Nacjonalizm duży i mały. „A Place Where We Could Go” w CSW Kronika
Metropolis to nie tylko tytuł filmu Fritza Langa, ale także kooperatywa, która opiera się na serii rezydencji artystycznych. Projekt wystartował dwa lata temu dzięki połączeniu sił bytomskiego CSW Kronika i krakowskiej fundacji Imago Mundi. Znając dotychczasową działalność Kroniki – artystyczne penetracje lokalnej tożsamości, grup marginalizowanych i skutków transformacji ustrojowej na Śląsku – trudno się dziwić, że również Metropolis zmierza w tym kierunku. Materiały prasowe poświęcone projektowi wspominają o „naznaczonych stereotypami miejscach o skomplikowanej tożsamości”, „zagadnieniach języka”, „przemianach postransformacyjnych” i „nowych lub zapomnianych przestrzeniach mentalnych regionu”.
Niemniej wystawę, która podsumowuje pierwsze rezydencje i eksploracje śląskiej tożsamości, zatytułowano (dlaczego?) po angielsku A Place Where We Could Go. Żeby było zabawniej, przeważają tam polskie nazwiska i to – za sprawą projektu Łukasza Skąpskiego – artystów, którzy nie byli zaproszeni na rezydencje w ramach projektu.
Na pomyśle Skąpskiego, który ogniskuje wszystkie niebezpieczeństwa, ale też cały potencjał Metropolis i wielu projektów „tożsamościowych”, skupię się później. Przede wszystkim warto wskazać twórców, którzy na tej dość nierównej wystawie wyróżniają się pozytywnie. Chodzi o artystów sięgających po wyszperane na Śląsku wątki i jednocześnie nie traktujących rezydencji zadaniowo. Stworzyli oni projekty na tyle zdystansowane, że temat Śląska i śląskości nie stał się jedynie kolejną lekcją do odrobienia lub zagadką do rozwiązania. Pokazali Śląsk jako jedno z wielu miejsc pod Słońcem, które, mając – jak każdy region – swoją specyfikę, uobecnia również szersze zjawiska. Dzięki temu uniknęli fetyszyzacji śląskości i, co za tym idzie, wielu klisz. Być może dlatego, że nie są Polakami i żadnym stereotypem na temat Śląska nie musieli zawracać sobie głowy.
Nienagannie zaaranżowaną (jak zwykle w Kronice) ekspozycję otwiera wideoinstalacja Darriego Lorenzena Tomek Cast. Zaraz po wejściu do Kroniki uwagę przykuwa olbrzymia, zwisająca z sufitu dłoń. Po chwili okazuje się, że rzuca ona na ścianę równie sporych rozmiarów cień. Ten sugeruje z kolei, by odwrócić głowę i zerknąć na wideo, gdzie na pierwszym ujęciu widzimy rozmazaną sylwetkę. Postać stoi tak blisko obiektywu, że zasłania źródło światła, i w efekcie jej płynne kontury wypełnia jednolita szarość. Następnie postać się oddala, a kiedy widzimy ją już w kolorach, dostrzegamy, że sami rzucamy cień na obraz. Inspiracje dla tej pracy Lorenzen znalazł podczas wizyt w pracowniach rzeźbiarskich i odlewniach. Wisząca pod sufitem dłoń to odlew będący elementem niezidentyfikowanego pomnika. Wyprodukowano go w funkcjonującej od dwustu lat pracowni. Lorenzen nie chciał znać daty produkcji, lokalizacji ani pozostałych fragmentów rzeźby. Dłoń może być tak samo fragmentem sylwetki Chrystusa, papieża Polaka, jak i partyjnego bonza. Dla islandzkiego artysty pełni jedynie funkcję anonimowego obiektu, który da się powielać i czynić jeszcze bardziej anonimowym – kopią kopii, kopii, kopii i cieniem cienia, cienia, cienia… Jak na pracę zrealizowaną w ramach projektu badającego tożsamość regionu Tomek Cast artykułuje tyleż ciętą, co subtelną odpowiedź.
