Ministerstwo głupich kroków. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2017
– Pan w jakiej sprawie?
– Mam głupawy chód i chciałbym dostać rządowe stypendium, żeby go rozwinąć
Latający Cyrk Monty Pythona
Bielska Jesień to od lat najbardziej pouczające wydarzenie w polskim świecie sztuki pod względem statystycznym. I nie chodzi tu nawet o ukazywanie tego, jak zmieniają się malarskie mody, ani która z nich jest w danym momencie najbardziej ceniona. Bielska Jesień to coś w rodzaju raportów o sztuce w praktyce – wydarzenie pokazujące, jak marginalną część polskiego pola kultury zajmują sztuki wizualne. Tyle że słupki statystyczne zastępują w nim obrazy. Na pierwszy rzut oka nie jest tak źle, liczby nie wyglądają najgorzej, coś tu jednak nie gra, kiedy przyjrzymy się szczegółom. To konkurs demokratyczny do granic możliwości – by wziąć w nim udział, od pewnego czasu, wystarczy być pełnoletnim i posługiwać się klasycznie pojętym medium malarstwa. Chętnych nie brakuje – z edycji na edycję zgłoszeń jest zatrzęsienie. Jeśli jednak spojrzeć na ogólny poziom kwalifikowanych do pokonkursowej wystawy prac, robi się mniej różowo. Bo każdy może malować, ale nie każdego należy zachęcać, by się z tym afiszował. W praktyce okazuje się, że prace trzymające jakikolwiek poziom, będące poważnymi propozycjami, a nie jedynie wykwitem radosnego hobby, to zdecydowana mniejszość, a reszta niby coś tam ma ze sztuką wspólnego, ale raczej tylko w świetle ogólnej definicji. Ciężko więc ilość zgłoszeń do Bielskiej Jesieni traktować jako wyznacznik kondycji malarstwa. Równie absurdalne byłoby na przykład definiowanie stanu polskiej muzyki na podstawie filmików z YouTube’a, wrzucanych przez niedzielnych wokalistów coverujących popowe przeboje, lub powiatowych festiwali disco-polo.
I nie chodzi o dyskredytowanie artystów bez akademickiego zaplecza; całkiem wielu świetnych polskich artystów nigdy się zresztą o akademię nie otarło. Rzecz raczej w celowości działań, minimalnej świadomości medium i sensu własnej pracy. Ale tego samego, co wielu uczestnikom, brakuje też jury i kuratorce wystawy. To świetnie, że do Bielskiej Jesieni może zgłosić się praktycznie każdy. Tylko ktoś tu chyba zapomniał, że później przychodzi czas selekcji. Sytuacja jest tymczasem dokładnie odwrotna niż dwa lata temu, kiedy decyzją ówczesnego jury radykalnie zredukowano ilość prac, również po pierwszej selekcji, co było praktyką dotąd na Bielskiej Jesieni niespotykaną.
Zróżnicowany poziom to cecha każdej poprzedniej edycji, ale w tym roku postanowiono zaburzyć proporcje. Od powiększenia przestrzeni ekspozycyjnej nie powiększy się automatycznie liczba dobrych obrazów, a z konieczności zaprezentowanych zostanie więcej obrazów wyjątkowo złych.
W tym roku, na przekór poziomowi zgłoszeń, kuratorka wystawy i jury w składzie: Jerzy Kosałka, Hanna Wróblewska, Jerzy Truszkowski, Ryszard Ziarkiewicz i Agata Smalcerz, dyrektorka galerii, postanowili rozwinąć dotychczasową formułę prezentacji i pokazać jak najwięcej spośród nadesłanych prac. Do dwóch pięter BWA, tradycyjnie zapełnionych obrazami prawie tak gęsto, jak na studenckich wystawach końcoworocznych, dołączyły kolejne dwa piętra – nieopodal, w neorenesansowej Willi Sixta. W katalogu wystawy Agata Smalcerz z niekrytą ekscytacją pisze: „Zwiedzający wystawę mogą zobaczyć wszystkie wybrane do II etapu konkursu obrazy, prezentowane po raz pierwszy od wielu lat w takiej ilości: niemal dwustu prac!”. I dodaje: „Eksponowane w Galerii Bielskiej BWA, ale także w Willi Sixta (…), w której kameralnych salach współczesne malarstwo prezentuje się wspaniale”. Odważne stwierdzenie, po przeczytaniu którego widz może się zastanawiać, czy aby na pewno trafił do właściwego budynku, z reguły jest bowiem na odwrót – oprócz prac dobrych, całe pasaże wypełniają obrazy koszmarne, od których nawet trzeciorzędny akademizm „z epoki” prezentowałby się na tych ścianach zdecydowanie lepiej. Zróżnicowany poziom to oczywiście cecha każdej poprzedniej edycji, ale w tym roku postanowiono zaburzyć proporcje. Od powiększenia przestrzeni ekspozycyjnej nie powiększy się automatycznie liczba dobrych obrazów, a z konieczności zaprezentowanych zostanie więcej obrazów wyjątkowo złych. Niby oczywistość, ale widać – nie dla wszystkich. Jednak to przelewanie z pustego w próżne to w gruncie rzeczy najmniejsza bolączka tegorocznej odsłony Bielskiej Jesieni. Bardziej problematyczne jest to, kto z tego tłumu wybrańców zaskarbił sobie przychylność jury i zasłużył na nagrodę.
