Moralista Wilczyk
„Boralność, panie, taka to teraz boralność” – tak mówił do nas w świetle wrześniowego słońca sąsiad, po tym gdy najpierw drogę przekopał i zepsuł, a potem, kiedy na nasze usilne prośby drogę wyrównał, to by już całkiem przyklepać jej stan, powiedział jaka to teraz jest, ta „boralność”. Śmieliśmy się długo z jego spostrzeżenia, teraz często odwołujemy się do „boralności” w domu i przypomina mi się nie tylko dlatego, że w niedawnym zbiorze tekstów towarzyszącym wystawie Wojciecha Wilczyka w POLIN, Wojciech Nowicki ochrzcił go już poważnie moralistą, ale też dlatego, że w książce Niewinne oko nie istnieje, albumie Wilczyka z fotografiami pozostałości synagog w Polsce, pojawiają się w dużej mnogości podobne scenki z sąsiadami tychże synagog. Boralistami.
Wilczyk mianowicie jeździł po kraju, ustawiał aparat przed dawnymi bóżnicami, fotografował je, i wtedy zwykle zjawiał się ktoś, kto obok nich mieszka i mówił ze swojego podwórka podobne androny lub zwyczajnie walił na oślep nienawiścią. Wilczyk to skrzętnie rejestrował i sam zapis, taki o, jak leci, stał się już formą osądu i przedstawienia.
I tak jak z sąsiadem miałem problem, bo trzeba było się z nim jakoś zaprzyjaźnić, a przynajmniej dogadać, sąsiad to w końcu sąsiad, tak samo problem mam z Wilczykiem. Bo i jego przedstawienie świata, Polski i żyjących w niej sąsiadów (tak, to jak tytuł tej książki Jana Grossa) do mnie nie trafia, a nawet czuję się tym przedstawieniem zdetonowany. Zresztą dzieje się tak ilekroć dociera do mnie kolejna praca Wilczyka. Jakby to „niewinno oko”, które wziął sobie niejako za motto swojej pracy, było tylko migawką aparatu, ale sam naciskający jej spust miał już inne intencje.
Czy da się to wyważyć i napisać tak, aby nie bronić nagle „boralności” sąsiadów, polskiej wspólnoty narodowej (he, he) i w ciemno odrzucać wszystko, co Wilczyk zrobił? Spróbuję, choć wcześniej, gdy zacząłem spisywać pierwsze wrażenia do tego tekstu, do głowy przyszła mi fraza – „takich nie potrzebujemy”. Był w niej Gomułka, był Moczar i całe ciemne partyjniactwo, którego się przestraszyłem nagle i które dalej będzie się wciskać między wersy. Ba, z tego przestrachu już chciałem przestać zajmować się Wilczykiem, a jeśli nie uchronię się przed myślogomułką? Ale ostatecznie wiem, że Wilczyk zrobi kolejne zdjęcia, a ja z boku będę znowu stał i się irytował. Nie jest to też dobry czas, jeśli chodzi o krytyczne uwagi wobec „krytyków sąsiadów”, ale ostatecznie drobny recenzent mało istotnej gazety siedzącej na najcieńszej gałęzi wszystkich odmian sztuki, może pozwolić sobie i na to.
Pomysł przyszedł mi do głowy po obejrzeniu wystawy Frank Stella i synagogi dawnej Polski z lutego tego roku w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, gdzie olśniło mnie, jak tradycja jednego w zasadzie kontynentu może być trawestowana i przenoszona podskórnie, bezsłownie, a jednak z zachowaniem właściwego sobie koloru na inny kontynent. Obrazy Stelli niby to przywoływały dawne synagogi na ziemiach polskich, ale kolor i otwarty charakter tych prac dawały wrażenie, że to, co było istotą istotną częścią judaizmu – chasydyzm rozwijający się w Polsce: jego wolność i duch, może swobodnie dryfować przez oceany. Do takiej energii człowiek zawsze chce się zbliżyć i tak zapragnąłem odtworzyć u siebie na ścianie to wędrowanie. Chciałem ni mniej, ni więcej kupić zdjęcie synagogi. Nie Żyd z pieniążkiem, nie świecznik, ale synagoga. Na Allegro było zdjęcie tej z Pińczowa, z 1916 roku, wylicytowałem fotografię do 400, poszła za 600, a że się nie poddaję i wiedziałem, że Wilczyk robił zdjęcie bóżnicy w Nowej Słupi, gdzie kilka kilometrów dalej mieszka moja babka, pomyślałem kupię odbitkę od niego.