Na podobnym rejestrze nadaje norweski artysta Krïstïan Skylstad. Jego Black Under Shower Painting to seria abstrakcyjnych rysunków. Malował je palcem na papierze pokrytym atramentem. W ten sposób przygotowany papier wkładał pod kran, a lejąca się woda wpłukiwała część atramentu. Tak powstałe „maziaje” – lub jeśli ktoś woli: ewokacje aleatoryki w aliansie z uczuciem – zyskują dość ciekawą wymowę, gdy dowiadujemy się, że dla Norwegów nazwa „Bytom” brzmi podobnie jak „beyn tomme”, co znaczy „puste miasto”.
Lars Holdhus i Frederik Gruyaert – jakby zmęczeni koniecznością szukania tożsamości Śląska – odnieśli się do kontekstu, w którym funkcjonowali, głosząc pochwałę sterydów. Chociaż dla zmylenia praca nosi tytuł Authentic Post-Industrial Experience, to właśnie wokół sterydów się koncentruje. Co prawda głównie metaforycznych – bo chodzi o „sterydyzację” kultury poprzez różnego rodzaju granty, dotacje i polityki kulturalne – ale nie przeszkodziło to Holdhusowi i Gruyaertowi wyhodować roślinki, którą pielęgnowali i której rozwój wspomagali przy pomocy substancji sztucznie przyspieszających wzrost. W efekcie powstał krzaczek wystawiony w zaprzyjaźnionych z Kroniką Wolnych Torach TSA przy ul. Kolejowej. Prócz tego Holdhus i Gruyaert zrealizowali film przedstawiający koncepcję rozwoju śląskich miast oraz szczegółową mapa instytucjonalnych, grantowych i kulturowych zależności, którym podlega Górny Śląsk jako region dotowany przez programy wspierające rozwój.
Jednak z niewiadomych powodów przedstawienie ukradł wspomniany wcześniej projekt Łukasza Skąpskiego. Można było odnieść wrażenie, że właśnie na nim koncentrowała się uwaga zwiedzających w czasie wernisażu. Nadal głównie o nim się mówi – pewnie za sprawą tatuaży, które można sobie za darmo zrobić.
Zacznijmy od tego, że Ślązacy nie tylko bardzo cenią sobie swoją śląskość, ale równie chętnie o niej mówią. Z jednej strony zjawisko to wpisuje się w pewną ogólnoeuropejską tendencję powrotu do lokalności. Z drugiej strony w dyskursie publicznym w Polsce ów trend uznaje się za reakcję na lata prześladowań, w tym szczególnie tępienie gwary śląskiej przez władze PRL-u. Dzisiaj oliwy do ognia dolewają również sądy III RP, blokując wnioski o rejestrację Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej. Ponadto jeśli sięgniemy po ostatnią powieść niezwykle popularnego teraz Szczepana Twardocha, Morfinę, i jego wznowiony niedawno Wieczny Grunwald, to okaże się – tak je odczytuję – że obie pozycje tematyzują śląskość. Ważnym elementem kształtującym tożsamość Śląska to oczywiście wspomniana gwara śląska. Wokół niej – amalgamatu wpływów polskich, czeskich i niemieckich – również toczą się dyskusje, czy to już język, czy jeszcze nie.
W ten językowy – ale przecież nie niewinny – ton uderzył Łukasz Skąpski, realizując projekt, którego nie powstydziłaby się żadna agencja eventowa. Na zaproszenie Skąpskiego dwunastu artystów stworzyło obrazy lub rysunki nawiązujące do haseł „Pszaja moimu hajmatowi” lub „Mōm hajmat mōm rod” („Kocham mój Heimat”) – „pszaja” z czeskiego, „moimu z polskiego” i „heimat” z niemieckiego. Na bazie tych prac powstał wzornik tatuaży, które można sobie za darmo zrobić w jednym z bytomskich salonów tatuażu. Pomysł opierał się zatem na popularnej kliszy, zgodnie z którą Śląsk to taka niby zniemczała Polska na granicy z Czechami.
