O „Waginie polskiej”. Interwencja autorska
Długo rozważałem napisanie wypowiedzi odnoszącej się do artykułu Agaty Pyzik Bezzębne festiwale fotografii, w którym autorka opisała dwa największe polskie (i zarazem międzynarodowe) festiwale fotografii w tym roku. Wiele osób namawiało mnie do zabrania głosu na temat wypowiedzianych w artykule, wulgarnych epitetów, odnoszących się do mojej osoby, co jednak najmniej mnie obchodzi. Pragnę jednak zabrać głos z jednej, prostej przyczyny: czytelnik, przyzwyczajony, że słowo pisane jest prawdą ostateczną, po przeczytaniu artykułu Agaty Pyzik otrzyma wypaczony obraz mojej pracy Wagina polska; pracy, która nabrała dodatkowo skandalizującego fejmu na skutek donosu do prokuratury przez łódzką, prawicową działaczkę, przekonaną o swojej wyjątkowości. Ponieważ więc temat jest głębszy i niezwykle ważki, pragnę niniejszym wyjaśnić i opisać, jako autor i ofiara donosu, prawdziwe znaczenie i przesłanie pracy, tudzież zdementować lub potwierdzić wszelkie niedopowiedzenie i domysły. Zachęciła mnie do tego sama redakcja „Szumu”, wyrażając otwartość na dialog i polemikę, choć uprzedzam, że trochę dostanie się tu samej redakcji.
Jak widać, projekt Wagina polska, będący mizernym wycinkiem mojej twórczości, spotkał się z niezrozumieniem po obu stronach naszej mentalnej barykady: zarówno konserwatywnej prawicy, której przedstawicielka postanowiła donieść do odpowiedniej instancji (jak za Stalina, prosto do służb, bez konfrontacji z autorem), ale także lewicy, której poglądy prezentuje, jak mi się wydaje, Agata Pyzik oraz magazyn „Szum”, tudzież chyba większość naszego, podkreślam naszego – wspólnego – środowiska. Aczkolwiek do pojęcia „lewica” staram się mieć spory dystans: pragnę pozostawać w kosmopolitycznym, złotym środku TAO – taka postawa wydaje mi się najbardziej optymalna wobec wszechświata i wobec życia w ogóle. Polecam.
W konsekwencji Wagina polska przez kilku moich znajomych – znawców sztuki! – w ogóle nie jest uważany za sztukę; stał się CZYMŚ – fajnym lub słabym – ale jednak CZYMŚ. Zresztą już gdy powstawał, miał i zwolenników, i przeciwników. Wielkim fanem i orędownikiem Waginy polskiej był na przykład śp. Robert Brylewski, z którym mieliśmy w planach zrobić na ten temat wspólne show.
Projekt Wagina polska, który przy okazji (z powodu zawiadomienia do prokuratury) nabrał niesławnego rozgłosu, spotkał się przez Agatę Pyzik z kompletnym niezrozumieniem.
Zapewniam czytelników, że nie zwykłem posługiwać się tanimi chwytami, by szukać rozgłosu. Czasy, w których moim celem bywały wybryki, miały miejsce około 30 lat temu, na początku lat 90., gdy znalazłem się w Łodzi jako przybysz. Bywałem wtedy zapraszany na salony, ale zamiast to docenić, niejednokrotnie psułem czyjeś aranżacje (za co w kilku przypadkach niezmiernie mi dziś przykro) i wciskałem się tam, gdzie nie trzeba. Ale i czasy były świeże, pełne nadziei, gdyż przez ten niedługi okres wczesnych lat 90., po zmianie ustroju, pojawiła się prawdziwa wolność w najszerszym, możliwym spektrum, w Łodzi zaś dodatkowo odciskał swoje piętno punk rock. A i wtedy również nie stosowałem owej prowokacji dla rozgłosu, lecz działo się to nieintencjonalnie – patetycznie rzecz ujmując, wstąpiłem na niepokorną ścieżkę sprzeciwu jednostki wobec zastanych schematów, gdy już wiedziałem, że chcę być artystą. Imponowały mi radykalne działania Totartu czy Łodzi Kaliskiej, stąd pewnie te odwołania w tekście pani Pyzik. Ale to jednak, proszę zauważyć, nie do końca mój styl. Natomiast rozgłos jest: piszą w książkach, a muzea kupują prace (choć mogłyby kupować więcej). To już naprawdę sporo, czego więcej można oczekiwać życia, by nie musieć szukać „tanich chwytów”.
