Porażki roku 2016
Karolina Plinta
Kto jest najbardziej przecenionym artystą roku?
Jest ich wielu i żeby sprawiedliwie potraktować wszystkich, pewnie musiałabym stworzyć dla nich osobny ranking. 2016 rok będzie dla mnie z pewnością czasem, w którym z rosnącą konsternacją obserwowałam rozwój kariery Klementyny Stępniewskiej aka KleMens, która z typowej studentki ASP malującej ufoludki i konie/landszafty przeistoczyła się w artystkę „krytyczną”, malującą własne wizerunki jako świętej. Malarstwo KleMens trudno uznać za interesujące, chyba że fascynuje was nachalna erotyka zaprawiona egotyzmem, która finalnie zostaje oddana za pomocą „wyrafinowanej” techniki malarskiej. Mnie to pasuje raczej średnio, ale jak się okazało, przekonało zarówno „Wyborczą” (patrz duży artykuł o artystce w wielkanocnym dodatku gazety), dyrektorkę BWA Tarnów Ewę Łączyńską-Widz (vide wystawa indywidualna artystki w tej instytucji) oraz jury Gepperta, które przyznało jej grand prix (co chyba należy potraktować jako symboliczną kompromitację artystycznych elit i jednoznaczny sygnał, że pora na aktywację młodszego, mniej afektowanego rodzimą martyrologią pokolenia). Zamieszanie wokół KleMens przypomniało mi także o innej przecenionej artystce występującej pod dziwnym nikiem, czyli ADU. Fenomen kariery ADU też opiera się na poruszaniu przez nią tematów religijnych, ale ponieważ w okolicach wakacji artystka trochę od nich odeszła (na rzecz bursztynów) automatycznie spadło zainteresowanie jej sztuką.
Artystą permanentnie przecenionym jest Bartosz Kokosiński, który uprawia trudną sztukę niemalowania po końcu malarstwa i razem z Ewą Juszkiewicz (kolejna przeceniona) od kilku lat bryluje na szczycie rankingu Kompas Młodej Sztuki. Do tego zestawu trzeba by pewnie dodać też Jakuba Woynarowskiego, ale na szczęście artysta ten nie dokonał w tym roku niczego znaczącego i nie grozi mu np. Paszport Polityki. Ku mojemu zdziwieniu jednak dość często widywałam w galeriach twórczość Piotra Skiby, artysty-odlewnika, który tworzy taką sztukę, jakby lata 90. i 2000. nigdy się nie wydarzyły i artysta ciągle był na etapie zachłyśnięcia się wczesnokapitalistyczną estetyką przenikającą do Polski Ludowej jeszcze w latach 80. XX wieku. Na swój sposób jest to temat wdzięczny, ale nie w wykonaniu Skiby, którego odlewy są uderzająco niejakie i nudne. Mam nadzieję, że w 2017 roku będę go widywać w galeriach rzadziej, podobnie jak twórczość Karoliny Breguły, której filmy przypominają mi rejestracje teatrzyków kabaretowych w domach spokojnej starości (patrz jej wystawa Światłowstręt w galerii Labirynt, kuratorowowana przez Marcina Krasnego).
Kto najbardziej niedocenionym?
Tomasz Kręcicki. Największy przegrany tegorocznego Gepperta, któremu jury nie dało szansy zaistnieć, ponieważ wolało religijne mazidła KleMens. Kręcicki to młody malarz z Krakowa, który razem z Karoliną Jabłońską i Cyrylem Polaczkiem tworzy Galerię Potencja (ostatnio pokazywała się tam Martyna Czech, kolejna nowa nadzieja polskiego malarstwa). Obrazy Kręcickiego cechuje błyskotliwy humor połączony z częstymi odwołaniami do estetyki retro, co sytuuje go gdzieś pomiędzy Tomaszem Kowalskim i Cezarym Poniatowskim. Trzymam kciuki, żebym w 2017 roku mogła już pisać „gdzieś pomiędzy Kręcickim a Poniatowskim jest…”, a więc życzę artyście sukcesu i większej widzialności, nawet bez odwoływania się do wątków erotyczno-mesjanistycznych.
