Pornografia ruin. Relacja z pleneru w Czerniowcach
„Czerniowce, w połowie drogi między Kijowem i Bukaresztem, Krakowem a Odessą, były ukrytą Stolicą Europy, gdzie chodniki zamiatały bukiety róż, a księgarni było więcej, niż piekarni” – głosi po niemiecku pamiątkowa tablica w dziwnym, pięknym, nieco zapomnianym, staroświeckim mieście, do którego zawitaliśmy wraz z grupą artystów ukraińskich i polskich pod opieką Waldemara Tatarczuka i Yaroslava Futymskiego. Czerniowce, poetycka Atlantyda, zaginione żydowskie miasto, które należało do trzech różnych państw, rozmawiało dziesiątkami języków i dialektów, dla mnie było przede wszystkim miastem narodzin Paula Celana, bukowińskiego Żyda piszącego po niemiecku, który stał się jednym z najważniejszych poetów XX wieku piszących po Holokauście. Zresztą wyjazd do Czerniowców był moim przeznaczeniem: w Warszawie mieszkam na ulicy Bukowińskiej, przecinającej się z Czerniowiecką. Wypłowiały komputerowy wydruk zdjęcia niecodziennie uśmiechniętego Celana w białym t-shircie wisi od prawie dekady w moim mieszkaniu nad kuchnią. Wsiąkły w niego przez ten czas wszystkie zapachy mojego życia.
Tak więc kiedy magazyn „Szum” złożył mi niezwykle atrakcyjną propozycję, by przez 10 dni przebywać w tym puzderku wypchanym, w moim pensjonarskim przekonaniu przynajmniej, środkowoeuropejskimi wspaniałościami, bez wahania zaciągnęłam się na ten statek. 10 dni w austro-węgierskiej bombonierce za pieniądze Unii Europejskiej? Pytanie retoryczne. Trochę bałam się Tatarczuka, performera, kuratora, dyrektora Galerii Labirynt w Lublinie, który z daleka wyglądał mi trochę na dzikusa-czarownika (co się okazało całkowitą nieprawdą), a takich raczej omijam z daleka, w ogóle nie przepadam za intuicyjnym podejściem do sztuki i jestem sceptyczna wobec wszystkiego, co nie jest konkretne, nie wiem, o co tym artystom tak naprawdę chodzi i nikt nie powinien mnie wynajmować do pisania o sztuce, gdyż mimo lat studiów i tego, że mniej więcej wiem co i jak, to chciałabym, żeby wszystko wyglądało jak mieszanka konstruktywizmu, de Stijlu i berlińskiego okresu Davida Bowie. No niestety.
Pojechałam do Czerniowców myśląc: Paul Celan, Wilhelm Reich, Frederic Kiesler, Gregor von Rezzori, a wyjechałam wiedząc już, że wszystko, albo prawie wszystko, co myślałam o sztuce z perspektywy krytyka-laika stojącego z boku, było nieprawdą. Waldek opowiadał mi anegdotę o pewnym znanym krytyku, który będąc z nim w pracowni jakiegoś artysty cieszył się jak małe dziecko i szczypał go w ramię, bo wiesz, ja pierwszy raz w życiu jestem w pracowni! Myślę, że często tak to właśnie wygląda, krytycy za rzadko mierzą się z tym, jak trudno stworzyć coś z niczego i zrobić wystawę niezłą czy choćby przyzwoitą, więc późniejsza krytyka tym bardziej odstaje od często nadludzkiego wysiłku, jakiego dokonują artyści, zwłaszcza jeśli mają stworzyć i zamontować prace w 3 dni.
Czerniowce są jednym z takich miejsc na mapie Europy, których obecna przynależność państwowa niewiele mówi o jego historii, mówi też właściwie wszystko. Kiedyś część imperium austro-węgierskiego, potem po pierwszej wojnie Królestwo Rumunii (to w nim rodzi się Celan w 1920 roku), po 1945 Związek Radziecki, od 1991 niepodległa Ukraina. Ale teraz musimy zrobić nagle 25 lat do przodu, kiedy zaczyna się rewolucja na Majdanie, tworzą się przeciwne sobie obozy, wybucha wojna domowa, a tak naprawdę wojna z Rosją, która wspiera rebeliantów na wschodzie w regionie Donbasu. Od tego czasu strumień emigrantów z Ukrainy do Polski, zawsze względnie stabilny ze względu na dość fatalną sytuację ekonomiczną kraju, staje się jeszcze potężniejszy: bo wojna, bo jeszcze większa inflacja, bo jeszcze większy brak perspektyw. Oficjalnie przebywa w Polsce milion Ukraińców, nieoficjalnie pewnie dwa razy tyle. Potem w Polsce wybory wygrywa PiS, zbiega się to z „kryzysem uchodźczym” i coraz większą tolerancją dla zachowań ksenofobicznych i rasistowskich. Polacy traktują Ukraińców jak tanią siłę roboczą do wyzyskiwania; z drugiej strony, rośnie resentyment, który każe obwiniać Ukraińców o zabieranie Polakom miejsc pracy czy obniżanie standardów (to samo, co polscy emigranci robią na Wyspach, ale o tym sza).
Tak więc już od trzaśnięcia drzwiami w busie Polonusa do Lwowa z Dworca Zachodniego w Warszawie zaczęła się „impreza” sponsorowana przez fatalnie zachowujących się polskich pasażerów, a raczej kilku młodych mężczyzn. Gdy wraz z częścią grupy artystów, studentów ASP, Agatą Rucińską, Renatą Motyką i Grzegorzem Demczukiem, słuchaliśmy ich głośnych rozmów, więdły nam uszy. Gdyby zostały sfilmowane, mielibyśmy już gotową, bardzo mocną pracę na mającą powstać w Czerniowcach wystawę. Nie jestem w stanie powtórzyć barokowych w swojej wulgarności, rasizmie i prymitywizmie odzywek polskich chłopaków, powiem tylko, że na każdym przystanku wołali za Ukraińcami „allahu akbar”, okazując im kulturową wyższość i pogardę (jechaliśmy zresztą przez Lublin, gdzie tego samego dnia mężczyzna poranił na ulicy kobietę, myśląc, że jest Ukrainką). Podobnież na granicy przetrzymywano nas kilka morderczych godzin, podczas gdy walizki podróżnych były starannie przeszukiwane (natychmiast zrezygnowałam z podróży powrotnej autobusem, niezależnie od tego ile miała by kosztować alternatywa).
Wszystko to nadawało dość mroczne tło naszej mającej się dopiero na dobre rozpocząć artystycznej wycieczce. Chociaż wiedzieliśmy też, że właśnie dlatego tam jedziemy. Kiedy zajechaliśmy do Lwowa z kilkugodzinnym opóźnieniem, po naszym plackardzie do Czerniowców nie było już ani widu, ani słychu, a nasza grupka, zdana na mój dość beznadziejny rosyjski (którego i tak ze zrozumiałych względów trochę bałam się używać), w strugach fenomenalnego deszczu wyruszyła na spacer po zrujnowanym, lecz malowniczym Lwowie. Podczas gdy autobus z Polakami był piekłem, to Ukraina okazała się prawie-rajem. W plackardzie za równowartość 20 złotych powitał nas luksusowy przedział i sympatyczny konduktor, który podał nam czaj w przepięknych stakanach w srebrnych koszyczkach. Dziewczyny nigdy czegoś takiego nie widziały, Grzegorz natomiast czytał i zachwycał się Nieznośną lekkością bytu Kundery, w rezultacie czego poczułam się tak okropnie staro i zgorzkniale, że pozostał mi już tylko sen na starym obleśnym kocu na mojej półeczce.
Czuć było jednak ogromną przepaść, różnicę między doświadczeniami artystów polskich i ukraińskich. Polska młodzież koncentrowała się wokół problemów estetycznych. Artyści z Ukrainy mają za to o wiele twardszy orzech do zgryzienia.
W Czerniowcach powitało nas ciepło wieczoru oraz uśmiechnięty Waldemar z Irenką Zieniewicz z Lublina. Bałam się Waldka, ale od początku był sympatyczny, zwłaszcza kiedy chciał wpakować naszą 6-osobową grupę z wielkimi bagażami do marszrutki (prywatne autobusy rozpowszechnione w byłym ZSRR, które za symboliczną kwotę wypełniają luki w postkomunistycznym, niedofinansowanym transporcie publicznym), która była wypchana do ostatniego centymetra, choć pasażerowie zachęcali nas ze śmiechem, byśmy jednak się wbili. Pojechaliśmy rozklekotanymi taksówkami, a nasz hotel, tak jak myślałam, okazał się bardzo eleganckim kiczem dla zachodnich turystów próbujących sobie wyobrazić, że mieszkają w habsburskim pałacu, co zresztą zostało fantastycznie potem wykorzystane przez uczestników pleneru. Ale uprzedzam fakty… Było mi strasznie głupio, że tam jesteśmy, w dodatku dostałam jedynkę jako jedna z dwóch osób. Godzinę później byliśmy już w galerii Bunkier, który okazał się dość zaśniedziałą i pachnącą grzybem piwnicą, ale nie mówcie tego Tarasowi Polataice, właścicielowi i samozwańczemu animatorowi życia artystycznego w Czerniowcach, bo i tak już mu podpadłam. Taras był jowialny, ale miał niepodrabialny vibe kogoś sprytnego i jakby śliskiego, klął jak szewc, pił wódkę z gwinta i miał wiele typowych cech słowiańskiego mężczyzny, jakie znam; zarazem był naszym gospodarzem, kuratorem i słynnym artystą, który zrobił karierę w latach 90. w Kanadzie, więc siedziałam cicho. Do tego był jedyną osobą chętną do mówienia po angielsku, więc z nieśmiałości naprodukowałam się na tematy dyżurne, o których wiedziałam najwięcej, czyli gdzie Celan chodził do szkoły, a Wilhelm Reich, pionier antypsychoanalizy, który wierzył, że orgazm jest kluczem do rozwiązania problemów społecznych i faszyzmu, był zakochany we własnej matce i podglądał ją z kochankiem, więc kiedy ona popełniła potem samobójstwo, naznaczyło go to na całe życie, a to, a tamto. Natomiast w kanciapce była już reszta artystów, a wszyscy byli cudowni i wspaniali od pierwszej chwili. Kupili specjalnie na naszą cześć wódkę i soczki, siedzieliśmy w zimnym jak psiarnia i lekko śmierdzącym Bunkrze na skrzynkach i rozpadających się krzesełkach, ale w ciągu minut pękły między nami lody.
Czułam się jak na wycieczce szkolnej, więc kiedy następnego dnia się spotkaliśmy i Waldek z Yarikiem zaprowadzili nas na nieczynne w wakacje boisko szkolne gdzieś na tyłach przepięknych zigguratów czerniowieckiego Uniwersytetu, gdzie usiedliśmy w kręgu i mieliśmy opisać, czym się zajmujemy bez użycia obrazków (zadanie dla mnie zdecydowanie łatwiejsze niż dla artystów), udzieliła nam się atmosfera słońca i wagarów. Czuć było jednak ogromną przepaść, różnicę między doświadczeniami artystów polskich i ukraińskich. Polska młodzież koncentrowała się wokół problemów estetycznych: Grzegorz Demczuk wystawia swoje ciało na różne fizyczne ekstrema, Agnieszka Mastalerz interesuje się emanacjami władzy w architekturze, a nawet atmosferze i powietrzu, Agata Rucińska nastawia się na działania performatywne, Weronika Wysocka mówiła o jej działaniach w grupie na warszawskiej ASP pod kierunkiem Mirosława Bałki. Artyści z Ukrainy mają za to o wiele twardszy orzech do zgryzienia. Niech nikt mnie źle nie zrozumie, młodzi ludzie chcący być artystami w czasach królującego neoliberalizmu wszędzie mają dość ciężko, jeśli nie mają osobnego dochodu, ale czym innym jest sytuacja, kiedy wali w ciebie kapitalizm, a czym innym, kiedy w twoim uznawanym za peryferyjny kraju, który niby należy do Europy, ot tak sobie trwa od dwóch lat wojna i już wszystkich przestało to interesować.
Ale co innego być z kraju, który zwłaszcza w niektórych rejonach ponownie zaczyna przypominać obszar, by użyć niepopularnego wśród niektórych wyrażenia, trzeciego świata. Artyści ukraińscy pochodzili głównie z dwóch miast: Użhorodu i Kijowa, część też została po studiach we Lwowie. Użhorod to bardzo ciekawe miejsce, na pograniczu Ukrainy i Słowacji, skąd też dość blisko jest w Bieszczady. Stamtąd pochodzi Erik Romanets, twórca graffiti i street artu, oraz Attila Hazhlinsky, z pochodzenia Węgier, który posiada też polskie i żydowskie korzenie, ma 19 lat i jest takim bardziej mistycznym Pawłem Althamerem który spotyka Josepha Beuysa. Jednak Attila był przede wszystkim sobą. Mówił o tym, jak chodzi godzinami sam po górach i lesie, słucha miejsc i wszystko nagrywa. Zrobiliśmy zresztą eksperyment i nagraliśmy całą naszą wspólną rozmowę, która trwała od wieczora aż do rana. Ciekawe, czy nadal ma ją gdzieś zarchiwizowaną. Attila chodzi i słucha. Jest chodzącym spokojem. Byli też Katerina Yermolaeva i Larion Lozovoy. Katia jest skomplikowaną i cudowną postacią. Jej rodzina mieszka w Doniecku i grozi im śmierć w każdej chwili. Katia mieszka w Kijowie, ale jej rodzice, lekarze, ani nie chcą, ani nie mogą wynieść się ze strefy zagrożonej. Sztuka Katii oscyluje wokół nowych mediów, penetrowania queerowych i kobiecych, ultraseksualnych i quasi-pornograficznych osobowości a powagą i smutkiem, który bije z jej prac o Doniecku, zwłaszcza filmu o jej babci. Larion pracuje zaś na kolekcjach i muzeach. Przeintelektualizowany do granic, z najlepszym angielskim, najlepiej zorientowany we wszystkich kwestiach politycznych i artystycznych, cyniczny i bardzo mądry, Larion prowadzi praktyki artystyczne dopiero od trzech lat. Dotyczą one muzeów, ich polityki i kolekcji. Jest to jednocześnie zapis tego, jak pod wpływem zmian politycznych na Ukrainie zmienia się polityka historyczna i jak wpływa to na obrazy pamięci zbiorowej utrwalonej w muzeach.
Z Waldkiem początkowo starliśmy się kilka razy – o język, w jakim mamy rozmawiać: angielski, ukraiński, polski, rosyjski? Czy używanie rosyjskiego nie sprawi komuś przykrości ze względu na sytuację polityczną? Więc a to z rzadka posługiwaliśmy się rosyjskim, ze względu na tych uczestników, którzy znają go lepiej niż ukraiński, a to przechodziliśmy na polski, który dzielnie tłumaczył Yaroslav. Zresztą ciągle miałam wrażenie, że słyszę raczej surżyk, czyli dialekt z ukraińską gramatyką i rosyjskim słownictwem, a angielski jest zdaniem Waldka kolejnym językiem „kolonialnym”, tak więc każdy będzie mówił we własnym języku, który sobie nawzajem przetłumaczymy. Zbuntowałam się początkowo na traktowanie angielskiego na sposób „kolonialny”, jednak z czasem nabrało to dla mnie sensu. Nie chciałam, abyśmy w ten sposób powielali tą hegemonię kulturową Zachodu i poczucie alienacji ukraińskich przyjaciół, którzy wyrośli z tak całkowicie odmiennego od mojego backgroundu.
Trudno nie czuć dyskomfortu w sytuacji, kiedy elegancki obiad kosztuje 10 złotych. A zarazem Czerniowce, piękno, historia. Idziesz ulicami i nie musisz robić żadnego wysiłku wyobraźni, żeby poczuć się jak w XIX wieku.
Cóż mam wam dalej opowiedzieć, kochani czytelnicy. To, co nastąpiło potem, to przede wszystkim bratanie i kolegowanie się, które jest chyba najlepszym sposobem tworzenia sztuki – powstawanie jakiejś choćby chwilowej więzi. Tworzyły się one podczas całodniowych wypraw i spacerów, a potem podczas całonocnych imprezek w pokojach, gdzie puszczaliśmy sobie nawzajem polskie i ukraińskie kawałki. W międzyczasie siedziało się, piło się dziwne drinki z zalewą z ogórków „po doniecku”, od których potem było się chorym cały dzień, oglądało się zdjęcia dziadków, którzy zginęli w Auschwitz, słuchało Beyonce i Britney z plejlisty Waldka, którego taniec był równie dopracowany co jego performanse.
Aż za dobrze nam tam było. W polskim gronie wielokrotnie powtarzaliśmy między sobą, że jest za tanio, wręcz nieprzyzwoicie, demoralizująco tanio, trudno nie czuć dyskomfortu w sytuacji, kiedy elegancki obiad kosztuje 10 złotych. A zarazem Czerniowce, piękno, historia. Idziesz ulicami i nie musisz wysilać wyobraźni, żeby poczuć się jak w XIX wieku. Oprowadzał nas Taras Polataiko. Poszliśmy nad Prut, gdzie artysta Yegor Antsygin postanowił się spontanicznie wykąpać i gdzie okoliczni mieszkańcy wypoczywają na głazach, a młode chłopaki w krzakach palą papierosy. Młody Celan też tam chodził błaznować z kolegami. Chodząc po dzielnicy żydowskiej, zabudowanej niższymi domkami z cegły, dowiaduję się, że Celan nie został aresztowany tyko dlatego, że poszedł uprawiać seks ze swoją dziewczyną, córką jakiegoś prominenta czerniowieckiego, podczas gdy zgarnęli jego rodziców. Czuł się z tego powodu winny całe swoje życie.
W Czerniowcach piękne są nawet śmieci. Gdzieś znajdujemy sklepową plastikową gablotkę, gdzie normalnie trzyma się Marsy, Snickersy i Tik-taki, gdzie ktoś już powkładał jakieś kamienie, liście. My dopełniamy dzieła, wtykamy tam zdjęcia paszportowe, jakieś karteczki z napisami. Napotykamy nieczynną stację metra, które nigdy w Czerniowcach nie powstało. Niekończące się zrujnowane domy. Przypominam sobie Gronostaja z Czernopola Gregora von Rezzori, chyba najpiękniejszy literacki opis Czerniowców, opisujący czasy międzywojenne, gdzie największe piękno i zarazem mądrość tego miejsca autor dostrzega w jego przyzwoleniu na to, co się dzieje i ironicznym, cynicznym dystansie. Tylko w ten sposób, sugeruje Rezzori, mieszkańcy Czerniowców mogli latami przymykać oko na biedę, okrucieństwo, nierówności społeczne, dyskryminację Żydów.
Łaziliśmy przez kilka dni na skwarze, poznając miasto, jego historię i zakamarki, miejsca opuszczone, zapomniane. Napotykaliśmy nazistowskie graffiti, następnie przekreślone, z drugiej strony dowiadywaliśmy się, że nastąpił zakaz słowa „Rosja” w przestrzeni publicznej.