Muszę więc zakomunikować, że projekt Wagina polska, który przy okazji (z powodu zawiadomienia do prokuratury) nabrał niesławnego rozgłosu, spotkał się przez Agatę Pyzik z kompletnym niezrozumieniem. A przecież wyjaśniał to wiszący obok, wnikliwy opis projektu, gdyby tylko autorce zechciało się go przeczytać. Toteż zamieszczona w „Szumie”, powierzchowna ocena niniejszego projektu, zwłaszcza w aktualnym kontekście cenzury („aresztowania” prac), wprowadza czytelnika w błąd, wyrządzając tym krzywdę autorowi. Rozumiem, że projekt mógł się nie spodobać czy wydać się wręcz obleśny – każdy ma oczywiste prawo do wyrażania swoich odczuć. Jednak, z powodu braku zrozumienia kontekstu, autorka tekstu wydaje się wyrażać opinie podobne do tych obraźliwych, oszczerczych, typowych dla populacji prawicowo-konserwatywnej, których ogromny wylew na łamach prawicowych portali zieje agresją i nienawiścią (choć po przeanalizowaniu kilkuset hejtów na mnie, z życzeniami śmierci włącznie, ma się wrażenie, że autorem znakomitej większości tych postów może być jedna osoba). Skojarzenie mnie z szowinizmem, świadomie i dla beki zawartym w dziełach moich starszych kolegów z Łodzi Kaliskiej, jest tu nieporozumieniem. Co ciekawe, prawicowa działaczka również zarzuciła mi szowinizm i instrumentalne potraktowanie kobiety, a właściwie jej narządu.
Pragnę zatem sprostować: projekt Wagina polska, będący moją współczesną odpowiedzą na Wenus polską z lat 70., nie zawiera w zamyśle ani krztyny przesłanek patriarchalnych czy seksizmu, tudzież obrazy uczuć religijnych czy znieważenia symboli państwowych. Co zauważyłaby każda osoba obyta, posiadająca odpowiednie wyczucie i podstawową wiedzę o historii estetyki i obyczajowości, lub przynajmniej śledząca losy symbolu waginy w sztuce i kulturze, a niekoniecznie podzielająca walory estetyczne pracy. Choć oczywiście praca jest z założenia radykalna – bo taka miała być.
Być może ktoś mógłby odnieść takie powierzchowne wrażenie, oglądając wyrywkowo jedną z prac, lecz nie cały cykl. Projekt jest bowiem czymś wręcz przeciwnym: ma wymiar zaangażowanego dyskursu społecznego i jest totalnie pro-feministyczny: do udziale w projekcie (jako modelki) dobrowolnie zgłaszały się znane, polskie feministki, u których zresztą zasięgałem szereg opinii. Pracę moją znają doskonale rodzime przedstawicielki skrajnego feminizmu, jak np. artystka Iwona Demko czy pisarka-aktywistka Voca Ilnicka, która nawet swego czasu promowała ją na swojej feministycznej stronie Seksualność kobiet, gdzie ten link wciąż jest aktywny (nie będę reklamował, ale proszę poszukać). O tym autorka recenzji mogła nie wiedzieć, ale niestety świadczy to o braku kompetencji, a może cierpliwości do czytania opisów wiszących w zasięgu wzroku. Warto bowiem zagłębiać się w temat samych wagin i ich znaczenia w kulturze. Zatem jej wniosek, że w tym przypadku istnieje jakaś „tolerancja dla pornografizacji kobiet” nie ma kompletnie racji bytu, gdyż to same kobiety przyczyniały się do rozwoju projektu, gdy jeszcze wysyłałem im czystą koncepcję. Ten leciwy już projekt nie został z wielu przyczyn ukończony i z tego też powodu był mało dla mnie istotny w kontekście całej mojej wystawy na Fotofestiwalu w Łodzi, która miała tytuł Regresja industrialna. Projekt Wagina polska był dodatkiem, ciekawostką, został schowany w osobnym pomieszczeniu ze stosowną uwagą o wstępie wyłącznie dla osób pełnoletnich, a na dodatek, początkowo, nie było zapalone tam światło. Stanowił zaledwie 5% całej mojej wystawy, która była sporą, poważną retrospektywą z dominantą portretu industrialnego, działań dokumentalnych i kolaży lotniczo-postapokaliptycznych. A jednak stał się solą w oku kilku frontów.
Artyści nie powinni dać się uciszać. Zgoda na takie praktyki oznacza rozwijający się w tym kraju, powolnymi kroczkami, coraz bardziej ujawniający się totalitaryzm. Totalitaryzm na serio, choć trochę to nie do wiary.