Co jest największą pomyłką tego roku?
Wrocław jako Europejska Stolica Kultury 2016. Mam niepokojące wrażenie, że po tym sukcesie miasto długo się nie podniesie, tym bardziej że tytuł ESK przyznawany jest dożywotnio.
Jaka wystawa była najgorsza w tym roku?
Niewypałów wystawienniczych było w tym roku sporo – choćby mocakowe „… w sztuce”, Bogactwo w Zachęcie, foksalowa seria Miejsce czy właściwie większość wystaw w CSW Zamek Ujazdowski (od trylogii Villa Straylight, przez Rzeczy robią rzeczy, aż do serii wystaw azjatyckich). Jednak najbardziej uderzającą porażką wystawienniczą 2016 roku pozostanie dla mnie Mediations Biennale, kuratorowane od 2008 roku przez Tomasza Wendlanda. Nie wiem, czy poprzednie edycje biennale był aż tak złe, ale tegoroczna była fiaskiem zarówno koncepcyjnym, jak i produkcyjnym, i w tym sensie była ona emanacją kulturalnej beznadziei, w którą konsekwentnie popada Poznań. Przy okazji biennale zdałam też sobie sprawę jak bardzo nieaktualna w dzisiejszych czasach, definiowanych przez kulturową globalizację, jest formuła „wystawy artystów zagranicznych”, w których główną atrakcją ma być fakt, że wystawiani artyści nie pochodzą z Polski. Na przykład wystawa artystów z Azji, czy to brzmi interesująco? Dla mnie niekoniecznie, tak samo jak nieatrakcyjnie brzmi wystawa artystów z Islandii, Konga czy Gwadelupy.
Szczęście w nieszczęściu 2016
Fryga Maurycego Gomulickiego na placu Zamenhofa w Szczecinie. Instalacja, nie dość, że była kiczowata, to jeszcze stanowiła wymowne świadectwo ignorancji artysty i jako taka wpisała się w gentryfikacyjną politykę władz miasta. Okolice placu Zamenhofa i ciągnącego się obok deptaku Bogusława wypełniają opustoszałe kamienice, które miasto oczyściło z lokatorów i teraz próbuje sprzedać deweloperom. Wisienką na torcie tego rewitalizacyjnego projektu była Fryga, która jednak była fatalnie wykonana i błyskawicznie zaczęła się rozpadać. W końcu, w nocy z 17 na 18 grudnia jeden z największych korali polimerobetonowej konstrukcji roztrzaskał się na jezdni i Frygę zdemontowano. Instalacja Gomulickiego nigdy nie zdobyła sympatii szczecinian i najczęściej porównywano ją do kebaba, ale afera wokół niej przyniosła pewne pozytywne efekty: jest symboliczną kompromitacją hurraoptymistycznej narracji władz Szczecina (przypomnijmy, że miasto reklamuje się pod zawadiackim hasłem Szczecin Floating Garden 2050) oraz całkiem dosłowną kompromitacją Keda Olszewskiego, artysty i kuratora festiwalu inSPIRACJE, jeszcze do niedawna kandydata na dyrektora szczecińskiej Trafostacji Sztuki oraz jednego z największych lokalnych szkodników (kontakt z jego twórczością i wystawami ewidentnie szkodzi), odpowiedzialnego za instalację Frygi. Po aferze z instalacją Olszewski jest na cenzurowanym u prezydenta Szczecina Piotra Krzystka, który już wcześniej zablokował jego nominację na dyrektora Trafostacji, a po ostatecznym unicestwieniu rzeźby zapewne na długo nie dopuści go do władzy w jakiejkolwiek innej instytucji artystycznej w tym mieście. Uff. Paradoksalnie, z tych względów Frygę należy chyba uznać za pracę realnie polityczną i to w takim stopniu, w jakim nigdy nie udało się to Arturowi Żmijewskiemu. Fryga ma swój rzeczywisty polityczny skutek, być może nie taki, jaki był zaplanowany, ale z mojego punktu widzenia całkiem niezły.
