Pewna lekkość sztuki. Rozmowa z Markiem Puchałą
Stach Szabłowski: Fajnie ci się pracowało na stanowisku dyrektora BWA Wrocław przez te 18 lat?
Marek Puchała: Bardzo fajnie. Ciekawa, pouczająca praca, zmuszająca do działania zespołowego, do kompromisów, poznawania ludzi. Myślę, że może trochę za długo to trwało, ale cały czas się czegoś uczyłem.
I czego się przede wszystkim nauczyłeś?
Pokory i słuchania innych. Nauczyłem się pracy zespołowej, co wcześniej było dla mnie dosyć trudne. Miałem takie próby, ale nie z tak dużym zespołem i koniecznością dogadywania się, spuszczania z tonu, godzenia się ze zdaniem innych osób. Jeżeli chce się coś zrobić w zespole, to trzeba pozwolić wszystkim na wyrażenie własnych opinii, emocji, planów.
Większość osób funkcjonujących w tej branży uczestniczy w niej na okrągło, w dzień i w nocy, w sobotę i w niedzielę, w życiu prywatnym. To ciężka, męcząca psychicznie praca. Dlatego żądałbym szacunku dla ludzi, z którymi pracuję, docenienia, że poświęcają się, by w tej dziwnej branży funkcjonować. Dziwi mnie brak szacunku, szczególnie ze strony organizatorów naszej instytucji, którzy nie doceniają takiego poświęcenia.
A sam jesteś z natury raczej przewodnikiem stada czy samotnym wilkiem?
Samotnym wilkiem przewodnikiem! Mój zawód wyuczony to artysta plastyk. Skończyłem Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Czy jestem artystą? Chyba nigdy nie chciałem nim być. Wybrałem kierunek projektancki, z oczywistym ukierunkowaniem rzemieślniczym – jestem po projektowaniu szkła. To był wybór świadomy. Interesowała mnie rola kogoś, kto wykonuje jakiś przedmiot, dochodzi do jakiegoś końcowego rozwiązania, niekoniecznie artystycznego. Ciekawił mnie proces projektowania. Znajomość tego procesu przydała mi się potem w pracy z zespołem. Jestem indywidualistą, który jeśli może, to za wszelką cenę będzie dążył do zrealizowania własnego planu. Ale niektórych rzeczy nie da się zrobić samemu.
Skąd pomysł na studiowanie szkła?
Moi rodzice byli projektantami, pracowali w fabryce szkła w Szklarskiej Porębie. Trochę się temu przyglądałem… Oczywiście z początku nie chciałem zostać szklarzem, nie chciałem robić tego co moi rodzice, jak to dzieci w pewnym wieku, które chcą przeciwstawić się za wszelką cenę. Rodzice uznali, że skoro jestem energicznym dzieckiem, to żebym nie robił głupot, powinienem zająć się sportem. Z racji mieszkania w Szklarskiej Porębie zacząłem wyczynowo uprawiać narciarstwo alpejskie. Czy rodzice zdawali sobie sprawę z tego, co ja właściwie robię? Chyba nie. Myśleli, że to jest piękny, biały sport, a on jest dosyć ryzykowny, ekstremalny. Wydaje się, że chciałem się codziennie zabić – uprawiałem coś takiego przez ponad 10 lat. To, że się nie zabiłem, świadczy o dużym szczęściu.
Wszedłeś na poziom zawodniczy?
Byłem w kadrze juniorów, miałem juniorskie tytuły mistrzowskie. Najlepsze wyniki osiągałem w okolicy siódmej––ósmej klasy podstawówki. Jako dziecko byłem sprawnym sportowcem o lokalnym zasięgu.
Rzuciłeś jednak narty dla sztuki. Dlaczego?
Myślałem, że może zostanę mistrzem świata, ale w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam szans na coś takiego, o czym sportowiec marzy. Nagle koledzy okazali się o 20 centymetrów wyżsi ode mnie i już było po zabawie. W biegu zjazdowym trzeba mieć trochę masy – to jest sport grawitacyjny.
Masy pomnożonej przez odwagę?
Musi być pewna miłość do prędkości, a w każdym razie brak lęku przed nią. Trzeba to robić z dużą koncentracją, z panowaniem nad własnymi lękami, nad ciałem, grawitacją, siłą odśrodkową. Nad tym wszystkim, co powoduje, że narciarz alpejski porusza się z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę. Momentami wydaje mi się, że to w ogóle nie byłem ja, że ściemniam, opowiadając o nartach. A one były dla mnie dosyć ważne. Każdy marzy o tym, żeby nie zostać lalusiem. Ja jestem z podwórka, gdzie już na starcie wychodziłem na lalusia: jedynak, dziecko projektantów z huty. Musiałem sobie wypracować coś, co dałoby mi niekwestionowaną przewagę. Jak wygrałeś, to wygrałeś. Trudno jest wytłumaczyć sportowcowi, że jak zajął drugie miejsce, to dostał srebrny medal. Po prostu przegrał. W świecie sztuki, w którym poruszałem się przez ostatnie lata, nie tak to wygląda. Nie ma bezwzględnych przewag, jasnych sytuacji, nie ma pierwszego i drugiego miejsca. Bardzo trudno udowodnić, że ktokolwiek ma rację. Sport jest łatwiejszy.
Ale są pewne podobieństwa ze sportem. Nie wiem, czy zdawałeś sobie z tego sprawę, idąc na akademię, ale w sztuce też jest trochę tak, że wygrany bierze wszystko.
Pewnie tak, ale chodzi mi o to, że sukces w sporcie jest czymś niekwestionowanym i wymiernym, natomiast sukces w sztuce będzie zawsze możliwy do zakwestionowania. Sztuka to brutalniejszy świat, ponieważ tam, gdzie nie występują jasne kryteria i zasady, zaczyna się wolnoamerykanka i w którymś momencie wszystkie chwyty stają się dozwolone. Ludzie zasuwają na okrągło, pilnują interesu, który jest tak niejasny, że nie wolno go spuścić z oka, bo wtedy już w ogóle traci się iluzję jakiejkolwiek jasności. Większość osób funkcjonujących w tej branży uczestniczy w niej na okrągło, w dzień i w nocy, w sobotę i w niedzielę, w życiu prywatnym. To ciężka, męcząca psychicznie praca. Dlatego żądałbym szacunku dla ludzi, z którymi pracuję, docenienia, że poświęcają się, by w tej dziwnej branży funkcjonować. Dziwi mnie brak szacunku, szczególnie ze strony organizatorów naszej instytucji, którzy nie doceniają takiego poświęcenia.
A jakie miałeś wyobrażenie o świecie artystycznym, idąc na akademię? Domyślam się, że w Szklarskiej Porębie nie było zbyt wiele okazji do kontaktu ze sztuką współczesną. Tam chyba nawet nie ma tradycyjnej sztuki ludowej, bo wszyscy są napływowi, prawda? To nie jest Zakopane.
Wbrew pozorom wygląda to trochę inaczej. Przed wojną w Karkonoszach pierwszymi osadnikami byli głównie artyści: poeci, malarze, pisarze, architekci. Taka przeszłość pozostawia istotny ślad w mieście. Po wojnie ludzie mieszkający w Szklarskiej Porębie byli związani albo z przemysłem turystyczno-wypoczynkowym, albo z Hutą Julia i produkcją szkła, albo z lasami państwowymi.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 30. numerze Magazynu „Szum”.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej