Po perfo zawsze czuję się winna. Rozmowa z Grażyną Moniką Olszewską, laureatką Młodych Wilków 2019
Daria Grabowska: Młode Wilki to nico enigmatyczny konkurs. W tym roku nie powstała żadna wystawa z projektami laureatów, więc może opowiesz, jak to dokładnie wyglądało.
Grażyna Monika Olszewska: Młode Wilki trwają jeden weekend. Pierwszego dnia organizowane są otwarte wykłady osób z jury. W tym roku byli to Aneta Rostkowska, Post Brothers, Paz Ponce i Jan Sowa, zawsze jest jakiś ekstra koncert i film. Podczas ostatniej edycji puszczono wideo Krzysztofa Kaczmarka Do hymnu powstań. Bardzo zabawny i jednocześnie trochę przerażający dokument o ogólnopolskim konkursie na odśpiewanie polskiego hymnu.
W drugim dniu trwają pokazy prac, ale formuła jest zmienna. W zeszłym roku była spora wystawa prezentująca wszystkie prace, w tym roku organizatorzy wrócili do prezentacji. To męczące słuchać przez kilkanaście godzin opowieści młodych artystów, ale też ultra interesujące. Daje to piękny przekrój przez zauważalne w szkołach artystycznych tendencje. Sposób prezentacji zależy od artystki/artysty. Zazwyczaj jest to gadanie plus obrazki wyświetlane z rzutnika. Zdarzają się odważni, którzy decydują się na performans. Ja ustawiłam gogle od VR-u, zaprosiłam komisję do założenia ich, reszta sali obserwowała to, co widzi jury na projekcji.
Ostatnio wszędzie tej nostalgii pełno, w kinie robi się sequel sequelu sequelu, dodatkowo media społecznościowe podjudzają nas do rozczulania się nad sobą, nad przeszłością, do prowadzenia jakiegoś takiego insta dziennika, na który można nałożyć vintage filtr. Ta stylistyka reprodukuje się w nieskończoność. My ją reprodukujemy.
Wygrałaś pracą Horror architektoniczny.
Jest ona rezultatem myślenia o nostalgii, ale też o mojej prywatnej przeszłości, Białymstoku, z którego pochodzę, i rodzinnym domu. Horror architektoniczny wyniknął z obserwowania moich rodziców: jak radzą sobie finansowo, jak co chwilę wymyślają nowe biznesy. Obserwowałam na co nas stać, a na co nie. Nie pochodzę z biednej rodziny, to raczej zwykła klasa średnia, niczego mi nie brakowało. Jednak w okresie dorastania poczucie bycia niewystarczającą ciągle mi towarzyszyło. Teraz wiem, że było to spowodowane głównie estetycznymi, czyli idąc dalej – ekonomicznymi aspektami. Nie byłam ubrana tak „cool” jak koleżanki, które pochodziły z „inteligencji”, nie mieliśmy takiego gustu ani takiej kasy, nasz dom był brzydki. Znam wiele historii nieszczęśników, którzy oszukani przez liberalną narrację o sukcesie nie zdołali nawet tego swojego domu ukończyć. Musieli wyjechać na Zachód, skończyli z ogromnymi długami albo popełnili samobójstwo.
Mój horror odbywa się właśnie w takim niewykończonym domu. W tej pracy wykluczam obecność człowieka, który z perspektywy systemu jest looserem, nie warto się nim przejmować. Skupiłam się na teksturach, kolorach, fakturach; na tym, jak one łączą się z ekonomią. Interesowały mnie lata 90., powolne przechodzenie z jednego ustroju politycznego w drugi. Pomocne były oferty wynajmu i kupna mieszkań na OLX. Na podstawie znalezionych tam zdjęć próbowałam odtworzyć m.in. trumnoregał. Trumnoregał jest efektem ewolucji meblościanki w coś bardziej szałowego. Mebel stał się takim ołtarzykiem w polskim salonie.
Pracując nad horrorem czytałam książkę Svetlany Boym, The Future of Nostalgia. To dość chaotyczny tekst, ale okazał się pomocny. Autorka dzieli nostalgię na destruktywną, w której się zatapiasz i możesz się utopić, oraz tę bardziej konstruktywną, która pozwala coś przepracować. Ja oczywiście próbowałam zająć się tą drugą, he he.