Kto jest największym szkodnikiem sztuki w tym roku?
Każde miasto ma swojego szkodnika. W Szczecinie jest to wspomniany duet Olszewski/Gomulicki, ale warto wspomnieć o odchodzącym już Mikołaju Sekutowiczu, dyrektorze Trafostacji Sztuki i właścicielu spółki Baltic Contemporary, która zarządzała Trafostacją. Pod jego rządami instytucja ta stała się miejscem na weekendowe wypady kilku jego znajomych-kolekcjonerów z Berlina i galerią kontestowaną przez polskie środowisko artystyczne. Żeby tego było mało, Sekutowicz był mobberem, na tyle skutecznym, by zdusić protest pracowniczy w swojej instytucji (przez zwolnienie połowy pracowników), miał nadmierną słabość do alkoholu i lekceważący stosunek do lokalnego środowiska. O wystawie Alicji Kwade, urządzonej w Trafo, miał ponoć powiedzieć, że jest ona niczym „perła rzucona przed wieprze”, o czym można dowiedzieć się z listu pracowników Trafostacji do wiceprezydenta Szczecina Krzysztofa Soski z lutego 2015 roku, podpisanego przez 16 pracowników, w którym szczegółowo opisują oni ówczesną sytuację w galerii. Z dziwnych względów lokalna prasa nie zainteresowała się jednak tymi problemami, ale kłopot z zarządzaniem Trafostacją oficjalnie wyszedł podczas afery z firmą Eidotech, która zapewniała Trafo sprzęt do dwóch wystaw, i z powodu której w galerii pojawili się komornicy. Miasto na szczęście postanowiło nie przedłużać kontraktu z Sekutowiczem, ale nie wiadomo, czy szczecińscy urzędnicy potrafią uczyć się na błędach i czy kolejny konkurs na dyrektora Trafostacji będzie uwzględniał np. komisję złożoną z ekspertów, a nie samych urzędników. Na razie wszystko wskazuje na to, że nie, musimy być więc przygotowani na kolejne odcinki Artystów w wydaniu prowincjonalnym.
W oddalonym o niecałe 200 km od Szczecina Poznaniu także nie brak szkodników. Oprócz zawsze chętnego do działań Tomasza Wendlanda, z towarzyszącą mu Czapski Art Fundation, jest w końcu zastęp urzędników ze starej gwardii Ryszarda Grobelnego, a na Uniwersytecie Artystycznym zmieniły się władze – jedną z pierwszych decyzji nowego rektora prof. Wojciecha Hory było emerytowanie 12 profesorów, w tym Jarosława Kozłowskiego, który nie prowadzi już pracowni rysunku. No i jest jeszcze Piotr Bernatowicz, dyrektor Galerii Miejskiej Arsenał, dzięki któremu to miejsce znalazło się na artystycznym marginesie. Jak ostatnie wieści donoszą, Bernatowicz chciałby zostać w Arsenale na drugą kadencję, czego jednak tej instytucji nie życzę.
Nie wiadomo, czy szczecińscy urzędnicy potrafią uczyć się na błędach i czy kolejny konkurs na dyrektora Trafostacji będzie uwzględniał np. komisję złożoną z ekspertów, a nie samych urzędników. Na razie wszystko wskazuje na to, że nie.
