Pojedynek na efekty. Midnight Show „Porwani”
Najpierw było oczekiwanie. Kto miał wejściówkę, ustawiał się w kolejce po lewej stronie, osoby bez, czyli w zasadzie z nikłą szansą na wejście, po prawej. Liczba miejsc – ograniczona. Czasem do galerii weszło 40 osób, a czasem tylko sześć (ja raz byłam tą siódmą i odeszłam z kwitkiem). Stało się więc bez pewności, że się wejdzie, i było w tej sytuacji coś paradoksalnego: czekaliśmy w końcu pod galerią sztuki, miejscem, gdzie zwykle każdy gość jest witany z entuzjazmem przez kuratorów i artystów, a frekwencja zwiedzających jest jednym z głównych instytucjonalnych parametrów sukcesu. A tutaj na odwrót, ludzie chcieli wejść, ale drogę do drzwi Galerii Dizajn skutecznie zagradzały im dwie pracownice BWA. Nie obyło się więc bez nerwowych pytań, pretensji a nawet, co ciekawe, zadziwiających nalotów dresiarzy (skąd wiedzieli o wystawie?).
Punkt dwunasta pod galerią rozlegał się hejnał skomponowany przez Wojciecha Kucharczyka – znak, że rozpoczął się Midnight Show. Podobnie jak rok temu, trwał tylko godzinę, i każdego dnia był inny. Przed wejściem trzeba było wyrazić zgodę pod regulaminem obowiązującym podczas pokazu. Żadnych komórek, źródeł światła i nakaz zachowania ciszy. Wskazówki dla tych, którzy wpadną w panikę. Po jego podpisaniu otwierały się drzwi. A tam, w przedsionku galerii, czekał na gości tajemniczy Hubert, który w swojej stylizacji mógłby uchodzić za jednego z bohaterów Miasteczka Twin Peaks; mrocznym głosem jeszcze raz powtarzał regulamin, prosił o ściągnięcie butów, po czym zapraszał do środka. Wreszcie można było zobaczyć, co tam jest.
Jednak powiedzieć, że coś się zobaczyło, byłoby grubą przesadą w wypadku tej edycji Midnight Show – w końcu odbywała się ona w całkowitej ciemności, a wypuszczeni goście musieli przemieszczać się po omacku. Początkowo temu spacerowi towarzyszyła całkowita dezorientacja, a obecność innych ludzi budziła dodatkową konfuzję (bo jak właściwie się zachować, kiedy ktoś zaczyna macać cię po głowie, a ty zupełnie nie wiesz kto to, i o co tej osobie chodzi?). W rozpoznaniu otaczającej przestrzeni pomagała specjalna rampa zaprojektowana przez Olę Wasilkowską; schwytani w pułapkę Midnight Show mogli przebywać albo w części nieprzyjemnej (z szorstkim podłożem, w trójkątnym kształcie) albo miłej (w kształcie koła, z miękkim polarem na podłodze). Obie części łączył korytarz obleczony materacem ze śliskim obiciem. Pierwszej nocy, zaaranżowanej przez Igora Krenza, goście zostali poproszeni o zostanie w galerii do końca pokazu i właściwie pozostawieni sami sobie. Regulaminowej ciszy nie udało długo się utrzymać, tak więc przez większość czasu sala zanosiła się śmiechem, który czasem przeradzał się w spazmatyczne wybuchy – dość przewidywalną reakcję na niepokojącą ciemność i napięcie towarzyszące pokazowi. Niektórzy, wychodząc z założenia, że są niewidoczni, wpadali na pomysł striptizu. Gdyby ktoś faktycznie się na niego zdecydował, mógłby później gorzko tego żałować, ponieważ tytułowi porwani nie byli faktycznie całkowicie niewidoczni – cały czas obserwowały ich kamery, transmitujące obraz na ekrany zainstalowane na zewnątrz galerii. Kolejnymi podglądaczami byli pracownicy BWA, zaopatrzeni w noktowizory. Sytuacja stała się jasna po godzinie, kiedy zapaliły się światła, a goście, zapewne dla ukojenia nerwów, zostali poczęstowani likierem. Jeśli ktoś patrzył uważnie, na jednej ze ścian zauważył przylepiony biały kwadrat – ironiczny komentarz do akcji Krenza, zatytułowanej Godzina czarnego kwadratu. Czyli, przekładając to na język malewiczowski, czystego czucia, niezakłóconego wizją.
Osobiście, z tym czuciem miałam jednak pewien problem. Pierwsze kilka minut, kiedy poznawało się przestrzeń, było dość intensywnych; kiedy jednak oswoiłam się z miejscem, w zasadzie zaczęłam się nudzić. Zgodnie z nakazem strażnika Huberta odczekałam jednak godzinę, mając szczerą nadzieję, że na zakończenie pokazu wydarzy się coś, co mnie zaskoczy. Wyobraźnia w końcu buzowała, a niewidzące oczy rysowały w ciemnościach niesamowite kształty czegoś, co zapewne już za chwilę mnie zeelektryzuje. Gdy jednak zapaliły się światła, być może najbardziej zaskakującym elementem był sam współkurator wystawy, Stach Szabłowski, ściskający w dłoni noktowizor. „Widziałem jak obijałaś się o X-a i Y-eka” – oznajmił wesoło, skutecznie wprawiając mnie w frustrację. Znalazłam się w końcu w sytuacji bardzo nie fair: ja tu brodzę w ciemnościach, błądzę, zderzam się z jednostkami których nie znam lub być może nie lubię, a taki kurator stoi sobie za barierką i się śmieje. Bardzo zabawne.
Całkowita ciemność i rampa były jedynymi stałymi elementami, powtarzającymi się podczas kolejnych odsłon projektu, do których zapraszani byli różni artyści. W zasadzie nie mieli oni łatwego zadania, biorąc pod uwagę że te dwa elementy konkretnie formowały ich działanie – w tym kontekście zresztą dość racjonalny wydaje się pomysł Krenza, który po prostu pokazał, jak silnie działa już sama przestrzeń. I jak tu wymyślić coś dodatkowego do czegoś, co w zasadzie wydaje się gotowe?
Gdy wyłączony zostaje wzrok, dość oczywistym wyborem w takiej sytuacji wydają się projekty dźwiękowe, ale podczas Midnight Show zaprezentowano tylko dwa – Ptaki Zorki Wollny oraz Po ciemku Adama i Anny Witkowskich. Do akcji Wollny zaangażowanych zostało ośmiu performerów (ze specjalnym udziałem Jasmine Guffond), którzy wykonali koncert złożony z pisków, kląskań i pohukiwań, nieraz przywodzący na myśl erotyczne zawołania zwierząt. Koncert Witkowskich był z kolei etiudą skomponowaną ze złowieszczych odgłosów huraganu, nawiązującej do historii Czarnoksiężnika z Krainy Oz.
Dużo ciekawiej przedstawiały się jednak te projekty, które nie tyle dopełniały sytuację, co starały się bardziej bezpośrednio zagrać z problemem ciemności. Najwięcej emocji wzbudzał chyba pomysł Karola Radziszewskiego, który w przestrzeni BWA ustawił nagich modelów i modelki. Goście wówczas byli wpuszczani do galerii pojedynczo, i zostawali tam tak długo, jak chcieli. Dodatkowo, projekt był opatrzony dość zwodniczym opisem, brzmiącym trochę jak instrukcja do meta-instytucjonalnego projektu i zachęcającym gości do współpracy z „zespołem”. Zresztą, kto wie, może to był właśnie perwersyjny komentarz do działania instytucji artystycznej? Reakcje na spotkanie z nagimi osobami w ciemności były skrajnie różne – niektórzy szybko wychodzili, wyraźnie spłoszeni, inni bez krępacji dotykali lub ściskali modeli. Zdarzył się nawet wypadek, że jeden z gości postanowił sam się rozebrać i dołączyć do grona nagich performerów. Sytuacja była więc co najmniej osobliwa, szkoda tylko, że podczas spaceru ciągle pamiętało się o rejestrujących wszystko kamerach i śledzącym wzroku kuratorów…
Chyba najbardziej dosłownie, w sensie technicznym, do problemu mroku odniósł się Witek Orski. Inspirując się historią stojącą za zdjęciem Paula Stranda Blind Woman, Orski zaprezentował trik z obrazem negatywowym. Podczas jego wieczoru goście galerii co kilka minut byli oślepiani krótkim blaskiem. Kto dopatrzył się jego źródła, mógł zorientować się że główną postacią oświetlaną przez flesze jest sam Orski, a po zgaszeniu świateł na oczach zostawał powidok jego sylwetki, co ciekawe – dzięki odpowiedniemu pomalowaniu skóry prezentujący się w kolorach pozytywowych. W ten sposób można było na krótko podziwiać ten efemeryczny autoportret fotografa, wyłaniający się z ciemności i po chwili znów znikający w mroku.