Nie chcę tego mówić na głos, ale pasowało mi dziwne zastygnięcie Czerniowców w bezczasie. Dzięki temu w muzeach nikt od lat nie wykonał remontu, nie zmienił ekspozycji, wszystko trwało latami takie samo jak w czasach radzieckich, a może i wcześniej. Dzięki temu mogło przetrwać coś takiego, jak Muzeum Krajoznawcze na głównej ulicy, gdzie chyba tylko z braku pieniędzy i zainteresowania sąsiadowały z sobą 50-letnie wypchane zwierzęta typowe dla Bukowiny, dioramy o życiu tamtejszych chłopów, dokumenty, rękopisy, stroje, meble i instrumenty muzyczne, a także sprzęty domowe pamiętające czasy nie tylko Franciszka Józefa, ale i XVI wiek. Na jednym z nich znajdowała się scena Sądu Ostatecznego namalowana przez anonimowego malarza w manierze naiwnej; straceńcy i grzesznicy płonęli w piekielnych ogniach, a uratowała się grupka sprawiedliwych Żydów. Zwrócił na to moją uwagę Yarik Futymskyi, który przyjechał jako kurator, ale którego prezentacja podczas pleneru ukazała poetycką część jego osobowości, która każe mu robić sztukę z efemerycznych sytuacji, ze śmieci, ścinków, odpadów, obiektów znalezionych, potraktowanych w bardzo figlarny sposób.
Spotykaliśmy się w tych miejscach, które dla nas, Polaków, były oczywiście egzotyczne czy niecodzienne w sposób, w jaki nie mogłyby być dla Ukraińców. Łaziliśmy przez kilka dni po skwarze, poznając miasto, jego historię i zakamarki, miejsca opuszczone, zapomniane. Napotykaliśmy nazistowskie graffiti, następnie przekreślone, z drugiej strony dowiadywaliśmy się, że zakazano używania słowa „Rosja” w przestrzeni publicznej. Po mieście przemieszczało się bardzo wielu mężczyzn noszących nie tyle mundury, co moro. Jak się dowiedziałam później, nie są to rekruci, ale zwykli Ukraińcy demonstrujący w ten sposób swój patriotyzm. Na ulicznych targach i w sklepach królują wyszywanki, czyli charakterystyczne, haftowane wiejskie koszule, które pełnią tę samą rolę.
Może dlatego tym bardziej niezwykłe jest, że współprace, które się potem wywiązały, odznaczały się namysłem nad miejscem, gdzie przebywaliśmy, mimo krótkiej znajomości. Grzegorz z Attilą zrobili interwencję uliczno-historyczną, a na wystawie pokazali jej dokumentację – na Ukrainie trwa dekomunizacja, która często niepostrzeżenie wdziera się w życie mieszkańców i tkankę miejską. Podmienili więc istniejący znak uliczny – zamazany już i nieczytelny ze starości, którego jednak nikt nie wymieniał – na nowy, wykonany przez siebie, na którym byłoby już tylko logo miasta, bez nazwy ulicy. Akcję wymiany sfotografowali, nie wiemy kiedy i jak przedstawiciele władzy mogli się zorientować i wymienić ten znak. Do przestrzeni miasta odwołała się też Weronika Wysocka, która na ścianie Bunkra zawiesiła tabliczkę z napisem po angielsku „The most destroyed building”, odnosząc się do sposobu, w jaki zachodni turyści zwiedzają tanie, wyniszczone miejsca w Europie Wschodniej, szukając z nich toksycznych, niebezpiecznych „ruin”, którymi pysznią się na Instagramie i blogach tworząc tzw. pornografię ruin. Erik Romaniec wykonał graffiti na obrzeżach miasta, skąd nikt prędko go nie usunie. W galerii zaś zbudował tylko delikatną konstrukcję z cegieł, niczym nieumocowanych klocków i powtórzył swój gest, który tym razem skazany będzie na nietrwałość po demontażu wystawy. Bezpośrednio do języka i zakazu używania słowa „Rosja” odniosła się Irena Zieniewicz, która słowo to, w pisowni rosyjskiej, ułożyła z celowo nietrwałego materiału, piasku i lodu, by odwołać się do daremności prób usuwania problemów społeczno-politycznych z przestrzeni publicznej. Jeszcze inaczej postanowiły do lokalności odnieść się Agnieszka Mastalerz, Renata Motyka i Viktoriia Zymomria, które poprosiły o możliwość posprzątania lokalnego zrujnowanego kościoła gotyckiego, znosząc do galerii i aranżując w assemblage-rzeźbę niektóre znalezione tam niezwykłe elementy. Odwołując się do „sztuki użytecznej” i usuwając się w cień, zwróciły uwagę na wielkie zaniedbanie nawet zabytkowych elementów miasta.