Dla mnie byłoby lepiej, gdybym nie był z tym projektem specjalnie utożsamiany, gdyż mam wiele znacznie lepszych i ważniejszych prac – polecam się tym zainteresować. Coż począć, że ostatnio tylko na nim się skupiono, co uczyniła również w swym lakonicznym tekście Agata Pyzik. Nad tym ogromnie boleję i wcale nie jest mi to na rękę. Znacznie bardziej wykrzywiony obraz przedstawiony został w serwisach prawicowych. Pewnie mógłbym to spokojnie olać, ale gdy słyszę w jakimś „narodowym” radiu (podesłaną przez kogoś, bo sam przecież tego nie słucham) debatę dwóch, wydawać by się mogło, „poważnych” dziennikarzy, drwiącym tonem komentujących zaistniałą sytuację, to krew mnie zalewa. Przykre, jak oni to widzą, wypaczając obraz bardzo poważnej rzeczy, jaką jest dla autora tak istotna, retrospektywna wystawa: ich zdaniem poszedłem na łatwiznę, gdyż najprościej zrobić zrobić zdjęcie cipki, taką wystawę można przygotować w dwa dni, a to wszystko na pewno dla hajsu i sławy, w dodatku na czyjeś zlecenie.
Otóż po stokroć nie: dziennikarze nie mogą tak obrażać ludzi! Wystawę przygotowywałem około trzech miesięcy, w tym prawie cały miesiąc skanując nieujawnione nigdy negatywy i je obrabiając, kolejny zaś miesiąc rozkminiając, co dać na wystawę, a co odrzucić. Jestem osobą nadmiarową i zwykle mam problem z selekcją, wszystko wydaje mi się ważne. W rezultacie na wystawie wisiało około 200 zdjęć wszelkich formatów, ze 100 odrzuciłem. Była to największa, autorska wystawa fotograficzna w moim życiu. W wystawę włożyłem nieproporcjonalną ilość pracy do otrzymanego hajsu na nią, który był, nazwijmy to, symboliczny; nawet nie było mnie stać na osobę pilnującą, przez cały czas trwania musiałem pilnować wystawy sam (czasem z rodziną). Zamiast zarobić, bo to w końcu moja praca, jak zwykle do tego dołożyłem, choć tak być nie powinno.
Myślę, że magazyn „Szum” może przedstawić kilka najbardziej neutralnych prac z tego projektu, abyście mieli, drodzy czytelnicy, jakiś poglądowy obraz. A jest to z pewnością korzystne dla „Szumu”, bo zagwarantuje mu to większą czytalność [prace nadesłane przez autora publikujemy – przyp. red.].
A teraz obszerny fragment opisu, który był na wystawie. Tekst ten zresztą, w formie rozszerzonej i bardziej wnikliwej, wysyłałem wszystkim osobom, chętnym do pozowania w projekcie, by wytłumaczyć, do czego dążę:
Projekt jest współczesną odpowiedzią na głośną wystawę i cykl albumów Wenus polska z początku lat 70. Został rozpoczęty w 2010 roku i nie został zakończony. Jest to swego rodzaju hommage à la Venus polonaise.
Wystawa i albumy Wenus polska były podsumowaniem corocznego, krakowskiego konkursu fotograficznego, którego tematem był kobiecy akt. Gdy albumy te ukazywały się w Polsce, autor miał zaledwie kilka lat. Było to spore doznanie, zapadające w pamięć: pierwszy raz właściwie, w czasach powojennych, mogliśmy oglądać bez skrępowania piękno kobiecego ciała, w dodatku przedstawione w różnych technikach fotograficznych, co wówczas było śmiałym eksperymentem. Dlatego stały się one dla autora pierwotną inspiracją niniejszego projektu.
W międzyczasie wkroczyliśmy w drugie tysiąclecie. […] W XXI wieku zwyczajne, nagie ciało, już nikogo nie zadziwi i tak bardzo nie zachwyca. […] W stosunku do Wenus polskiej – Wagina polska jest rodzajem wypowiedzi uwspółcześnionej, na miarę naszych czasów, na miarę przedapokaliptycznego XXI wieku, wyzbytego z tajemnic; czasów oswobodzonych z ograniczeń ustalonych kanonów, zakamuflowanych przesłań, czasów „freestylu” w każdej dziedzinie. Czasów, gdzie zmiany zaszły tak daleko, że reklamy namawiają do bezkresnej konsumpcji i oddawania się wszelkim uciechom. Gdzie nagość już ani trochę nie jest tematem tabu – bo nie musi.
Jest to również praca o tożsamości, różnorodności, a więc o tematyce społecznej.