Najpierw jednak ogół. Jurorzy w kwestii dominujących tendencji byli zgodni – obserwujemy ponoć „renesans malarstwa mimetycznego, wręcz iluzyjnego” (to Jerzy Kosałka). Dość pokrętna to logika, skutek biorąca za przyczynę, jako że wśród zgłoszeń procent abstrakcji był całkiem znaczny, a tendencja widoczna na wystawie to już wynik konkretnych upodobań i decyzji jury. Niektórzy i tak nie byli do końca usatysfakcjonowani: „Niestety parę dobrych, poważnych obrazów, na które głosowałem, nie zyskało uznania pozostałych jurorów, w większości preferujących prace szkicowe, bez przejawiającego się warsztatu realistycznego”. To, niespodzianka, słowa Jerzego Truszkowskiego, niegdyś radykalnego performera i żarliwego propagatora zapomnianej neoawangardy, dziś apologety realistycznego warsztatu malarskiego. Truszkowski to zresztą ten członek tegorocznego jury, który ma z malarstwem najwięcej wspólnego – reszta w swojej karierze artystycznej, kuratorskiej i krytycznej zahaczała o to medium dość przygodnie. To na tle poprzednich edycji ewenement i sytuacja rodem z pulpowych telewizyjnych talent shows, gdzie każdy z jurorów jest gwiazdą w jakiejś dziedzinie, choć niekoniecznie w tej, której dotyczy konkurs.
Od poprzedniej odsłony w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o ogólny przekrój tendencji. Najlepsze obrazy to najczęściej prace artystów już dobrze znanych i obecnych na poprzednich edycjach bielskich konkursów: Karoliny Jabłońskiej, Dominiki Kowyni, Michała Gątarka czy Kamila Kukli. Wyłaniający się z tego obraz polskiego malarstwa jest równie stały, co krajobraz polityczny obserwowany w kolejnych sondażach – nowych propozycji brak, a proporcje są dość przygnębiające. Cytując Jerzego Kosałkę: „objawień nie było”. Jedyną wyraźną zmianą w stosunku do edycji poprzedniej jest większa ilość prac „politycznych”, które na wystawie w Galerii Bielskiej BWA dostały swój własny kącik. Do Wiktora Dyndo, malarza od dobrych paru lat najbardziej zaangażowanego w komentowanie bieżących globalnych napięć i konfliktów, dołączył na przykład Marcin Jarych, który na bielski konkurs przesłał Polskę warczącą, płótno z konturową mapą Polski pokrytą czarnym futrem, w którym ukryte zostały czujnik ruchu i głośnik – gdy widz się zbliży, Polska zaczyna na niego warczeć.