Na początku wszyscy zachłysnęli się VR-em. Był hot nowinką. Teraz zaczyna się to zmieniać. Sama skorzystałam z tego medium, ponieważ ma ono konkretne konsekwencje, m.in. traci się poczucie przestrzeni, błędnik wariuje, trochę robi ci się niedobrze. Podnieca mnie też atrapowość tego medium. Przy Horrorze architektonicznym to wszystko pasowało do tematu, do momentu transformacji jednego ustroju w drugi, który pamiętam jako totalnie scenograficzny.
We współpracy z Igą Świeściak otworzyłyście też wystawę o nostalgii – Zamiast serca noszę chyba zapleśniały piernik. Pamiętam, że jedną z prac był uklejony z wyżutego chleba misiek. Był on miniaturą realnie istniejącego pluszaka artysty, Janka Baszaka. Ładne.
Miło jest rozpłynąć się w przeszłości. Zauważyłyśmy z Igą totalny trend na pracki o dzieciństwie. Zmotywowało nas to do ruszenia tej uroczej, słodkiej nostalgii. Kiedy zaczęłyśmy w niej grzebać, okazało się, że to wszystko trochę cuchnie. Ostatnio wszędzie tej nostalgii pełno, w kinie robi się sequel sequelu sequelu, dodatkowo media społecznościowe podjudzają nas do rozczulania się nad sobą, nad przeszłością, do prowadzenia jakiegoś takiego insta dziennika, na który można nałożyć vintage filtr. Ta stylistyka reprodukuje się w nieskończoność. My ją reprodukujemy.
Pamiętam, że ulewa trwająca w czasie wernisażu wystawy Zamiast serca noszę chyba zapleśniały piernik totalnie zalała przestrzeń, głównie pracę Maćka Cholewy. Był to gruz przykryty najntisowym dywanem z przedszkola. Podkręciło to jeszcze charakter wystawy, bo celowo odbywała się w obleśnym, zapleśniałym miejscu, w nieużywanym od lat lumpeksie i w piwnicy, gdzie znajdowała się kiedyś smażalnia ryb. W przypadku mojej pracy VR-owej, która była umieszczona za rozpadającym się barem (w ogóle bar to też dla mnie symbol lat 90., marzyłam, żeby mieć w domu bar), zapach stęchlizny totalnie pomagał.
Mówienie, że sztuka jest terapeutyczna mnie wkurwia, ale praca nad tą wystawą trochę mi pomogła. Nie rozpływam się tak często w nostalgicznym bajorku.
Mimo to zaczynałaś od dokumentu. W 2016 roku z Kubą Gawkowskim reżyserowaliście film Schayer. Była to opowieść o architekcie Karolu Schayerze.
A tak, ale to było dawno! Za hajs własny i przy wsparciu rodziców polecieliśmy do Bejrutu i przez kilka najlepszych dni w moim życiu nagrywaliśmy wywiady i budynki zaprojektowane przez Schayera. Czasem okazywało się, że omyłkowo nagrywaliśmy też te zaprojektowane przez kogoś innego (śmiech). Karol Schayer to wspaniała, tajemnicza postać. Tuż przed wojną zakończyła się budowa zaprojektowanego przez niego Muzeum Śląskiego. Był to projekt na tyle nowatorski i funkcjonalny, że do dziś wzbudza zachwyt. Gmachu nie zdążono oficjalnie otworzyć, bo wybuchła wojna. Został rozebrany. „Ten budynek był solą w oku nazistów”, powiedziała nam dr Zofia Oslislo. Po wojnie słuch o Schayerze zaginął, o jego wielkim projekcie na Śląsku za dużo nie mówiono. Dopiero w latach 90. okazało się, że Schayer urządził sobie życie w Libanie, został naczelnym architektem Bejrutu! Ta historia bardzo nas poruszyła, polski Sugar Man, he he. Schayer stał się tematem, który nie chciał nas opuścić, co zaowocowało filmem.
W 2018 roku razem z Rufusem zrobiliście też VR-ową pracę zatytułowaną Brutalism for the glory of death. Domyślam się, że był to techniczny wstęp pod Horror architektoniczny. W wideo widzimy, jak zeskanowany przez was Pomnik Brygady Negew staje się miejscem życia macek rodem z filmu sci-fi.