Wilczyka przedstawienie świata, Polski i żyjących w niej sąsiadów do mnie nie trafia, a nawet czuję się tym przedstawieniem zdetonowany. Zresztą dzieje się tak ilekroć dociera do mnie jego kolejna praca. Jakby to „niewinno oko”, które wziął sobie niejako za motto swojej pracy, było tylko migawką aparatu, ale sam naciskający jej spust miał już inne intencje.
I tak trafił do moich rąk najpierw cały album z opuszczonymi po wojnie synagogami, mimowolnym przedstawieniem stanu ich zagospodarowania, i jedno wielkie nieszczęście. Oczywiście wszystko da się wytłumaczyć bólami fantomowymi. Byli Żydzi, nie ma. Była kultura, nie ma, amba; obecnie jest warsztat samochodowy, zakład pogrzebowy i bar, ale na domiar tego do książki były dołożone te właśnie spotkania Wojciecha Wilczyka z miejscowymi, którzy przedstawieni są zawsze jako bezmyślni trolle, którzy zagrażają fotografującemu samym spojrzeniem, ale których przestraszyć może byle ludzka mowa, byle dzień dobry. I tak po obejrzeniu albumu z chęci kupienia odbitki od Wilczyka zrezygnowałem.
Zacząłem chodzić wokół niego samego. Więcej o innych jego pracach za chwilę, ale spodobało mi się właśnie to pojęcie moralisty, które przypisał mu Wojciech Nowicki. Moralista, to znaczy kto?
Odwołanie Nowickiego jest zapewne do tych kilku Francuzów, którzy w wieku siedemnastym ustawiali na nowo francuską literaturę – La Bruyere’a, La Rochefoucauld’a, Luca de Clapiers Varvenarguesa czy Chamforta. Ale i wśród nich są rozmaite spojrzenia na ludzkie życie. Od sympatii do homo sapiens tu i ówdzie u Bruyere’a, akceptacji właściwie wszystkiego czym jest człowiek u Varvenarguesa, po skrzące się od cynizmu obserwacje Chamfrota i w końcu nienawiść La Rochefoucaluda. A Wilczyk gdzie? Jeśli przypisać mu nienawiść, to owszem, może być moralistą. Co widać i we wcześniejszych pracach.
Weźmy takie zestawienie. Zdaje się że przed cyklem synagog, Wilczyk robił zdjęcia drugich żyć samochodów – trabantów i maluchów, które zdjęte z kół nagle stają się przydrożnymi reklamami, połówkami blachy, reklamującymi bary i rozmaite agencje. Jak to się ma do nowszego albumu. Tu coś niszczeje i tu coś niszczeje, bóżnica, maluch. Czy on w ogóle widzi różnicę?
A może gardzi wszystkim, co wytworzy ludek w okolicach Wisły? Wcześniej miał zdjęcia z kalwaryjskiej pielgrzymki – stał pośrodku katolickiego tłumu, który hojnie niesie dary i modli się w jakieś święto i fotografował tylko tych ludzi, którzy trącili, no właśnie, „sąsiedztwem”. Ciężkimi, nabrzmiałymi obliczami, zdecydowanie niechętnymi spojrzeniami i słynną polską nieotwartością. No ale katolicyzmu w Polsce można nie lubić.
To jeszcze wcześniej – weźmy taki album Z wysokości, nawet liryczny w sposobie posługiwania się aparatem. Czarno-białe zdjęcia, klimat jak z Metropolis… To Górny Śląsk fotografowany z klatek kamienic, kilka metrów nad ziemią, tak jakby tej ziemi nie chciał dotykać, choć wiedział, że cały do niej należy. Dopiero tam, na początku tych wszystkich albumów jest ten, w którym jest coś z uczucia autora, które odbija się w krajobrazie, a nie wojny wydanej krajobrazowi i ludziom, którzy go tworzą.
Czy nie taką wojną jest album o tym, co zostało po warszawskim getcie, stworzony z Elżbietą Janicką? Tu nie chodzi o pamięć, tu chodzi o moralizowanie w najlepszym stylu Rochefaucaulda. Bo co ci ludzie zrobili: nie potrafili zadbać o Śląsk, o malucha, o synagogi, nie potrafili zadbać nawet o własne wnętrza. I Wilczyk pokazuje to jak mało kto.
Droga do porozumienia jest zamknięta, kolejny album, układając je wszystkie jeden po drugim i wyglądając następnych, staje się przewidywalny.