Czy waginy mogą nam coś powiedzieć o kondycji społeczeństwa – a przynajmniej jego żeńskiej części? Chyba tak. Dowodem na to może być podobny projekt, wykonany przez duńskie artystki: Kussomate – gwarantująca całkowitą anonimowość, kabina z aparatem do fotografowania wagin. W odróżnieniu do Wagin polskich, owe „waginy duńskie” są masowe i bez dekoracji, aparat bowiem rejestruje wręcz całe spektrum żeńskiej populacji Danii (kobiety bowiem, jak się okazuje, bardzo chętnie z niego korzystają), ukazując kompletnie różnorodny stan i formę tej interesującej nas części ciała. Ale kobiety w naszym zacofanym (!) kraju są wyjątkowo wstydliwe; jest to więc STUDIUM WSTYDU, przynajmniej w fazie tzw. researchu, czyli znalezienia modelki, która się zgodzi dla idei (za darmo!) przedstawić swą waginę, która poźniej znajdzie się w albumie i na wystawie. Na szczęście bywają osoby chętne samoistnie, co też jest ciekawym zjawiskiem.
Jak widać, doniesienie na prokuraturę wiele nam o wspomnianej kondycji społecznej mówi – a więc jeden z postulatów dość gwałtownie wcielił się w czyn. Praca przemówiła.
Rozwiewając kolejne domniemanie, jakobym sam wszystko ukartował: jak na razie nie mam żadnych odczuwalnych korzyści z tej, rzekomej, popularności. Podobno Dorota Nieznalska, po rozkręceniu afery z Pasją, na dobre, przez jakiś czas przestała być zapraszana gdziekolwiek. Dla mnie, z rzadka zapraszanego przez galerie czy muzea, oznacza to właściwie stuprocentowy niebyt. Zatem więcej tu przykrości, niż korzyści, jak sami widzicie. Pani Wojciechowska Von Heukelom, autorka donosu (lokalna wariatka, znana z ustawicznych donosów na wszystkich i wszystko), powinna być z siebie chwilowo dumna.
Zaś wracając do samego projektu: gdy powstawał, miałem utopijny plan, aby powstał z tego album – analogiczny do Wenus polskiej, lecz bardziej kolorowy, współczesny, rzecz jasna, nieco szokujący, a więc być może dobrze sprzedawalny. Tymczasem zaskoczyła mnie i rozczarowała niechętna postawa potencjalnych wydawców (w tym choćby Krytyki Politycznej, którą miałem za odważnie podejmującą wyzwania). Z czasem jednak zmieniłem podejście do projektu, spostrzegając, że projekt Wagina polska nie był tym, czym powinien. W istocie, powinien być on również konkursem, jak ten z lat 70., zaś ja powinienem przyjąć rolę kuratora. Być może więc powrócę do tego pomysłu w tej formie, gdyż z pewnością wtedy znów stanie się on sztuką. A projekty zbiorowe, jak wiadomo, mają większy potencjał.
Tymczasem, przez jedną osobę, przekonaną o swojej wyjątkowości, osobę nawiedzoną i lokalną wariatkę, oczekuję w napięciu, kiedy nadejdzie jakieś pismo z sądu, z zarzutami – bo w chwili, gdy piszę te słowa, nic jeszcze nie nadeszło. Stan niepewności się przedłuża i jest to dosyć nieznośne, bo też może wcale nie nadejść. A jeśli nadejdzie, to sprawa może trwać latami – zwykle tak jest, co wynika z jakiejś sadystycznej chęci uprzykrzenia życia artystom. Jak to w ogóle możliwe? Ale cóż, może jeszcze są wakacje. Może jeszcze będzie dobrze. Może zwycięży dobro i miłość.
Warto też zauważyć, że nie jestem sam. W tym roku wydarzyło się kilka podobnych, nacechowanych politycznie aktów cenzury. Z pamięci wymienię, prócz mojej, trzy głośne sprawy: sprawę Krzysztofa Powierży z krakowskiej Cricoteki (podczas krakowskiego Miesiąca Fotografii), sprawę studenta katowickiej ASP, Pavlo Kazmina, oraz interwencję policji we wrocławskiej pizzerii; a słyszy się, że jest tego coraz więcej. Wszystkie te sprawy łączy aktualna antysystemowość, choć, paradoksalnie, w moich pracach praktycznie jej nie dopatrzymy! Lecz nie słyszałem jeszcze, aby w czasach po roku 1989 policja zabrała prace z aktualnie wiszącej wystawy. A taka sytuacja przydarzyła się właśnie mnie. A tymczasem na wystawą do CSW, o szumnym tytule Sztuka polityczna, hipokryci zapraszają prawdziwych faszystów i naiwniaków. Komuś najwidoczniej poprzestawiały się klepki. Czy będąc polskim artystą, należy obecnie uważać, czy własne dzieło sztuki spodoba się władzy? Jeszcze 10, 15, 20 lat temu takie rzeczy nie miały tu miejsca.
Artyści nie powinni dać się uciszać. Zgoda na takie praktyki oznacza rozwijający się w tym kraju, powolnymi kroczkami, coraz bardziej ujawniający się totalitaryzm. Totalitaryzm na serio, choć trochę to nie do wiary. A więc ta walka musi trwać? Czy może jednak zwycięży miłość?