Młodzi artyści: ciągle w paraliżu
Bywają takie momenty w życiu krytyka, kiedy z całą wyrazistością zdaje on sobie sprawę, że pewnych swoich upodobań nie uda mu się przekroczyć. Niby wie, że powinien trzymać się ziemi i nazywać rzeczy po imieniu, czasem nawet udaje mu się zagłuszyć własne pragnienia i trzymać się dobrej ścieżki racjonalności. W takich wypadkach łatwo jednak o niekontrolowane napady melancholii, które – jeśli faktycznie nie da się ich ujarzmić – mogą skutkować zatoczeniem się do rowu i wpadnięciem w wyjątkowo śmierdzące bagnisko.
Co do mnie, najsilniejszy taki napad miałam jakiś czas temu, podczas lektury Lucky Kunst Gregora Muira. Nie przesadziłabym stwierdzając, że była to pierwsza od dawna książka o sztuce, która prawie doprowadziła mnie do łez. Po jej przeczytaniu pogrążyłam się w bezdennej rozpaczy, wywołanej świadomością, że najprawdopodobniej nigdy nie będzie mi dane przeżyć fejmu tego kalibru. Skandale, sława, hajs, przecięte w pół rekiny, żenujące występy pijanych artystek w TV, mariaż sztuki ze światem muzyki i filmu, celebrytyzm, a wszystko to solidnie zaprawione dawką niezdrowych produktów spożywczych, lądujących zarówno w żołądkach artystycznej ciżby, co i w salach wystawienniczych. Podsumowując, epicka historia, która w polskich realiach nie miała miejsca; nie było, i zresztą nadal nie ma na nią warunków – zarówno ekonomicznych, co i mentalnych (jesteśmy bądź co bądź narodem dosyć sztywnym). I choć znam ją tylko z opowieści książkowych, zaczadziła mnie ona wystarczająco, by od czasu do czasu wikłać się w sytuacje dwuznacznej jakości, z nadzieją że przyniosą mi one więcej niż faktycznie mogą.
Na przykład ostatnio, pewnie za sprawą wiosennego przesilenia, znów postanowiłam poszukać emocji w młodej sztuce. Brzmi to trochę naiwnie, ale przecież próbować warto, prawda? – myślałam sobie, wsiadając do pociągu do Zielonej Góry, który miał mnie zawieźć na wieczorek młodego performansu w lokalnym BWA. Próbowałam tym samym dodać sobie otuchy, bo wieczór raczej nie zapowiadał się gwiazdorsko – na iwencie imprezy zapisanych było raptem 46 osób, do tego był to wieczór PERFORMANSU, sztuki jaki wiemy ze wszech miar szlachetnej, obaczonej znakomitymi tradycjami, antykomercyjnej, szczerej i prawej, a zatem… no, jak dla mnie nie brzmi to najlepiej, w zasadzie nuda.
Na dobrą sprawę, performans w Polsce to jednak ciągle sztuka starych ludzi. Młodzi co prawda czasem biorą się za performance, ale nie jest to poletko łatwe do uprawy. Kiedyś performans stołeczny rozwijał się w Zamku Ujazdowskim, obecnie jednak łatwiej go zauważyć w MSNie, gdzie Natalia Sielewicz organizuje raz na jakiś czas występy co bardziej awangardowych artystów, wystrojonych w healthgothowe czernie i podrygujących do ciężkich, dubstepowych rytmów. Są to rzeczy na dość wysokim poziomie, problem w tym, że dowiaduję się o nich zwykle po tym, jak już się odbyły. Na dodatek nigdy nie wiem, z jakiej okazji są one tam organizowane i jaki ma być końcowy cel tych wysiłków (jeśli takowy istnieje). W Poznaniu działa skupiona na performansie galeria Raczej, prowadzona przez Łukasza Trusewicza i Agnieszkę Szablikowską, której działalność nie budzi żadnego zainteresowania w Warszawie. W samej stolicy odbyła się w lutym akcja performansu Na patelni, zorganizowaną przez znaną z efemeryczności galerię Sandra – była to impreza faktycznie sympatyczna i niefrasobliwa, czy można na podstawie tego jednorazowego wydarzenia wysnuwać jakieś głębsze wnioski?