Podczas Midnight Show wystąpiła jeszcze Honorata Martin, o której było ostatnio głośno dzięki projektowi Zadomowienie w Parku Rzeźby na Bródnie. Było to nawet dziwne, że Martin tak szybko zabrała się za realizację nowego projektu wymagający pełnego zaangażowania. Jeśli założymy, że Martin jest indywidualnością, która nie robi niczego pod publiczkę czy pod instytucję to właściwie trudno powiedzieć co w takim razie robiła na Midnight Show, które jest rygorystycznie zaaranżowanym projektem organizowanym w ramach festiwalu filmowego? No cóż, w pewnym sensie można powiedzieć, że… nie robiła nic. W ramach swojego wystąpienia na początek wygłosiła szczere przemówienie, w którym opowiedziała o swoich ostatnich, wyczerpujących emocjonalnie przygodach na Bródnie i wypadku samochodowym, który przeżyła wracając do Gdańska. Te wydarzenia miały tak bardzo ją wypompować, że w BWA postanowiła nie robić dokładnie nic. Jej słowom towarzyszył widmowy blask zabójczej ameby, który funkcjonował tu jako autokrytyczny komentarz własnej działalności. Następnie, po wyłączeniu ameby artystka zaproponowała swoim gościom profesjonalny masaż leczniczy, wykonywany z pomocą fachowego masażysty (ponoć było miło – mi nie było dane się o tym przekonać). W zasadzie wypadałoby powiedzieć, że Martin wyszła obronną ręką z tej sytuacji, ponieważ nie zrobiła niczego „udawanego”, co by odstawało od jej dotychczasowej, konfesyjno-terapeutycznej strategii artystycznej. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że z narzuconą jej ciemnością nie do końca udało się jej coś ciekawego zrobić; jej opowieść była przejmująca, ale na dobrą sprawę, jeśli chciała być faktycznie konsekwentna w swoich działaniach, powinna po prostu nie występować (zamiast narzekać jak bardzo wykończona jest występowaniem).
„Tak naprawdę wszystko wzięło się z zazdrości. Z zazdrości o narzędzia, które ma kino” – przyznał Stach Szabłowski w jednym z wywiadów, opowiadając o projekcie w BWA Dizajn. Kuratorzy Midnight Show nie są jedynymi, których ostatnio kręci magia kina, ale rezultaty tego mezaliansu jak na razie są niewyraźne. Tegoroczny Midnight Show był dość ciekawy, ale chyba najatrakcyjniej przedstawiał się przez noktowizor, dostępny nielicznym. Artyści w konfrontacji z ciemnością wykazali się umiarkowaną pomysłowością, a niektóre akcje wydawały się dość przewidywalne. W moim przypadku wyglądało to nawet tak, że w zasadzie prawie każdy wieczór kończył się rozczarowaniem, wynikającym ze spełnienia „najgorszego” scenariusza, czyli takiego, który nie budził żadnego zaskoczenia. Karol Radziszewski, podobnie jak w innych swoich projektach, zaangażował do akcji żywe, pełne seksualności ludzkie ciała, Honorata Martin zrobiła coś o sobie, Witek Orski pokazał sztuczkę, którą już wcześniej prezentował na Facebooku (to oczywiście nie jest do końca argument, ale z drugiej strony – artyści, uważajcie co publikujecie na fejsie!). W trakcie seansów niejednokrotnie musiałam walczyć ze zniechęceniem i nudą, które podpowiadały mi, by szybciej wyjść. Może dlatego, że zawsze na pokazy wchodziłam sama? W ciemno-szorsko-pluszowej przestrzeni najlepiej zdawali się bawić goście, którzy wchodzili do galerii grupami i mogli wygłupiać się w ciemnościach. Błędem było także to, że już pierwszej nocy kuratorzy zdecydowali się zapalić światło po zakończeniu działania. Wraz z jasnością pryskał bowiem czar całej sytuacji, w której otaczająca przestrzeń pozostawała tajemnicą.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość kuratorom i przyznać, że ich ambicje były spore. Zaaranżowanie sytuacji całkowicie pochłaniającej widza, porównywalnej do kinowego transu, nie jest łatwe. Szczególnie w polskiej sztuce, z reguły operującej skromnymi środkami wyrazu. Do takich pomysłów potrzebne są odpowiednie możliwości, co dobitnie pokazał inny projekt realizowany podczas Horyzontów – chodzi oczywiście o Czarne słońce IP Group, przygotowany w Teatrze Polskim. Po tym seansie, który można by w zasadzie określić jako podróż po kosmicznej technoprzestrzeni, człowiek wychodził dosłownie rozdygotany. Nie jestem co prawda pewna, czy doświadczenie immersji i zawsze musi się wiązać z określonymi technologiami, ale w pojedynku Midnight Show–Czarne słońce na to właśnie wyszło.