Na Ukrainie istnieje jedna nagroda, oligarchy Wiktora Pinczuka, o której wielu artystów żartuje, ile razy zostało do niej nominowanych. Żaden z nich jednak nie wiąże swojej kariery czy sukcesu z jej otrzymaniem, ale raczej bierze sprawy w swoje ręce.
Do historii miasta odnosiła się też praca Yegora Antsygina i Jolanty Nowaczyk, którzy znaleźli na śmietniku starą taśmę filmową i maszynopis, które okazały się być zapisem starej reklamy telewizyjnej państwowej filmy gazowniczej. Praca nabrała nieoczekiwanie poetyckiego charakteru, kiedy artyści ożywili starą reklamę, publikując ją w lokalnej gazecie, a jej egzemplarze rozdali na wernisażu wystawy. Dwie prace odnosiły się też w pewnym sensie do przypadkowych, ale znaczących spotkań w mieście. Agata Rucińska wyciągnęła dywan z Instytutu Polskiego, po którym chodził podobno sam Mickiewicz, a który niezbyt elegancko utopiła w kałuży wody. Zobrazowała w ten sposób sytuację z baru, kiedy kelnerka oblała ją niechcący wodą, a artystka, żeby zagadać zmieszanie, nawiązała z nią banalną rozmowę o Polsce i jej pracy, z której pozostało to jedno zdanie: I Like This Carpet, jedyny element restauracji, w której kobieta pracowała, który autentycznie lubiła. W zupełnie inny, ale zbliżony sposób relacje z lokalsami komentowała Julia Dorobińska, w której zadurzył się lokalny chłopak i stalkował ją wszędzie, gdzie się pojawiła. By zwrócić jej uwagę, stłukł kieliszek na barze, mówiąc, że w podobny sposób złamała ona jego serce. To może prościutka, ale urocza praca, której najlepszym elementem był fakt, że młodzian ów zjawił się na wernisażu i długo wpatrywał się w pracę o nim, czując się całkiem zadowolony z nadania mu statusu dzieła sztuki.
Moje serce zdobyli jednak Larion i Katerina, którzy wraz z Weroniką Wysocką zrobili wideo bezpośrednio komentujące sytuację, w której polski instytut daje im pieniądze na zrealizowanie dzieł sztuki, i szerzej, ekonomicznej i kulturowej hegemonii Polski nad takimi jak oni, ukraińskimi artystami, starającymi się o nasze stypendia. W manierze kina niemego nakręcili film o ukraińskiej artystce, która czuje się lekko upokorzona otrzymanym grantem, jaki pragnie cynicznie przepuścić. Nieoczekiwanie nawiedza ją jednak „duch prawdziwej, modernistycznej sztuki” jako kochanek-wampir, który każe jej potraktować sprawy sztuki jeszcze raz kompletnie serio. Trashowa estetyka i niemal vaporwave’owy techno-szyk filmu w celowo beznadziejnej jakości, skleconego w 24 godziny, w ostatniej chwili, świetnie kondensowały w sobie dwuznaczność sytuacji, w jakiej znajdują się młodzi artyści z peryferyjnych krajów samej w sobie peryferyjnej Europy Wschodniej, którzy mimo to starają się traktować sztukę poważnie. Estetyka post-postmodernistyczna może się wtedy okazać krytyką, ale też zasłoną dymną wobec doświadczeń politycznych i egzystencjalnych mieszkańców miejsc, którzy mają większe problemy, niż wizerunek czy rynek sztuki. Na Ukrainie, jak mnie wielokrotnie zapewniano, rynek sztuki nie istnieje – co nie jest zaskakujące, w końcu w Polsce rynek sztuki również funkcjonuje tylko w sposób fantomatyczny. Chyba lepiej już oprzeć swoje działania na non-profitowych kolektywach, jak robią to R.E.P., Open Group, Hudrada i wiele innych kolektywów na Ukrainie. Zresztą wszyscy artyści się znają i współpracują ze sobą, a granica grup jest płynna. Nikt nie ma nic ani do zyskania, ani do stracenia, więc artyści są odważniejsi. Istnieje jedna nagroda, oligarchy Wiktora Pinczuka, o której wielu artystów żartuje, ile razy zostało do niej nominowanych. Żaden z nich jednak nie wiąże swojej kariery czy sukcesu z jej otrzymaniem, ale raczej bierze sprawy w swoje ręce. Skuteczność tego rodzaju działań widać w tak nowatorskich imprezach jak School of Kyiv, czyli kijowskie Biennale z roku 2015, które mimo niewielkiego budżetu, przerasta o głowę jakością większość imprez artystycznych w Polsce o znacznie większym budżecie.