Jeśli jest coś, co w młodej sztuce performance faktycznie budzi emocje, to jest to fanpejdż „Beka z performance” (ponad 10 tys. fanów), prowadzony przez Tomasza Pilikowskiego, absolwenta warszawskiej ASP. Pilikowski jest wyjątkowo kiepskim malarzem, ale za to odnalazł się jako hejter młodego performansu. Robi to przy okazji z zapałem niespotykanym wśród branżowych krytyków i jako jedyny komentator tej dziedziny zasłużył chyba na miano następcy Łukasza Guzka (o czym może świadczyć ta pokoleniowa rotacja?). Ostatnia grubą akcją Pilikowskiego był atak na Justynę Górowską – autor „Beki” nakręcił filmik z wernisażu jej wystawy w Lokalu_30.
Zdania na temat działalności Pilikowskiego są podzielone. Jedni uważają, że robi dobrą robotę, inni, że jest tchórzem, który chętnie krytykuje w sieci, ale na żywo unika konfrontacji. Dla mnie ciekawe jest to, że trollowanie Pilikowskiego odbywa się z reguły w kontekście instytucjonalnym. „Beka…” śmieje się głównie ze studentów lub absolwentów ASP, wskazując na nonsens nauczania performansu na uczelni, które prowadzić ma tylko do powstawania afektowanej pseudosztuki. Na filmiku z wernisażu Justyny Górowskiej młody troll rozmawia z Przemysławem Kwiekiem, który stwierdza: „Stała się rzecz niesłychana, obecnie performansu naucza się na uczelniach, powstają katedry poświęcone performensowi”. Zaraz po tym następuje kadr z Justyną Górowską, nota bene dyplomowaną performerką, która czołga się po ulicy nago i wypluwa szarą flegmę z ust. Nie wygląda to najlepiej.
Czy faktycznie młody performance zasługuje aż na tak negatywną ocenę? Pilikowskiego trudno traktować jako wyrocznię, jego język jest tendencyjny, a twórczość własna, wyciągnięta jakby spod Barbakanu, nastręcza pytanie na ile nasz troll w ogóle akceptuje sztukę współczesną. Ciężko też nie zauważyć, że atakowanie studentów ASP jest łatwym chwytem – ich twórczość jest przecież częstokroć naiwna. Z drugiej strony, może właśnie tu czai się diagnoza Pilikowskiego – złe nauczanie równa się sztuce naiwnej. Inna sprawa, że on sam mógłby się trochę poduczyć.
Co ciekawe, temat relacji szkoły i performansu wrócił do mnie właśnie w Zielonej Górze, gdzie prezentować się mieli młodzi artyści, wyznaczeni przez szacowne gremium krytyków, kuratorów, a także akademików. Kuratorką imprezy jest Ola Kubiak, niegdysiejsza członkini duetu Sędzia Główny, która postanowiła przetestować swoich gości ze sztuki performance. Każdemu z nich dała też zadanie – miał się ustosunkować do teatralnej sceny, którą można było dowolnie budować i dekonstruować w przestrzeni galerii. Ja widziałam tylko cztery performansy, ale nawet takie szybkie spotkanie dało mi do myślenia.
Podstawioną młodym performerom scenę można uznać za prowokację. Jest to w końcu przedmiot konstruujący pewną sytuację instytucjonalną. Była to dla nich okazja do zdefiniowania siebie, swojego stosunku do performansu, czy umiejscowienia tego gatunku w aktualnych realiach. Najbardziej bezpośrednio do tematu poszedł Szymek Kula, który ofiarowaną mu scenę zamienił w miejsce akrobatycznych wysiłków, które zakończyły się tak, jak kończy się każda artystyczna kariera – zejściem ze sceny. Motyw sceny został też umiejętnie wykorzystany przez Justynę Łoś, która odegrała spektakl niepewnego wejścia na scenę, pokracznego poruszania się po niej i niemiłej konfrontacji ze światem zewnętrznym, zakończonej powrotem pod bezpieczną pierzynę. Występujący po niej Norbert Delman nie wykorzystał sceny, ale i tak zrobił performans odnoszący się do jego sytuacji jako młodego artysty, nieustannie boksującego się z widmem porażki. Ponoć z tytułu tych ćwiczeń, uprawianych w różnych okolicznościach udało mu się nawet schudnąć. Z tego wszystkiego najsłabiej poszło Adamowi Grubie, którego kosmiczny performance nie odnosił się właściwie do zastanej sytuacji i był umiarkowanie interesujący, pomimo użycia licznych efektów specjalnych: stroboskopów, stroju kosmonauty czy brokatu rozsypywanego po sali galerii. Swoją drogą, tą spektakularność formy musiał przejąć od Artiego Grabowskiego, swojego nauczyciela i mistrza.