Trzymając się rejonu Ziem Odzyskanych, warto jeszcze wspomnieć o Zielonej Górze i sprawie Parku Tysiąclecia. Nad koncepcją rewitalizacji parku od 2012 roku pracowała Fundacja Salony i biuro BudCud, ale w czerwcu tego roku miasto niespodziewanie zrezygnowało z tego projektu. Nowy projekt, zaproponowany przez architekt krajobrazu Agnieszkę Kochańską, jest właściwie identyczny jak ten przygotowany przez BudCud, ale jego realizacja i tak nie dojdzie do skutku, ponieważ miasto nie zdobyło na ten cel funduszy i obecnie jest bardziej zainteresowane rewitalizacją Wzgórz Piastowskich, gdzie planuje postawić wieżę widokową. Parku więc jak nie było, tak nie ma, za to Zielona Góra straciła jednego z bardziej wartościowych animatorów kultury, prezeskę Fundacji Salony Martę Genderę, która została dyrektorką Miejskiego Ośrodka Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim. Zielonogórskim szkodnikiem roku zostało więc samo miasto, a konkretnie prezydent Zielonej Góry Janusz Kubicki. Brawo!
Jako warszawska galerzystka zaszczytny tytuł stołecznego szkodnika sztuki 2016 chciałbym przyznać spółce Griffin Real Estate, której po latach oczekiwań wreszcie udało się wbić pierwszy łom w fasadę pawilonu meblowego Emilia.
A na poziomie państwowym tytuł szkodnika roku trafia wiadomo – do Piotra Glińskiego.
Czy w ogóle było coś, co nam się podobało w tym roku?
Szalona Galeria. Prywatna inicjatywa Jakuba de Barbaro, Agnieszki Polskiej i Janka Simona udowodniła, że nawet sztuka pokazywana zwykle w sterylnych galeriach może stać się polityczna, jeśli tylko zmieni się kontekst jej pokazywania i preferowany odbiorca. Szaloną Galerię trudno co prawda oceniać w skali skuteczności, ale wydaje mi się, że to, co liczy się najbardziej w tym projekcie to sam gest artystów. Od bierności i chowania się we własnych pracowniach twórcy Szalonej Galerii wybrali konfrontację z Polską i myślę, że było to spotkanie interesujące zarówno dla publiczności, jak i dla nich samych.
A przy okazji – najlepszy finisaż w moim życiu ever.
Piotr Policht
Kto jest najbardziej przecenionym artystą roku?
Z klasyków-na-wyrost – Zuzanna Janin. Biała kruk, zaginiony motyl, dziewczyna z waty cukrowej. Wystawy w Labiryncie i lokalu_30, mocna reprezentacja na Alternativie, wreszcie nagroda na targach w Wilnie. Do tego parę innych wystaw zbiorowych. W tym roku trzeba było naprawdę się postarać, żeby się na nią nie natknąć. Tymczasem Janin wciąż, jak w młodości, obok w miarę przemyślanych i dojrzałych prac (głównie wideo), ma tendencje to serwowania banałów w pretensjonalnej oprawie. Skutek – typowa sztuka festiwalowa, czyli dużo i efekciarsko. Do tego Janin jest artystką słuszną i dobrą, bo przecież feminizm, antymilitaryzm i tak dalej. Fajnie, szkoda że artystycznie kończy się często kaszaną: anachroniczną, dosłowną, pretensjonalną. Cyberprzemoc jako sukienka zmajstrowana z kabli? Auć. Do tego z nieznanych powodów od wielu lat eksponuje swoje rzeźby z siatki i waty cukrowej. Jak w latach 90. wiało od tych sztywnych korpusów estetyką i tanim symbolizmem rodem z wydziałów rzeźby ASP, tak wieje nim nadal.
„Obiekty Bielawskiej są »prawie« – prawie praktyczne, prawie możliwe, prawie niezmienne w odbiorze”. Są też prawie oryginalne i prawie ciekawe. Prawie.