Dał się uwieść tej nucie Stanisław Ruksza, Ślązak z urodzenia i kurator projektu. W tekście wprowadzającym do wystawy Ruksza kilkakrotnie posługuje – być może prowokacyjnie, być może z przekonaniem – wyrażeniem „język śląski”. I tutaj sięgamy sedna. Nie ma dla mnie znaczenia czy Śląsk powinien mieć autonomię oraz czy gwara śląska to język (lub odwrotnie). Zastanawiam się jednak, czy podchwytując ten językowy kontekst, Ruksza nie naraził projektu na ryzyko fetyszyzacji lokalnej tożsamości i wzmacniania stereotypów. Na marginesie mogę jedynie dodać, że język baskijski ma dziesięć dialektów, które są wzajemnie niezrozumiałe. Różnią się między sobą znacznie bardziej niż polski i śląski (z tego powodu pretensje niektórych Ślązaków, by mówić o odrębnym języku osobiście wydają mi się co najmniej dęte). Żadnemu Baskowi nie przychodzi jednak do głowy, aby na tej podstawie mówić o 10 odrębnych językach lub narodach. Nawet o dwóch, mających przecież inne doświadczenia historyczne, rozdzielonych przez granicę Francji i Hiszpanii.
Wysoko cenię dotychczasową działalność Kroniki właśnie za umiejętność pracy z lokalnymi społecznościami. Za działalność, która ma charakter wyraźnie komunitarystyczny. Obiera za cel dialog między lokalnymi grupami społecznymi oraz wspieranie tych, którzy po prostu mają trudniej. Są to jednak grupy i społeczności (poza Romami, ale to inna historia), które mimo spajających je relacji pozostają elastyczne, płynne i gotowe na zmiany. Co więcej, nie zależy im na reprodukowaniu i umacnianiu symboliki, która je spaja. Trudno wyobrazić sobie bezdomnych lub bezrobotnych z biedaszybów, którzy maszerują z własnymi sztandarami i chcą afirmować bezdomność lub „kulturę i tradycję ”bezrobocia”.
Działalność Kroniki skupia się na pracy z lokalnościami słabymi politycznie i ekonomicznie. Rozumiem, że w tym właśnie duchu Ruksza używa sformułowania „język śląski” – by wesprzeć pewną grupę, która nie może uzyskać oficjalnej legitymizacji ze strony większości lub przedstawicieli sądów RP. Ale widzę pewne ryzyko w afirmowaniu lokalności, która podkreśla się, że jej spoiwem są sentymenty – z braku lepszego słowa – narodowe (400 tys. osób deklaruje narodowość Śląską). Czy z takim samym luzem w Kronice zaprezentowano by projekt oparty na haśle „Kocham Cię Polsko”? Wydaje się, że tatuowanie podobnego hasła na ramieniu przez Polaków uznano by za gest nieco na wyrost i kojarzyłoby się momentalnie z łysymi panami w glanach. Innymi słowy, lokalna tożsamość oparta na poczuciu odrębności narodowej, rodzi wspólnotę zamkniętą i sztywną – opartą na czytelnych symbolach, które – jak stereotyp – mają zadanie reprodukowania raz ustalonej treści. Tak właśnie wspólnota tworzy najczęściej wykluczenia i podziały. Dlatego wśród projektów pokazywanych na A Place Where We Could Go, zdecydowanie bardziej interesujące wydają się te, które pokazywały luki i otwarcie na zewnątrz w tożsamościowej tkance. Jebać ruchy narodowe. I duże, i małe.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Łukasz Skąpski, Łukasz Surowiec, Lars Holdhus, Frederik Gruyaert, Darri Lorenzen, Krïstïan Skylstad, Paweł Kulczyński, Rafał jakubowicz, Erla S. Haraldottir
- Wystawa
- A Place Where We Could Go
- Miejsce
- CSW Kronika, Bytom
- Czas trwania
- 8.03 - 26.04.2014
- Osoba kuratorska
- Stanisław Ruksza
- Fotografie
- Marcin Wysocki
- Strona internetowa
- www.kronika.org.pl