Najbardziej kuriozalne są jednak nagrody. Równie dobrze laury w konkursie mógłby losowo rozdzielać komputerowy algorytm, tak zadziwiające jest to grono szczęśliwców. Zrozumiałe są wyróżnienia dla Radka Szlęzaka i Marka Rachwalika. Ten pierwszy formalnie nie jest może odkrywczy i raczej żongluje znanymi estetykami, niż tworzy własne, ale nadrabia koncepcyjnym zapleczem. O obrazach Rachwalika, wyróżnionego również przez naszą redakcję, Truszkowski pisze zaś, że „właściwie były to jedyne w pełni współczesne, a nawet progresywnie przyszłościowe obrazy na Bielskiej Jesieni 2017”, z czym akurat można się zgodzić. Strukturalnie bliskie mistycznym obrazom Andrzeja Urbanowicza, prace Rachwalika zawierają podobnie totalną wizję rzeczywistości, tyle że elementy spirytualne zastępują w niej wokaliści niszowych kapel metalowych i maszyny rolnicze oraz przydomowe dekoracje z malowanych opon. Pozostałe wyróżnienia to jednak galeria kuriozów. Są wśród nich obrazy Katarzyny Kukuły (wyróżnionej przez jury i magazyn „Format”), wyglądające jak parodia sztuki feministycznej w esencjalistycznym duchu. Centralnym punktem każdego z nich jest leżąca kobieta, a właściwie jej wagina, traktowana jako courbetowski „początek świata”, tyle że w wydaniu mocno karykaturalnym – a to pod postacią wydobywających się z niej pnączy, a to kosmicznego wybuchu. Formalnie przypominają zaś malowane niewprawną ręką pastisze obrazów Kazimierza Mikulskiego.
Niezamierzony komizm cechuje również płótna Joanny Kaucz, również wyróżnionej podwójnie – przez jury i redakcję „artluka”. Realistycznie (powiedzmy) malowany dyptyk składa się ze sceny, w której chłopiec wkłada matce rewolwer do ust i drugiej, gdzie ta leży na czerwonej wykładzinie udając martwą (lub faktycznie bez życia), a dziecko siedzi u jej stóp. Toporny przekaz na temat kulturowych wzorców męskości i trudów macierzyństwa, o wyrafinowaniu kampanii społecznych z TVP, przygniata jeszcze grubiej ciosana forma. Jeśli za „warsztatowo perfekcyjne” (słowa Jerzego Truszkowskiego) uchodzą obrazy, których autorka nie potrafi zbudować przestrzennej głębi, nie radzi sobie z modelunkiem walorowym i popełnia anatomiczne kiksy, to jury tak rzekomo doceniające warsztatową biegłość ma naprawdę niskie standardy. Słowa o „renesansie malarstwa mimetycznego” brzmią więc jak ponury żart w sytuacji, gdy jego nagradzani reprezentanci zdają się nie wiedzieć, dlaczego je uprawiają (Zabawy z bronią równie dobrze mogłyby być dyptykiem fotograficznym, co byłoby może mniej pretensjonalne), ale i ewidentnie nie wiedzą, jak to robić. Tym bardziej przykry jest fakt, że lwia część uczestników Bielskiej Jesieni to dyplomowani malarze. Nie od dziś wiadomo, że akademie nie uczą myślenia i rozeznania we współczesnej sztuce, najwyraźniej jednak nie uczą nawet, jak trzymać pędzel właściwą stroną.
Wisienką na torcie wyróżnień są prace Jolanty Stachyry, poświęcone problemowi głodu w Afryce. Obrazy z figurką wychudzonego dziecka na hollywoodzkim czerwonym dywanie czy na stole, przy którym obradują przywódcy światowych potęg gospodarczych, to już absolutne kuriozum. Za tak „wnikliwą” analizę globalnych niesprawiedliwości i jej oddanie na płótnie, na lekcji plastyki w szkole podstawowej autorka mogłaby zapewne dostać naciąganą czwórę; na Bielskiej Jesieni – dostaje wyróżnienie. Niezamierzony komizm sięga tutaj wyżyn w przedstawieniu Władimira Putina, który na jednym z obrazów Stachyry wygląda jak nieco szczuplejsza wersja Jarosława Kaczyńskiego, a na jego twarzy – być może właśnie z tego powodu – maluje się głęboka konsternacja.
Tegoroczne jury postanowiło pójść podobnym tropem, co gremium nominujące finalistów tegorocznych Spojrzeń – docenić artystę jakkolwiek społecznie zaangażowanego. Padło więc na Sebastiana Kroka i jest to wybór ze wszech miar cudaczny.
I wreszcie trójka nagrodzonych. Nie jest zaskoczeniem druga nagroda dla Karoliny Jabłońskiej, bo Jabłońska, zarówno artystycznie, jak i symbolicznie, gra już w zupełnie innej lidze niż gros finalistów, tego wyboru nie trzeba więc nawet komentować. Zdecydowaną niespodzianką są za to pozostałe nagrody. Obrazy Aleksandry Bujnowskiej, bazujące na fotografiach z „National Geographic”, niczego do tych ikonograficznych pierwowzorów nie dodają. Ot, zdjęcia egzotycznych zwierząt i krajobrazów przeniesione na zielone monochromy uzupełnione precyzyjnym rysunkiem, które nawet jako proste ilustracje do pism podróżniczych czy broszur WWF niczym szczególnym by się nie wyróżniały.