Wśród (względnie) młodych i przecenionych na wyróżnienie zasługuje Mateusz Kula. Piekielnie nudny artysta-filozof, pupilek zarówno krakowskich instytucji, jak i tamtejszych niezależnych kuratorów, w ostatnim roku nachalnie promowany przy okazji prawie każdej wystawy, czy to w Bunkrze Sztuki, czy w Muzeum Archeologicznym. Jest na tyle nijaki, a jego sztuka na tyle bełkotliwa, że odnajdzie się wszędzie. Jak w przypadku każdego beztalencia, domeną Kuli jest mamrotanie półgębkiem o nieuchwytności, fragmentaryczności i potencjalności. Nic dziwnego, że jest ulubieńcem bieda-inteligentów, których postrzeganie świata opiera się na wiekowych tekstach Benjamina i Adorna.
Z nieodgadnionych względów powodzeniem cieszył się też w tym roku Tomek Baran, który z gorliwością neofity robi to samo, co amerykańscy malarze pół wieku temu, tylko bardziej efekciarsko. Trudno powiedzieć, czy działa w nadziei na rynkowy sukces, czy po prostu nigdy nie miał w rękach podręcznika do historii sztuki. Z długiej listy warto jeszcze wspomnieć mistrzynię infantylnego formalizmu Alicję Bielawską i zacytować uzasadnienie nominacji do Paszportów Polityki: „Obiekty Bielawskiej są »prawie« – prawie praktyczne, prawie możliwe, prawie niezmienne w odbiorze”. Są też prawie oryginalne i prawie ciekawe. Prawie.
Kto najbardziej niedocenionym?
Hubert Gromny – żeby mieć gdzieś indywidualną wystawę, musi ją sobie zrobić sam. Tak było przez ostatnie dwa lata z Nadmiarem w SM Dębniki i WORK B**CH w F.A.I.T.-cie. Jemu to pewnie w jakimś stopniu odpowiada, bo w ramach swojej praktyki Hubert bywa naraz artystą, kuratorem, a nawet krytykiem (w różnych proporcjach). Dowód na to, że jednak można być krakowskim artystą po filozofii i mieć coś do powiedzenia. Prekursor i jedyny praktyk specyficznej odmiany postinternetów, którą można roboczo określić jako nerd art. Jego specjalnością są przede wszystkim gry wideo i mody do nich, które wykorzystuje inaczej niż na przykład skupiony na estetyce Rafał Dominik. Gromny potrafi w efekcie długiego przesiadywania na forach zrobić i minimalistyczną, dźwiękową instalację, i statyczny obrazek w lightboksie, i otwartą, interaktywną opowieść. Jego prace są bogate narracyjnie, bezpretensjonalnie podane, klarowne, przemyślane. Projekt Gromnego zrealizowany na Intermarium Piotra Sikory i Łukasza Białkowskiego był jedną z ciekawszych odpowiedzi na tytułowe hasło. A było tam naprawdę sporo dobrych realizacji, m.in. grupy Rafani. Tymczasem kuratorzy niezwiązani z krakowskim środowiskiem nie kwapią się do zapraszania go na wystawy. Ostatnio częściej niż aktywnością artystyczną Gromny zajmuje się publikowaniem tekstów naukowych. Do tego na kilka miesięcy zamienił emigrację wewnętrzną na fizyczną i aktualnie szlaja się po Islandii.
Co jest największą pomyłką tego roku?
Wynik konkursu na wystawę w pawilonie Polonia. Sharon Lockhart, górne rejony średniej półki artystów amerykańskich, z dobrym, choć już trochę opatrzonym projektem, niezłym na różne wystawy, niekoniecznie dobrym do weneckiego pawilonu. Przeszarżowany gest otwarcia, który jednocześnie można odczytać jako gest bezradności i samokoloniazacji. Jakbyśmy znów znaleźli się w czasach, kiedy niezdrowe podniecenie wywoływały wszelkie wystawy światowych gwiazd. Trudno w tym przypadku nie przyznać racji Karolowi Sienkiewiczowi, który wskazywał na możliwość odczytania tego wyboru jako wyrazu kapitulacji wobec rzeczywistości politycznej w Polsce. Jeśli miała to być trzecia droga (ani polski artysta „establishmentowy”, ani coś, co spodobałoby się ekipie rządzącej), to jest to droga wyboista i najpewniej prowadząca donikąd.
