Kuratorskie blablabla (na szczęście nie tylko). Sztuka na festiwalu Malta 2019
Wydaje się, że polityczna kontrowersja jest rysem charakterystycznym festiwalu Malta – szczególnie taka, której skala wymyka się organizatorom spod kontroli (pamiętny skandal wokół spektaklu Golgota Picnic) lub wiąże się z nieprzyjemnymi konsekwencjami, choćby finansowymi, jak to miało miejsce w przypadku edycji kuratorowanej przez Olivera Frljićia. Tegoroczna odsłona festiwalu także stawiała na polityczną niepoprawność, co w rzeczywistości coraz bardziej nakierowanej na język poprawności wydaje się pomysłem realnie ryzykownym, a przez to ciekawym. Oczywiście pod warunkiem, że owa niepoprawność niesie ze sobą jakiś interesujący komunikat, a nie jest po prostu błazenadą samą dla siebie. Po krótkim, ale intensywnym zderzeniu z programem tegorocznej Malty odniosłam wrażenie, że zaproszony w tym roku kurator zewnętrzny – multimedialny artysta Nástio Mosquito – jest raczej specjalistą od tego drugiego rodzaju niepoprawności. Dzięki jego staraniom goście festiwalu mogli poczuć się trochę jak bohaterowie słynnego The Square, jednak doświadczenie to nie prowadziło do odkrycia jakiejś głębszej prawdy, a co najwyżej potęgowało narastające z każdą chwilą poczucie zażenowania. A jeśli prowokowało do jakichś pytań, to może do jednego – dlaczego, u licha, właśnie Mosquito?
W moim przypadku pierwsze spotkanie z Mosquito – przez organizatorów Malty opisywany jako najbardziej wyrazisty i charyzmatyczny twórca pokolenia 30-latków w obszarze sztuk performatywnych i wizualnych – nastąpiło podczas konferencji prasowej festiwalu, zorganizowanej w Warszawie pod koniec maja. Hasło przewodnie tegorocznej Malty – „Armia jednostki” – brzmiało pompatycznie, wydawało się wewnętrznie sprzeczne, mogło oznaczać wszystko i nic. Tym bardziej więc byłam ciekawa jego wytłumaczenia. Zaciekawienie szybko ustąpiło miejsca zdziwieniu, gdy Mosquito zaczął analizować swoje kuratorskie intencje, szczerze przyznając, że są one stricte koniunkturalne. Na wystawę zaprosił więc artystów z Chin, ponieważ Chiny to obecnie potęga ekonomiczna i hot temat w sztuce; zaprosił artystów czarnoskórych (takich jak on), ponieważ jest to dobrze widziane na salonach; z tego samego powodu zaprosił kobiety, z którymi, jak dodał żartem, można też uprawiać podczas festiwalu seks. Ponieważ nie popiera nepotyzmu, w festiwalu weźmie udział także jego żona… i tak dalej.
Mosquito podjął się roli kuratora Malty i zainkasował za to wynagrodzenie, o czym zresztą wspomniał w swoim manifeście. A to oznaczało konieczność pokazania jakiś prac, a nie tylko czarowanie publiczności własną osobą.
Istotny fakt: podczas konferencyjnej przemowy Mosquito żaden dziennikarz się nie śmiał. No, nie licząc może mojego parsknięcia przy uwadze o kobietach. I tak konferencja dobiegła końca, ale zasadniczy cel festiwalu nie został wyjaśniony: jakiego rodzaju iwent może przygotować w Poznaniu, mieszczańskim mieście w konserwatywnej Polsce, czarnoskóry seksista i manifestacyjny hipokryta? Trzeba przyznać, że to połączenie nietuzinkowe i na swój sposób dziwne. Mosquito postanowił wybrnąć z tego, wybierając dwa interesujące go fakty z historii Polski: przybycie w 1569 roku do kraju „najsłynniejszego imigranta”, czyli ziemniaka, oraz uchwalenie konfederacji warszawskiej w 1573 roku, gwarantującej prawnie tolerancję religijną. Połączenie ziemniaka (w mieście wyróżniającym się szczególnym kultem pyry!) ze wspomnieniem o świetności Rzeczypospolitej stało się dla Mosquito rodzajem przykrywki, umożliwiającej zaproszenie do Poznania artystycznej szajki spod znaku muli-kulti, rzeczonej armii jednostek, których indywidualność miała za zadanie rozbroić lokalny, polityczny beton. Swoje założenia wyłuszczył on w zastanawiającej odezwie, która w gazetce festiwalowej przybrała formę lekko bełkotliwego monologu podzielonego na przemienne sekwencje pt. Wibracja ego i Blablabla. W monologu, oprócz natchnionych przemów do Polaków i ludzkości jako takiej, znalazły się też uwagi na temat pochwy babci kuratora i zapewnienia o odpowiedniej wielkości jego przyrodzenia: „Drodzy mieszkańcy Ziemi! Nie jestem historykiem, antropologiem, archeologiem, kuratorem, pisarzem, artystą, performerem, fizykiem, inżynierem, polskim czy kaukaskim; i choć mój penis nie jest mały, nie sprawdzę się w fantazjach porno XXXL! Jestem synem, który przynosi rozczarowanie”. Rzeczywiście, przyniósł.