Bo to miejsce trochę takie jest. Dwa lata temu pojechaliśmy do miasta Beer Szewa, które położone jest w południowym Izraelu. Tam też znajduje się wspomniany pomnik. Zafascynowała nas jego brutalistyczna forma, ale i życie, które wokół niego się toczyło. Prócz czysto turystycznej atrakcji, betonowa konstrukcja stała się miejscem schadzek izraelskiej młodzieży, gdzie pije się piwko i pali blanty. Postanowiliśmy zeskanować pomnik, wyczyścić wszystko wokół i w pewien sposób ożywić, ale i sami sobie obrzydzić to miejsce, bo czuliśmy się niezręcznie z tą fascynacją obiektem, który został tak naprawdę wybudowany na cześć armii. Brutalism for the glory of death jest więc bardzo prostym gestem. Z perspektywy czasu, dwóch lat, mam wrażenie, że zbyt prostym.
Ponownie ten VR. Odnoszę wrażenie, że studenci Akademii Sztuki w Szczecinie nadużywają tego medium.
Na początku wszyscy zachłysnęli się VR-em. Był hot nowinką. Teraz zaczyna się to zmieniać. Sama skorzystałam z tego medium, ponieważ ma ono konkretne konsekwencje, m.in. traci się poczucie przestrzeni, błędnik wariuje, trochę robi ci się niedobrze. Podnieca mnie też atrapowość tego medium. Przy Horrorze architektonicznym to wszystko pasowało do tematu, do momentu transformacji jednego ustroju w drugi, który pamiętam jako totalnie scenograficzny, papierowy. Należy tu też wspomnieć, że Horror (…) konsultowałam z wykładowcami z akademii: Olgą Lewicką, Łukaszem Jastrubczakiem, Hubertem Czerepokiem i Robertem Mleczko.
Podobno to głównie nazwisko Roberta Mleczki przekonało cię do aplikowania na Akademię Sztuki?
Tak, kiedyś bardzo dużo siedziałam w teatrze. Byłam jego pretensjonalną miłośniczką. Totalnie uwielbiałam działania Roberta w teatrze Garbaczewskiego. Na dzień przed końcem rekrutacji na akademię Bartosz Zaskórski uświadomił mi, że Robert tutaj wykłada. Na ostatnią chwilę, chociaż nie miałam w planach studiów artystycznych, zapisałam się na akademię.
Właściwie to teatralne i scenograficzne zacięcie wciąż widać w twoich pracach.
Bo w końcu mogę robić swoje. Pierwszy rok na licencjacie był chory, czułam się przeorana. Działaliśmy zadaniowo, odpowiadaliśmy na tematy. Na magisterce mamy super system, mogę powoli zagłębiać się w swój temat, to tzw. tryb konsultacyjny, totalna odmiana, polecam! Poza tym cieszy mnie myślenie o sztuce jako hobby. Mam sympatyczną stałą pracę i czas, który pozostaje, poświęcam na różne projekty artystyczne. To śmieszne, bo kiedy dostałam nagrodę, na Instagramie zaczęła mnie obserwować masa nowych osób (to znaczy z 10). Pomyślałam sobie: „ludzie, przestańcie, ja tu nie mam żadnej sztuki, tylko foty kota, psa, mój ryj i gołąbka Edka”.
Większość twoich działań wynika z pracy z innymi osobami. Działałaś i działasz w kolektywach, zdarzyło ci się kuratorować wystawy.
Ważnym doświadczeniem była dla mnie grupa Koleżanki. Nazywałyśmy ją kolektywem na żądanie. Kolektyw uformował się jako odpowiedź na konkretne „zlecenie” na zrobienie wystawy kobiecej. Stąd też ironiczna nazwa grupy. Nie była to ekipa, która powstała dlatego, że wszyscy chcieliśmy ze sobą współpracować. Jako Koleżanki zrealizowałyśmy dwie wystawy. Pierwsza z nich miała być scenografią wystawy kobiecej. Zależało nam na stworzeniu „sztuki przykładowej”; takiej, której forma ciągle się powtarza, reprodukuje. Chciałyśmy pokazać (a głównie chciała tego Karolina Babińska, a my jakoś tam razem z nią), w jaki sposób ważne tematy stają się koniunkturalne. Dwa dni przed wystawą Karolina przytachała wory czekolady z feralnego transportu do Fabryki Czekolady w Szczecinie. Był to nasz rzeźbiarski materiał. Czekolada w połączeniu z drewnem i wiórami ciągnęła się przez wszystkie sale galerii. Miała być to samoreprodukująca się rzeźba. Na ścianie Alicja Pliszka zrobiła instalację z rajstop (bo jak sztuka kobieca, to wiadomo, rajstopy), która powielała się w innym materiale w kolejnym pokoju. To nie było łatwe doświadczenie. Wyprodukowałyśmy strasznie dużo sztuki w bardzo krótkim czasie, ale wtedy właśnie okazało się, że mamy imponujące moce przerobowe.