Poprzednim razem zwycięstwo Martyny Czech, a więc tego rodzaju objawienie, którego w tym roku zabrakło, wywołało pewne poruszenie. Parafrazując Karola Radziszewskiego – Poland was not ready for this. Tym razem zaskoczenie było jeszcze większe, ale bynajmniej nie z powodu pojawienia się nowej, świeżej osobistości, posługującej się odważnym i bezpretensjonalnym językiem. Tegoroczne jury postanowiło pójść podobnym tropem, co gremium nominujące finalistów tegorocznych Spojrzeń – docenić artystę jakkolwiek społecznie zaangażowanego. Padło więc na Sebastiana Kroka i jest to wybór ze wszech miar cudaczny. Jerzy Kosałka w uzasadnieniu stwierdził, że doceniono „zaangażowaną społecznie aktualną tematykę, dla której znaleziono oryginalną formę, która jest jednocześnie refleksją nad samym medium malarskim”. Ryszard Ziarkiewicz dodał, że są to prace „przemyślane, obskurne, rysunkowe – w sumie lewicowe”, a jak stwierdziła Agata Smalcerz, figury na obrazach Kroka mają „wszystkie cechy dobrych portretów” i „siłę plakatu”. I po raz kolejny czytelnik ma wrażenie, że trzyma w rękach katalog wystawy z jakiejś alternatywne rzeczywistości. W rzeczywistości bowiem obrazy Kroka mają wszystkie cechy złych portretów i słabość prostackiego plakatu. W internecie już rozgorzała mała awanturka po tym, jak Aleksy Wójtowicz na swoim blogu wskazał na zapożyczenia motywów w obrazach Kroka – ze zdjęć innych autorów, a nawet ze stocka. Samo przemalowywanie zdjęć to jeszcze nie problem, nawet jeśli artysta nie obnosi się ze źródłem. Nie od dziś znamy w końcu pojęcie appropriation art i malarstwo Luca Tuymansa czy Wilhelma Sasnala. W przypadku Sebastiana Kroka bardziej problematyczne są trzy kwestie: jak, skąd i z jakim skutkiem. W najgorszym przypadku Krok korzysta z fotografii stockowych, nieświadomy ich śmieszności – to casus chłopca uczepionego nóg niezwracającej na niego uwagi matki-karierowiczki. W najlepszym – z fotografii reporterskich, ale na poziomie World Press Photo, jak w scenie z grupą syryjskich uchodźców docierających do wybrzeża Lesbos. Formalnie obrazy Kroka rządzą się zresztą podobną logiką, co fotografie czempionów WPP, tyle że przegięte HDR-y rodem ze zdjęć nastolatka zafascynowanego mnogością suwaków w Photoshopie zastępują tu efekciarsko pokrzywione blejtramy, niedbale naciągnięte prześcieradła w roli podobrazi i pokrywające je grube warstwy lśniących, kolorowych lakierów. To kicz w najczystszej postaci, w którym wszystko jest przesadzone, a przy tym niezbyt szczęśliwie zrealizowane. Banalne motywy walczą o uwagę z banalnie „dekonstruowanym” podobraziem, a efekt wygląda tak, jakby wspomniana wcześniej Jolanta Stachyra dorwała się do obrazów Bartosza Kokosińskiego.
Chciałbym jednak być optymistą i liczyć na to, że spiętrzenie tych wszystkich dziwów przyniesie pozytywny skutek – rozmowę o kryteriach wartościowania malarstwa, które wydawały się istnieć, a które jurorzy Bielskiej Jesieni na oczach zdumionego tłumu radośnie roztrzaskali. W mniej optymistycznym scenariuszu, w kolejnych edycjach naprawdę zaczniemy oddawać głos algorytmom. Tak czy owak – gorzej już nie będzie.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- 43. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2017
- Miejsce
- Galeria Bielska BWA, Willa Sixta, Bielsko-Biała
- Czas trwania
- 10.11–31.12.2017
- Osoba kuratorska
- Grażyna Cybulska
- Strona internetowa
- bielskajesien.pl