Ogólnie rzecz biorąc, wstydu nie było. Można by się czepiać, że niektóre wystąpienia wyszły zbyt nanjtisowo (Justyna Łoś, w negliżu, babrała się w jajkach, no i ten brokat Gruby), ale pamiętając moje przygody z młodym performansem w Lublinie, było jednak znośnie. Mimo wszystko wnioski z imprezy są raczej niewesołe. Szukałam hardkoru w sztuce, a odnalazłam grupkę wystraszonych artystów, zmęczonych karierą, która jeszcze się nie zaczęła. Przyszłość widzą w czarnych barwach, konfrontacja ze światem zewnętrznym nie wychodzi im najlepiej, oni zresztą sami są przekonani o śmieszności swojego statusu. Jeśli zaś nie prześcigają się w ironizowaniu na własny temat, zauważyć można u nich tendencję do odpływania ku przestrzeniom kosmicznym, w myśl własnych, mętnych teorii wypreparowanych z internetowej papki informacyjnej i chaotycznego ciągu myśli (patrz: teoria Golema Adama Gruby).
Oczywiście, pod płaszczykiem ironii często czai się szeroko rozumiana pragmatyczność. Na przykład Norbert Delman, gdy spytałam się go o jego stosunek do performansu, wykrzywił znacząco twarz, wyraził dezaprobatę dla tego gatunku i pośpiesznie zaczął zapewniać o swoim przywiązaniu do obiektu. Z tego co wiem, Norbert nie może się także doczekać momentu, kiedy rozpocznie współpracę z jakąś galerią, w związku z tym postanowił założyć własną galeryjkę w starej Astrze. Pierwszy wernisaż odbył się niedawno, i jeszcze przed jego końcem kurator zadeklarował chęć organizacji międzynarodowego moto-biennale. Osobiście kibicuję mu gorąco, choć patrząc na rezultaty pierwszej samochodowej wystawy mam wrażenie, że przydałoby się zgromadzonym tam artystom trochę więcej gazu. To oczywiście nie jest dla mnie nowość, wpisuje się to w końcu znakomicie w diagnozę na temat młodych, którą wydałam razem z resztą redakcji w 7 numerze „Szumu”. Tylko jak to pisaliśmy to nie sądziłam, że później na każdym kroku będę znajdować tego potwierdzenie. Raczej – że może ktoś się zbuntuje, spali redakcyjną kukłę na stosie, ale nie. Pokorne owieczki milczą. Brawura to jednak ciągle nie jest dominująca cecha mojego pokolenia, choć pewnie niektórym się ona marzy.
Przywołałam Lucky Kunst na początku nie bez przyczyny. Była w tej książce bowiem jedna rzecz, która faktycznie wydała mi się odświeżająca – szczere wyartykułowanie pragnienia sukcesu, przy jednoczesnym założeniu, że jest on możliwy. Więcej, przecież oczami Muira sukces wręcz się należał bohaterom jego książki. Nikt z nich nie definiował się jako jednostka słaba, bez szansy na powodzenie swojej sztuki. Z dzisiejszej perspektywy musieli być to artyści faktycznie wkurzający, bo zbyt pewni siebie, narcystyczni i aroganccy. W Polsce oczywiście ciężko realizować taką strategię, skoro młodzi artyści są tu sparaliżowani samą możliwością odniesienia sukcesu, jaki by on nie był. Mają w sobie coś z petentów, którzy stoją w zdecydowanie zbyt długiej kolejce i myślą, że jeśli będą stać grzecznie w rzędzie to czegoś się doczekają. Z resztą, takie prekariuszowskie nastawienie współgra z ogólnym wizerunkiem polskiego artysty, skromnym i nieciekawym. Nawet najbardziej popowi krytycy, tacy jak Stach Szabłowski, rozpisują się o tym, że sławnym być nie wypada, w końcu oznacza to uwikłanie w mainstream, a przecież artysta powinien być ponad pop-kulturą. Pfff, byłabym szczęśliwa gdyby młodzi artyści byliby w stanie zrobić coś, co rozgrzałoby internautów choćby na 5 minut. Na razie najczęściej kończą w roli ofiar popu, czego dowodzi popularność strony „Beka z performance”. O samych sobie mówią – cytując Delmana – że są zawsze na drugim miejscu. Być może jest to realistyczny pogląd na sytuację, świadczący o zdrowym dystansie do świata (ewentualnie jego braku). Wiecie jednak jak to jest ze słowami – potrafią stwarzać rzeczywistość, którą później ciężko odczarować.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Adam Gruba, Justyna Łoś, Norbert Delman, Szymon Kula
- Wystawa
- Trzy Czte Ry! Performance
- Miejsce
- BWA Zielona Góra
- Osoba kuratorska
- Aleksandra Ola Kubiak
- Strona internetowa
- www.bwazg.pl