Młodzi w cieniu starych. VI Dwubiegunowe Międzynarodowe Spotkanie Performerów w Sopocie
VI Dwubiegunowe Międzynarodowe Spotkanie Performerów w Sopocie, tym razem odbywające pod hasłem „Young&Yank”, kurator Arti Grabowski oparł na pomyśle dialogu między doświadczonymi artystami o ugruntowanej pozycji i studentami rodzimych uczelni artystycznych, stawiającymi pierwsze kroki w dziedzinie performansu. Każdy z „młodych” miał wskazać starszego artystę, do działań którego nawiąże w swoim performansie, i mógł to zrobić w dowolny sposób – jak tłumaczył kurator. Adepci mogli wejść w zastaną sytuację na zasadzie kontynuacji, mogli ją zanegować czy posłużyć się którymś z rekwizytów i opowiedzieć zupełnie inną historię. Możliwości było wiele, jednak początkujący artyści wybierali raczej bezpieczne, zachowawcze rozwiązania. Zaskoczyć publiczności nie udało się też starszemu pokoleniu performerów, operującemu już opatrzonym repertuarem performerskich gestów, co nie prowokowało do ciekawych refleksji. Jeśli ktoś przyjechał do Sopotu wiedziony relacjami o skandalach podczas poprzednich edycji i zapowiedziami, że to wydarzenie „tylko dla widzów o mocnych nerwach” to pewnie doznał zawodu. Jedna z performerek, Maria Nova, zakończyła swój występ słowami „Sopot widział już wszystko”. Artyści chyba faktycznie wzięli sobie to do serca, czasem może nawet za bardzo, biorąc pod uwagę poziom banału, którego się dopuszczali.
Tegoroczną edycję sopockiej imprezy zainaugurowała głębokim ukłonem i pokazaniem dwóch środkowych palców Irma Optimisti. Palec w performansie Optimisti był głównym symbolem, narzędziem komunikacji, i obiektem, którego podłużna, wertykalna natura porządkowała przestrzeń. Przedłużeniem palca była oś, po której artystka poruszała się i układała przedmioty, a także drewniane kije, którymi podpierała się w marszu, trzymała niczym ostrą pikę czy używała jako drzewce flag. W działaniu Optimisti istotna była także kolorystyka – biel i czerń, które przenikały się ze sobą i przeplatały. Artystka odbijała ślad swojej dłoni za pomocą białej i czarnej farby, związywała ze sobą białe i czarne kawałki płótna, nanosiła czarne litery tworzące wyrazy „hate!” i „Love” na białe tło. Dominika Borkowska postanowiła zaburzyć symetrię pozostawioną przez Optimisti. Performerka zmieniała ułożenie rekwizytów, pozostawionych na podłodze przez starszą koleżankę, deptała papierowe flagi, dodawała też nowe elementy – z wiklinowego koszyczka rozsypywała niewielkie, czarno-białe fotografie. Spod długiej spódnicy wyjęła okrągły przedmiot zawinięty w niebieską, błyszczącą folię, który w kulminacyjnym momencie objawił się publiczności jako kula ziemska. Pozostając wierna czerni i bieli, artystka pokryła kulę farbami o takich barwach i rozmieszała je, pokrywając tym samym Ziemię szarością.
W performansie Optimisti prawdopodobnie nie chodziło o to, żeby pokazać, nomen omen, jakąś dwubiegunową naturę świata, jak zdaje się odczytała to w swojej odpowiedzi Borkowska. Kluczowy był tu właśnie pojawiający się w różnych formach i pod różnymi postaciami palec (z łaciny digitus – taki jest zresztą tytuł tego performansu), który ucieleśniał znak sam w sobie, który może być jakimkolwiek znakiem – w tym wypadku literami układającymi się w wyrazy „Love” lub „hate!” – oraz jego upraszczająca natura, według Optimisti także w jakiś sposób opresyjna, ponieważ mimo różnorodnych form i stopni natężenia, jakie mogą przybierać różne zjawiska, ich reprezentacja poprzez znak będzie zawsze jednakowa, z góry narzucona. Czerń i biel nie miały, jak mi się wydaje, określać dwóch przeciwstawnych wartości, tak jednak najwyraźniej zinterpretowała je Borkowska, spłycając tym samym przekaz Optimisti. Konstatacja, że świat nie jest czarno-biały i że istnieją stany pośrednie jest, delikatnie rzecz ujmując, trochę trywialna.
Drżący, nikły płomyk światła i chyboczący się na falach pontonik wywoływały poczucie jakiejś skrajnej kruchości, niepewności, strachu, że nadmuchiwana łódeczka przewróci się i Bałdyga wpadnie do ciemnego, lodowatego morza.
Lepiej, bo bardziej przewrotnie, podszedł do zadania Stanisław Bałdyga, który miał nawiązać dialog z Franko B. W tym przypadku kolejność została odwrócona i młody performer prezentował się jako pierwszy. Performans odbywał się na plaży. Bałdyga napełnił piaskiem foliowe reklamówki, które – za pomocą kilkumetrowego sznurka – przywiązał do dziecięcego pontonika. Następnie wszedł do wody i usiadł na pontonie, pozwalając, by fale swobodnie go unosiły. Morze nie było tego wieczora szczególnie wzburzone, ale zimowa aura i ciemność sprawiły, że efekt był dość złowrogi. Performer miał ze sobą świeczkę w słoiku, którą po kilku nieudanych próbach udało mu się zapalić. Drżący, nikły płomyk światła i chyboczący się na falach pontonik wywoływały poczucie jakiejś skrajnej kruchości, niepewności, strachu, że nadmuchiwana łódeczka przewróci się i Bałdyga wpadnie do ciemnego, lodowatego morza. Oczywiście, nie groziło mu wielkie niebezpieczeństwo – ponton dryfował niedaleko od brzegu przytrzymywany przez worki z piaskiem. Mimo to pomysł Bałdygi prezentował się dość wariacko. Niewiele trzeba, żeby sobie uświadomić, że tego typu ryzykowne pomysły realizowane są zupełnie serio przez tysiące ludzi, którzy w przypływie rozpaczy postanowili porzucić swoje rodzinne strony i wybrać się w nieznane. Po powrocie z plaży na widzów czekał Franko B – radosny, huśtający się na wielkiej złotej huśtawce przy akompaniamencie łagodnej muzyki granej na żywo na fortepianie. Sytuacja niemal sielankowa, gdyby nie fakt, że Franko B był nagi, a jego ciało, gęsto pokryte tatuażami, otyłe i starzejące się jest nosicielem wirusa HIV. Performer chciał, żeby publiczność spacerowała wokół niego, jednak ludzie uparcie zatrzymywali się w miejscu i siadali na podłodze, zapewne z przyzwyczajenia, czekając na rozwój akcji. Tymczasem nic więcej nie miało się wydarzyć. Co kilka chwil Franko B nawiązywał kontakt wzrokowy z kimś z tłumu i szeroko uśmiechał się, szczęśliwy niczym pokraczne, brzydkie dziecko nieświadome swojej szpetoty i choroby.
Punktem wyjścia dla działania Bałdygi i nawiązania do działań starszego kolegi był oczywiście rekwizyt – dziecięcia zabawka. Performans Franko B dotyczył przede wszystkim jego własnego doświadczenia, ale można powiedzieć, że obaj artyści podjęli podobny temat spotkania z Innym i kwestię, na ile jesteśmy w stanie zaakceptować, czy choćby znieść, jego obecność (w przypadku Franko B dosłownie wytrzymać jego wzrok na sobie). Nie wyglądało jednak na to, by pokaz brytyjskiego performera wywołał u kogokolwiek wstrząs, wręcz przeciwnie, atmosfera była swojska i niemal radosna.
Refleksja, która nasuwała się po obejrzeniu performansu Martina Renterii nie była szczególnie odkrywcza – oto człowiek, egoistyczna kreatura, opętana żądzą władzy i manią wielkości, dewastuje swoją planetę i nie dostrzega, że jedynym, co jeszcze trzyma Ziemię w równowadze jest natura.
Drugi dzień imprezy otworzył Martin Renteria rozbudowanym i bogatym w rekwizyty performansem. Artysta w masce ryby skraplał kawałek sztucznego trawnika wodą i nadmuchiwał gumową kulę ziemską czy, jako człowiek-odkurzacz, wciągał mąkę ze stołu. Do działania angażował także publiczność – jedna z ochotniczek podrzucała puste kartony bezskutecznie usiłując wrzucić je na antresolę, można było też porzucać papierowymi samolocikami, czy narobić hałasu uderzając szufladami ciężkiej, metalowej szafki, którą Renteria przytaszczył na środek sali. Performans zakończył się wspólnym dziurawieniem papierowych daszków podwieszonych pod sufitem, z których wysypało się mnóstwo pustych plastikowych butelek.
Refleksja, która nasuwała się po obejrzeniu performansu Renterii nie była szczególnie odkrywcza – oto człowiek, egoistyczna kreatura, opętana żądzą władzy i manią wielkości, dewastuje swoją planetę i nie dostrzega, że jedynym, co jeszcze trzyma Ziemię w równowadze jest natura. Niektóre gesty Renterii wydawały mi się zbyt łopatologiczne – rzucanie papierowymi samolocikami, wkładanie koszulek z nadrukiem mapy świata i rysunkiem wesołego tygrysa zachwalającego kokainę czy właśnie akcja człowieka-odkurzacza wciągającego mąkę. Rozumiem, że władzy często towarzyszy dekadencja, jednak myślę, że można było poszukać mniej oczywistych metafor moralnego rozkładu i zepsucia.
Podczas przerwy technicznej po cichu liczyłam więc na jakąś obrazoburczą kontrę Marii Novej. Niestety, moje nadzieje okazały się płonne, a performans artystki okazał się nawet bardziej żenujący niż występ zatroskanego o losy Matki Ziemi poprzednika.
Przy wejściu do sali kurator rozdawał publiczności papierowe samolociki Renterii i flamastry. Rekwizyty performera zostały skrupulatnie uporządkowane, na środku stanął laptop i rzutnik. Maria Nova komunikowała się z publicznością za pomocą tekstu, który wpisywała do Tłumacza Google. Nova poprosiła widzów, by na samolocikach zapisywali swoje pomysły na performans. Propozycje padały różne, często w rodzaju „pokaż cycki” czy „niech Mark się rozbierze”; proponowano także, żeby naga performerka wytarzała się w mące. Czas mijał, Nova przepisywała pomysły i nie zanosiło się na to, by cokolwiek jeszcze miało się wydarzyć. Młoda artystka wybrała chyba najgorszy z możliwych sposobów na odpowiedź Renterii – tak radykalne odwrócenie ról i zrzucenie odpowiedzialności na publiczność wydawało się bezsensowne. Widz angażuje się w performans, gdy rozpoznaje kontekst i rolę, jaką proponuje mu performer. Nie twierdzę, że publiczność nie potrafi reagować spontanicznie, ale coś musi ją poruszyć, artysta musi nakreślić jakąś ramę, stworzyć narrację. Innymi słowy – monolog artystki w formie tekstu pisanego na laptopie nie został odebrany przez widzów jako taka właśnie rama, dlatego nie potraktowali prośby Novej poważnie. Akcję przerwał Arti Grabowski, który podał artystce kartkę z prośbą o zakończenie performansu, co chyba większość zgromadzonych przyjęło z ulgą.
Jako ostatni zaprezentował się duet VestAndPage, czyli Verena Stenke i Andrea Pagnes. Duet zaprosił do działania wszystkich biorących udział w wydarzeniu młodych performerów. Rozgrywający się na niewielkiej przestrzeni pokaz był chyba najbardziej intensywny i widowiskowy, do tego stopnia, że otarł się o kicz – nie obyło się tutaj bez rytualnego czołgania po potłuczonym szkle, krwi, samookaleczenia, nagości, muzyki, deklamacji do mikrofonu i zasypywania publiczności dosyć naiwnymi pytaniami o dom, czym jest i czy dany jest raz na zawsze, o niepewnych czasach, w których nikt i nic nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa. Pierwsze skrzypce grał Pagnes i jego umięśniony tors; to on wykonywał najbardziej kluczowe dla tego performansu czynności – mówił do mikrofonu, owijał się drutem kolczastym, czołgał się i przechadzał po szkle, wyciął na brzuchu wizerunek domu i odbijał go na kartkach papieru. Stenke była ciałem, uwięzionym i wijącym się w kokonie zrobionym ze starych rajstop, a po uwolnieniu, przystanęła przy szybie. Nie do końca jasna była dla mnie rola „młodych”. Maria Nova na przykład przez cały czas trwania performansu leżała w walizce ubrana w złoty kombinezon, Bałdyga wykonywał coś, co przypominało podstawowe ćwiczenie przeprowadzane na wszystkich zajęciach teatralnych – opadanie całym ciężarem ciała na drugą osobę i wieszanie się na niej (w tym przypadku na Pagnesie). Borkowska próbowała nawiązać z kimś dialog, ostatecznie udało jej się ze Stenke – performerki stały naprzeciw siebie po obu stronach szyby. Joanna Pietrowicz trzymała świeczkę i zachowywała się tak, jakby nie bardzo wiedziała, co ma robić. Performans zakończyli widzowie, których poproszono o podchodzenie do mikrofonu i określenie, czym dla nich jest dom.
Jeśli ambicją kuratora nie jest pokazywanie za każdym razem jakiejś reprezentatywnej grupy performerów i próba zdefiniowania, kto aktualnie nadaje ton w tej dziedzinie sztuki, a chodzi raczej o to, by stworzyć warunki do ciekawego spotkania, konfrontacji, to muszę niestety stwierdzić, że to założenie nie wypaliło.
Jako ostatnia, w nawiązaniu do działania VestAndPage występowała Pietrowicz. Zaprezentowała ona krótki i bardzo luźno związany z występem poprzedników performans. Występ rozpoczął się od oblania wodą artystki, która zwinięta w kłębek leżała w drewnianej skrzyni. Następnie Pietrowicz biegała po sali i zapinała niektórym widzom kurtki. Na koniec klękała przy ścianach i dotykała palcami gniazdek elektrycznych, unikając jednak porażenia prądem. Artystka była zatem i troskliwą matką, i niesfornym dzieckiem, zgodnie z faktem, że każda matka musiała kiedyś się urodzić i dorosnąć. Matka to oczywiście opiekunka domowego ogniska, a więc jako figura przypisana do domu – tematu działania VestAndPage – stała się inspiracją dla jej występu. Tak mniej więcej można by zreferować tok myślenia performerki, który jednak nijak się miał do tego, co zaprezentował duet. Tak jak Nova, której performans stanowił niefortunny unik wobec działania Retnerii, tak Pietrowicz posłużyła się bezpiecznym stereotypem, który także, paradoksalnie, był sposobem na to, by nie odpowiadać na narrację VestAndPage.
Trudno rozstrzygnąć skąd tak lękliwa postawa u artystek i w ogóle, dlaczego „młodzi” zdecydowali się pokazać tak zachowawcze i nijakie performansy. Zwracając się do publiczności Arti Grabowski prosił, by być dla młodych artystów wyrozumiałym. Chyba pierwszy raz usłyszałam coś podobnego z ust kuratora. Po „młodych” moglibyśmy spodziewać się śmiałych, mocnych wypowiedzi i tego, że będą szydzić z mistrzów, że będą ich parodiować, przedrzeźniać, że wykonają jakiś wyraźny gest sprzeciwu. Prośba o wyrozumiałość jest jak źle skrywane zażenowanie, że podopieczni nie spełnili pokładanych w nich nadziei.
Trochę zawiedli także „starzy”, którzy przede wszystkim pokazali starannie przemyślane i dopracowane performansy, przy tym dość teatralne i trochę nudne. Ich występy nie wzbudzały emocji, nie prowokowały do głębszych przemyśleń. Jeśli ambicją kuratora nie jest pokazywanie za każdym razem jakiejś reprezentatywnej grupy performerów i próba zdefiniowania, kto aktualnie nadaje ton w tej dziedzinie sztuki, a chodzi raczej o to, by stworzyć warunki do ciekawego spotkania, konfrontacji, to muszę niestety stwierdzić, że to założenie nie wypaliło. Nie dotyczyło to tylko postawy młodych performerów wobec ich doświadczonych kolegów, ale także relacji odwrotnej – co można było zauważyć podczas występu VestAndPage. Tak duże było przywiązanie duetu do ich własnej narracji, że artyści pozwolili „młodym” odegrać jedynie rolę poboczną, trochę „przy okazji”, na zasadzie niezobowiązującego ćwiczenia, broń Boże proponowania czegoś, co mogłoby tę narrację naruszyć.
Niemrawość „młodych” i skostnienie „starych” – tak bym określiła dwa grzechy główne tegorocznej odsłony sopockiej imprezy.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- VI Dwubiegunowe Międzynarodowe Spotkanie Performerów w Sopocie. Young&Yank
- Miejsce
- Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie
- Czas trwania
- 12–13.01.2018
- Osoba kuratorska
- Arti Grabowski
- Fotografie
- Jerzy Bartkowski, Fotobank.pl/PGS
- Strona internetowa
- pgs.pl