym oddziaływaniu abstrakcji (przy skrupulatnym odnotowaniu antykomunizmu artystki). Co ciekawe, „krystalizacje przestrzeni”, eksponujące otoczenie na równi z samymi sobą, analizowane są już autonomicznie, bez podobnych odniesień, jakby Ogorzelec była pierwszą w historii sztuki czytelniczką Merleau-Ponty’ego, a Donald Judd, Eva Hesse i Robert Morris nigdy nie istnieli.
Nie tylko z tego powodu konstrukcje Ogorzelec nie wytrzymują jednak starcia z klasykami i klasyczkami. Przede wszystkim idealnie pokazują one, jak uniwersalny i niezważający na kody formalne jest zwykły kicz. Stworzone na wystawę w CSW konstrukcje uderzają jarmarcznym nadmiarem i migotliwością, rekonstrukcję przestrzeni utożsamiając z prowadzeniem widza za rączkę szlakiem gotowych skojarzeń i z góry zaplanowanych atrakcji. Konserwatywny uniwersalizm Ogorzelec manifestuje się w przekonaniu, że nie tylko skojarzenia z materiałami, ale i doświadczenie przestrzeni pozostają powszechnie jednakowe. Efekt zaś wygląda tak, że pierwsza z prac na wystawie, czyli celofanowe Rozwarstwienie II, przez które da się przejść wyłącznie ciasnym tunelem na czworakach, służy jako skuteczna bramka określająca parametry „uniwersalnego” ciała, które skrystalizowanej przez Ogorzelec przestrzeni może doświadczyć. Jesteś osobą z niepełnosprawnością ruchową? Wybacz.
Dlatego też wystawa Ogorzelec to coś więcej niż tyleż spektakularne, co neutralne tło do zdjęć dla ministra Glińskiego. To także okazja do wglądu w to, jak przedstawia się czysto prawicowe dzielenie postrzegalnego – pod tym względem sztuka Ogorzelec mówi więcej niż krytyczna twórczość postsmoleńska Jacka Adamasa. Nie ma tu „wielkich tematów”, za to autor powraca na pierwszy plan, chlubiąc się między innymi tym, że w jego pracach widać dużo postarania, uśmierceniu ulega za to widz, sprowadzony do jednego normatywnego wzorca. Wszelki kontekst – historyczny, kulturowy, klasowy, genderowy etc. – pozornie wyparowuje, by zrobić miejsce uniwersalnemu czytaniu pod klucz. A na pęku kluczy mieszczą się nie tylko interpretacje materiałów, ale i „w płaszczyźnie duchowej […] elementy pokory, niepewności lub uniżenia”, czy wreszcie tytułowa równowaga jako poszukiwanie ostatecznego sensu. Prawda, piękno i dobro czają się tuż za rogiem i z niecierpliwości przebierają nogami. Tak sformatowany, w gruncie rzeczy zaprzeczający własnym korzeniom konserwatywny formalizm jest na pierwszy rzut oka bardziej strawny niż otwarcie polityczna prawicowa sztuka krytyczna – ale chyba jednak bardziej niebezpieczny.
[1] ‚Przez 35 lat życia poza granicami kraju z całą świadomością konsekwencji […] pozostaje przy obywatelstwie polskim jako jedynym. W pojedynkę, bez niczyjego wsparcia, z sukcesem reprezentuje i rozsławia sztukę polską w świecie”, informuje nas nieoceniony biogram.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Ludwika Ogorzelec
- Wystawa
- Szukam momentu równowagi
- Miejsce
- Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa
- Czas trwania
- 4.12.2020–2.05.2021
- Osoba kuratorska
- Piotr Bernatowicz
- Fotografie
- Bartosz Górka; dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
- Strona internetowa
- u-jazdowski.pl