Bogactwo uświadomiło wielu, że wystawy nie robi się tak, jak dania z książki kucharskiej.
Uzasadnienie wyboru wartościami artystycznymi projektu ciężko łyknąć – okej, w klęsce urodzaju złożonych projektów było sporo propozycji miałkich, nudnych i całkiem głupich, ale był też na przykład świetny projekt Karola Radziszewskiego, błyskotliwe dotykający bieżących problemów politycznych i grający na nosie fetyszystom bezpiecznej historii. Czyżby za odważnie?
Jaka wystawa była najgorsza w tym roku?
Bogactwo, Zachęta -„ej, dziewczyny i chłopaki, mamy dla was takie hasełko, dajcie nam coś fajnego ASAP” jako metoda kuratorska, która wreszcie spotkała się z niechęcią. To wystawa ważna, bo była zaprojektowana na sukces, a zupełnie poległa. Dlatego warto nie tylko o niej pamiętać, ale wręcz tłuc ten temat na uniwersyteckich kursach. Bo chyba dopiero Bogactwo uświadomiło wielu, że wystawy nie robi się tak, jak dania z książki kucharskiej. Że nie wystarczy mieć listy gotowych składników wysokiej jakości – dobrych i modnych artystów, chwytliwego tematu, budżetu – bo cały wic polega na mozolnym wypracowaniu czegoś na tej bazie. Uroczy jest też dysonans poznawczy towarzyszący lekturze katalogu. Przewrotnie zabawne jest umieszczenie tuż po tekście kuratorskim eseju Ziemowita Szczerka, który wskazał, że prawdziwe bogactwo co najwyżej przez moment, w złotych latach Pruszkowa, przyjmowało postać złotych kiet i zębów, a dziś to raczej minimalistycznie eleganckie VIP-kible na lotniskach. O czym chyba ani przez moment kuratorki nie pomyślały. Może po Bogactwie niektórzy kuratorzy zastanowią się dwa razy, zanim znów zrobią wystawę posiłkując się tym, co im się w pierwszej chwili kojarzy z tematem.
Szczęście w nieszczęściu 2016
Zwycięstwo Roberta Koniecznego w konkursie na rozbudowę Bunkra Sztuki. Wybór słuszny, ale czy potrzebny był cały konkurs? Wydobycie wartości architektonicznych samego budynku Tołłoczko-Różyskiej (czyli jego odsłonięcie) – jak najbardziej. Dobudowanie kolejnego piętra? Pomysł idiotyczny z dwóch powodów. Oparty na staropolskiej zasadzie „ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!”. Synowcem w tym przypadku miało być biuro architektoniczne, bowiem architektom sugerowano nadbudowę Bunkra, jako jedyny rzekomo sposób na powiększenie przestrzeni ekspozycyjnej, które zaspokajałoby potrzeby galerii. Że przepisy na nadbudowę nie pozwalają? Ach, szczegół, może się uda wywalczyć zmianę. Konieczny jako jedyny zaproponował pomysł nie tylko bardzo dobry architektonicznie, ale i dający się realnie wcielić w życie, projektując rozbudowę w głąb, nie w górę. Drugi szkopuł w tym, że ciężko powiedzieć, jakież to potrzeby ma galeria, która produkuje głównie niedopracowane i nieciekawe wystawy. Jak chaotyczna ekspozycja ilustracji, która temat spaliła równie mocno, jak MOCAK Artystów z Krakowa – dużo dobrych prac, ale brak pomysłu na jakąkolwiek spójną opowieść, przypadkowo rzucone tu i ówdzie przykłady historyczne, nijak nie układające się w sensowną próbę wskazania genezy ilustracji dzisiejszej.