Druga wystawa miała miejsce w galerii W Y w Łodzi, prowadzi ją Joanna Szumacher. Pojechaliśmy jako przedstawiciele galerii Obrońców Stalingradu 17 (OS17). Wystawa odbywała się na OFF Piotrkowskiej, która jest wzorowym przykładem gentryfikacji. W Szczecinie tak tego nie widać, nie mamy fancy klubów i knajpek. Podczas pracy nad wystawą utarło się nawet kontrowersyjne hasło, że zazdrościmy Łodzi gentryfikacji. Sama wystawa polegała na wprowadzeniu do galerii barierek, którymi deweloper zagradzał większość przestrzeni bezpośrednio przed wejściem do W/Y. Użyłyśmy barierek do wyznaczenia korytarza dla widzów w galerii. Prowadził on do oświetlonego reflektorami podestu, na którym czekała nagroda – wyeksponowane gogle VR. Nie miały one zbyt wiele do zaoferowania poza rodzajem pocztówki-wizytówki ze Szczecina. W wersji ulepszonej, 3D-nabłyszczonej odtworzyłyśmy przestrzenie OS17. Barierki odgradzały też obiekty-wózki. Wszystkie prace zabezpieczyłyśmy linami, które przypięłyśmy do ścian. Tak, aby nie mogły one zjechać po krzywej podłodze.
Ta wystawa była dosyć traumatyczna, zakończyła się kłótniami i łzami, ale też w sumie jakoś zajebista. Poruszane tam wątki dalej kontynuuję w swojej pracy.
Czyli Koleżanki pokłóciły się, a ty z Igą Świeściak i Jankiem Baszakiem stworzyliście kolejny kolektyw – Młode Suki?
Tak, pierwsza nasza praca powstała przy okazji pleneru ze studentami z Lipska. Była to dosyć opresyjna sytuacja, nie mogliśmy znaleźć w niej dla siebie miejsca. Któregoś dnia pleneru szliśmy zrezygnowani ulicą Jagiellońską, nieopodal tryskającej z ziemi fontanny. Powstała ona na miejscu nieistniejącej już Frygi Maurycego Gomulickiego; pomnika-totemu ku czci radosnej igraszki, który był jedną z bardziej spektakularnych porażek sztuki w przestrzeni publicznej. Wracając zobaczyliśmy psa, który opętany jakimś euforycznym szałem biegał przy fontannie próbując ugryźć tryskającą wodę. Uznaliśmy, że należy spróbować doświadczyć tej psiej emocji i koniecznie użyć przy tym słowa „reenactment”. Na drugi dzień odtworzyliśmy psią zabawę. Było to oczywiście żałosne, bo nie umiemy zachowywać się jak beztroskie zwierzę.
Później w ramach działań pracowni Zorki Wollny i Łukasza Jastrubczaka pokazywaliście w Trafostacji Sztuki w Szczecinie performans, który polegał na odtworzeniu psich konkursów. Kolejno byliście treserami i pieskami.
Wtedy zrozumieliśmy, że jesteśmy skazani na robienie sztuki o psach. Jest to trend, przed którym nie zdołaliśmy się ustrzec. W Trafostacji było świetnie, chociaż bardzo stresująco – ludzie milczeli. Podczas performansów w galeriach publiczność nie pozwala sobie na żadne „żywe” reakcje. Zawsze mnie to dziwi, bo w teatrze sprawa wygląda inaczej. Po perfo zawsze czuję się winna, myślę: „Jezu, co ja im zrobiłam? Przecież miało być zabawnie”. Po ostatnim performansie Młodych Suk na Całej Polsce w BWA we Wrocławiu miałam podobne myśli. Troszkę chciałam się zabić. W przyszłości musimy to jakoś przełamać, potrzebujemy chyba więcej odwagi i dudniącej muzyki.