Kumpelsko-imprezowe relacje oznaczały nieustanną przygodę, jaką przeżywaliśmy 24 godziny na dobę. Po 11 dniach przypominaliśmy wszyscy zombie – podczas otwarcia wystawy przesuwaliśmy się jak rozmazane postaci ze starego VHSa, w zwolnionym tempie; co gorsza, pogoda była marna, rzęsisty deszcz postanowił lać przez cały wieczór.
Pod koniec pleneru Waldek chciał dokonać, jak wszyscy pozostali, prezentacji swojej sztuki i zainteresowań, wykonać przed nami działanie performatywne. Z notesów-kalendarzy różnych trendi instytucji wydarł kartki z „przeszłości” i „przyszłości”, wręczył nam po jednej i poprosił, żebyśmy „napisali” siebie z kiedyś i siebie z „przyszłości”, pytając de facto o nasze pragnienia. Strasznie przeżyłam ten performans. Napisałam na karteczkach coś bardzo szczerego i intymnego, co bardzo chciałam, żeby się wydarzyło, inaczej by się nie liczyło przecież. Następnie Waldek zebrał nasze wyznania i spalił. Było to oczyszczające i uspokajające. Nie potrafię się zdystansować od tej akcji, tak samo jak nie mam ochoty dystansować się od naszego wspólnego czerniowieckiego doświadczenia.
Agata Pyzik – dziennikarka i krytyczka sztuki, publikuje teksty o tematyce politycznej, artystycznej, muzycznej i kulturalnej. Zajmuje się artystyczną i kulturalną historią Europy Wschodniej końca XX wieku pod wpływem socjalizmu i wschodzącego, neoliberalnego kapitalizmu. Autorka 2 książek: historii zimnej wojny Poor but Sexy (2014) i memuaru Dziewczyna i pistolet (2020). Jej teksty ukazywały się w Szumie, Dwutygodniku, „The Wire”, „The Guardian”, „Artforum”, „frieze” i in.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Victoria Zymomrya, Katerina Yermolaeva, Yehor Antsyhin, Larion Lozovoy, Attila Hazslinszky, Yaroslav Futymskyi, Erik Romanets, Grzegorz Adam Demczuk, Irena Zieniewicz, Jolanta Nowaczyk, Agnieszka Mastalerz, Julia Dorobińska, Agata Rucińska, Renata Motyka, Weronika Wysocka
- Wystawa
- Plener malarski w Czerniowcach
- Miejsce
- Cenrtum Sztuki Współczesnej Bunker
- Czas trwania
- 1-9 lipca 2017
- Osoba kuratorska
- Waldemar Tatarczuk, Yaroslav Futymskyi
- Indeks
- Agata Pyzik Agata Rucińska Agnieszka Mastalerz Attila Hazhlinsky Czerniowce Plener Erik Romanets Grzegorz Demczuk Irena Zieniewicz Jolanta Nowaczyk Julia Dorobińska Katerina Yermolaeva Larion Lozovoy Renata Motyka Taras Polataiko Viktoriia Zymomria Waldemar Tatarczuk Weronika Wysocka Yaroslav Futymskyi Yegor Antsygin