Bunkrowi przydałoby się nawet bardziej zamknięcie jednego z istniejących pięter i skoncentrowanie programu niż budowa kolejnego poziomu. Tymczasem obrana droga przypomina działania w ramach boomu budowlanego za hajsy z Unii – najpierw budujemy, później myślimy o tym, co wstawimy do środka. Przykładem takiej polityki jest choćby nieodległy od Bunkra budynek Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Dużo dobrych chęci i działań na plus wykazuje nowa dyrekcja Bunkra w zakresie projektów seminaryjnych, warsztatowych, badawczych itp., jak Sejsmograf i Przypadek badawczy: wystawa. Ale kolejne piętro powstaje nie na salę wykładową, ale na wystawy. A pod tym względem Bunkier leży i kwiczy.
Bunkrowi Sztuki przydałoby się nawet bardziej zamknięcie jednego z istniejących pięter i skoncentrowanie programu niż budowa kolejnego poziomu.
Kto jest największym szkodnikiem sztuki w tym roku?
Jarosław Broda – lista szkodników w tym roku była wyjątkowo długa, tym bardziej docenić należy wysiłki szefa wrocławskiego festynu kultury, by znaleźć się na samym szczycie piramidy żenady. Celebra Europejskiej Stolicy Kultury pod przewodnictwem dyrektora Wydziału Kultury to w dziewięćdziesięciu procentach efekciarski cyrk na kółkach, ale ukoronowaniem niechlubnej kariery Brody są wysiłki podjęte w środowisku wrocławskiego ratusza, by ze stanowiska dyrektorki Muzeum Współczesnego Wrocław zwolnić Dorotę Monkiewicz, co ostatecznie udało się zrobić pod koniec roku, kiedy w konkursie na dyrektorski stołek zdobyła ona całe dwa głosy. Zasłużoną dyrektorkę z wizją (co już jest rzadkością), i to wizją aktualną i ciekawą (niemal zupełnie niespotykane), zastąpi akademicka formalina. Wrocławscy urzędnicy też najwyraźniej mają bardzo konkretną wizję. Pora więc na chwalenie się świeżym oddziałem wrocławskiego Muzeum Narodowego w Pawilonie Czterech Kopuł. Można przyjść, wstążkę przeciąć, po pleckach się poklepać, do kamery uśmiechnąć. Do tego widać na co poszły pieniądze: podłoga na glanc, biało, czysto, z równie bezpieczną i sterylną kolekcją, a nie jakieś tam „stosunki pracy”.
Czy w ogóle było coś, co nam się podobało w tym roku?
Kraków wstaje z kolan. Instytucje publiczne i lansowanie paru zgniłych rodzynków swoją drogą, ale Kraków wreszcie odżył na niwie galeryjnej, dziś znacznie rozleglejszej niż parę lat temu, w czasach świetności Goldexu Poldexu, czy na dobra sprawę… kiedykolwiek. Rok 2016 to pierwszy okres nie tyle wysypu nowych galerii, co ich stałej aktywności, która w większości przypadków nawet zaczyna się rozkręcać (Potencja, Henryk). Z artystów obudził się Mateusz Okoński, autor wiekopomnego pomnika świni dryfującej do góry nogami na powierzchni Wisły. Powrócił zresztą ze świetną wystawą, łączącą antykwaryczne zamiłowania z pedantycznie dopracowaną kompozycją przestrzenną (co ciekawe powracają motywy wodne – flaming i płetwa rekina). Objawił się nowy talent w osobie Martyny Kielesińskiej, wciąż studentki krakowskiej akademii, wyspecjalizowanej w found footage’owych filmach, raz nostalgicznych, raz zabawnych, raz zaskakująco wnikliwych psychologicznie. Kielesińska ma świetne oko, ucho, różnorodne i precyzyjnie zakreślone pomysły, a do tego praktycznie z miesiąca na miesiąc robi widoczne postępy. Krótko mówiąc, jest jeszcze w tym mieście nadzieja.