Jeśli wziąć ostatni album Wilczyka Świętą wojnę, pokazywaną w POLIN obok Niewinnego oka, trafimy na dalszy ciąg tego wybijania zębów prawilnym ludziom z dzielni. Słusznie. Co drugi nienawistny napis piłkarskich kibiców ma w sobie gwiazdę Dawida czy mówi wprost: „Jude, wypierdalać”. Czy da się bronić tych ludzi. Muzeum, Wilczyk, przyzwoitość mówią nie. Dopiero wstęp Tokirskiej-Bakir, może nie tak jak by chciała, otworzył mi oczy, że ta nienawiść i antysemityzm są częścią większego zjawiska, które ona za Piotrem Skargą opisuje jako zamieszki żaków przeciwko ładowi społecznemu: „Pueri” – jak nazywał ich Skarga. To znowu przypomniało mi te wszystkie zasłyszane z drugich ust prawdy Marksa, że nienawiść narodów względem siebie jest tylko pochodną i źle kanalizowaną nienawiścią klasową. Ale czy Wilczyka to interesuje? Gdyby tak spojrzał na tych kibicowskich Pueri, wtedy sam obudziłby się jako sąsiad pomiędzy jednym a drugim człowiekiem, zaś zdaje się w jego rozumieniu siebie i reszty ludzi takie sąsiedztwo nie występuje. Droga do porozumienia jest zamknięta, kolejny album, układając je wszystkie jeden po drugim i wyglądając następnych, staje się przewidywalny.
Z jaką radością i kpiną w którymś z tekstów Wilczyk odwoływał się do opisu swoich działań przez Bogusława Deptułę – że jego zdjęcia, z pozoru niewinne, są robione z perspektywy kogoś, kto upatruje w nich zysk na Zachodzie przez epatowanie polskim antysemityzmem. I tak Niewinne oko nie istnieje stało się zawołaniem fotografa. Nie istnieje? Proszę, ja tu tylko focę. Przecież widać. Oczywiście, te całe nakierowania się na Zachód można włożyć między bajki, artyści nie są tak prymitywni, jednak są rzeczy, których w swej domniemanej niewinności nie zauważają. I mam wrażenie jakby w tej niewinności Wilczyk pominął właśnie siebie, Rochefoucauld’a. To dużo i mało zarazem. A na pewno trochę szkoda. I tu mi się włącza ten gomułkowski jeszcze raz ton. Zostawmy pytanie, czy to dobre zdjęcia, czy złe. Rozmawiajmy o fotografii socjologicznej i dokumencie – czy takich zdjęć jako sąsiedzka wspólnota potrzebujemy?
Proszę wybaczyć, bo sam się śmieję z tego pytania. Każda sztuka się przyda oczywiście, ale też niektóre z nich w odbiorcach ubijają na blachę automatyzmy, które nas dzielą i każą patrzeć na siebie z nienawiścią. Przypomina mi się coś podobnego w odbiorze – na prośbę Muzeum POLIN Hubert Czerepok zrobił raz pracę Płot nienawiści. To jest – ni mniej, ni więcej – odgrodził budynek Muzeum Historii Żydów od bloków obok metalowym wysokim murem, w który wspawane były wyrazy-przekleństwa. Cóż. Choć jest wiersz Frosta, że „tam gdzie dobre mury, tam dobrzy sąsiedzi”, to upierałbym się, że ten mur był zły, bo ostatecznie zaczyna patrzeć się na judaizm czy historię Żydów w Polsce jako wyrzut. Jak wiem, od czasu tej lutowej wystawy Stelli, amerykańskiego Włocha, są i inne spojrzenia. Zaś od murów lepsze są drogi, a ta droga, którą przekopał sąsiad i naprawił, wijąc się później w przeprosinach i boralności, była i do mojego domu.
Tak to piszę, do sztambucha. Wilczykowi i sobie. Zresztą to się wszystko ładnie pisze, ale wyszedłem z biblioteki CSW, gdzie te albumiki przeglądałem i trafiłem w podziemiach placu na Rozdrożu na dwóch łepków, mówili o „kotwicach”, oprawach na Legii i kibicowaniu. Że nie wierzę w oblężoną bańkę warszawskiej facebook’owej socjety, to spytałem – ale że naprawdę tak nienawidzicie? Socjolog. Nie, my sobie tak rozmawiamy, jak u cioci na imieninach, zbyli mnie. Trzeba było czasu, żeby zaczęli mówić o szacunku dla bohaterów i hańbie dla wrogów ojczyzny. Co się w tym kryło, ano to, co widziałem chwilę wcześniej u Wilczyka. Oni też są moralistami.
Wojciech Albiński – Miłośnik sztuki
Więcej