Z tego względu wypadałoby więc pewnie stwierdzić, że większe szanse na „porwanie” ze sobą publiczności mają ci przedstawiciele środowiska artystycznego, którzy wspomnianą technologię posiadają. Inna rzecz, co z nią zrobią. Na tegorocznych Nowych Horyzontach mogliśmy obejrzeć rezultaty pracy duetu Łukasz Ronduda/Maciej Sobieszczański oraz Zbigniewa Libery. Performera można uznać za dzieło w zasadzie udane: akcja toczyła się w nim wartko, a zakończenie było na tyle błyskotliwe, że można wybaczyć filmowi nadmierną konwencjonalność – najbardziej uderzało to w przypadku postaci, które wszystkie, z wyjątkiem samego Oskara, był raczej schematycznymi typami niż charakterami. Poprawny, choć nie oszałamiający Performer okazał się jednak filmowym arcydziełem w porównaniu do Walsera. Film Libery bez przesady można określić jako dobitne świadectwo postępującego odklejenia od rzeczywistości artysty, co jest szczególnie niepokojące w sytuacji, gdy jest on uznawany za wyrocznię w sprawie współczesnych realiów artystycznych lub kondycji młodej sztuki.
Wierny swoim anarchistycznym ideałom, Libera już od dawna wieszczy koniec cywilizacji, i z tej okazji częstuje swoich fanów spektakularnymi, choć też mocno absurdalnymi obrazami końca. W Walserze artysta wreszcie mógł pójść na całość i przygotował historię już nie tyle fantastyczną, co groteskową. Na filmie widać wyraźnie, że jego akcja toczy się gdzieś w lasach środkowoeuropejskich (film był kręcony w Słowenii), ale bohaterowie roznegliżowani są tak, jakby znajdowali się w tropikalnym lesie; ich skąpe kostiumy nie są zbyt praktyczne, więc w zasadzie połowa filmu polega na przyglądaniu się ich zmaganiom z kuriozalnymi ozdobami doczepionymi do nóg i bioder. Równie nieprawdopodobne są sceny walk na melony, koncertów dzikich (którzy, choć grają na sznurkach, są w stanie osiągnąć na nich niezwykłe, ambientowe tony) czy śmierć dziecka poprzez uderzenie komputerowego pioruna (swoją drogą, spec od efektów specjalnych chyba spał jak to robił). Największym grzechem Libery jest jednak lekko nudnawe, moralistyczne przesłanie jego filmu, przekazane przy pomocy dość oklepanych metafor. Filmowi nie pomaga nawet to, że na jego potrzeby wymyślono specjalny język, ani fakt, że aktorami byli naturszczycy, którzy po prostu na filmie odgrywali w dużej mierze samych siebie. Trzeba przyznać, że Libera nie wybrał sobie łatwego tematu, bowiem filmów postapokaliptycznych w kinie nie brakuje. Wydaje się jednak, że Walser nie wytrzymuje tej konkurencji i nie dodaje nic ciekawego do tematu. Skłania za to do przemyślenia logiki, jaką kieruje się Mistrz Libera, a w zasadzie zachęca do dystansowania się od niej.
Na sukces w świecie filmu sztuka więc musi jeszcze trochę poczekać.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Wojciech Kucharczyk, Igor Krenz, Zorka Wollny, Adam Witkowski, Anna Witkowska, Jasmine Guffond, Karol Radziszewski, Witek Orski, Honorata Martin, Łukasz Ronduda, Maciej Sobieszczański, Zbigniew Libera
- Wystawa
- Midnight Show. Porwani
- Miejsce
- galeria Dizajn BWA Wrocław
- Czas trwania
- 24.07 - 2.08.2015
- Osoba kuratorska
- Michał Grzegorzek, Katarzyna Roj, Stach Szabłowski
- Fotografie
- CCTV
- Strona internetowa
- bwa.wroc.pl