Tego typu asekuracyjne deklaracje nie zmieniły jednak faktu, że Mosquito podjął się roli kuratora Malty i zainkasował za to wynagrodzenie, o czym zresztą wspomniał w swoim manifeście. A to oznaczało konieczność pokazania jakichś prac, a nie tylko czarowanie publiczności własną osobą. Wszystkie jego propozycje zostały zebrane w segmencie Idiom, triumfalnie otwieranym przez realizację samego Mosquito – film Waginokracja, którego premierowa projekcja w Starej Rzeźni była zaplanowana jako wydarzenie unikatowe. Film miał zostać wyświetlony tylko raz, ale symultanicznie w różnych miastach polski i na świecie, na żywo i online. Waginokracja miała być kolażem nagrań i zdjęć przedstawiających ludzki poród – rodzajem hołdu dla narodzin i wagin, z których wszyscy wyszliśmy, dziełem kolektywnym, stworzonym dzięki dobrej woli publiczności, która przed festiwalem miała nadsyłać kuratorowi swoje materiały. To się jednak nie udało, ponieważ dobra wola i ochota na dzielenie się tak intymnymi dokumentami okazała się znikoma, wyszło więc na to, że w zasadzie nie było czego pokazywać. Projekcja jednak się odbyła – najpierw poprzedzona godzinną prezentacją piosenek i wideoklipów, na których mogliśmy podziwiać tańczącego Mosquito – wiele osób tego nie wytrzymało i wyszło w poczuciu rezygnacji. Kto zaś dotrwał do prezentacji filmu, zobaczył na nim krótką sekwencję z porodów i monologującego przy piwie Mosquito, rozwodzącego się nad porażką filmu. Z mojej perspektywy od początku był to projekt zbudowany na cynizmie i fałszu, stąd więc klapa projektu nie dziwi. Fiasko Waginokracji wydaje się też wpisywać w generalną strategię Mosquito, gdyby więc było choć trochę zabawne, można by próbować dopatrzyć się w nim jakiś dodatkowych znaczeń. Zabawnie jednak nie było, szczególnie z perspektywy osoby nabijanej przez kuratora w butelkę – jednej z wielu przybyłych do Starej Rzeźni w nadziei na to, że coś zobaczą, i męczącej się w dusznej hali przez dwie godziny. Mosquito najwyraźniej należy do artystów, którzy lubią definiować się przez porażkę, ale gdy ta faktycznie się wydarza, nie chcą się do niej przyznać i idą w zaparte.
Niestety nie lepiej było z innymi prezentacjami w ramach Idiomu, które miałam szansę zobaczyć. Przez cały festiwal można było oglądać choćby instalację Vica Pereiró The Dust Bowl w Pawilonie przy Ewangelickiej, opowiadającą, cytując festiwalowy przewodnik, „o tym, jak trudno jest człowiekowi nadal istnieć, i o wyzwaniu, jakim jest wyginięcie przez samozniszczenie”. W praktyce instalacja Perieiró sprowadzała się do projekcji filmu-kolażu, formalnie dość wtórnego, oraz płócien z zaangażowanymi sloganami, którymi obwieszone były ściany pawilonu. Całość wypadła moralizatorsko i miałko.
Najlepszym sposobem na przeżycie tegorocznej Malty było ominięcie wydarzeń zaplanowanych w ramach Idiomu i skupienie się na reszcie festiwalu. I tak można było zrobić, choć kłopotliwe pytanie o przyczyny zaproszenia Mosquito na Maltę ciągle zostaje bez odpowiedzi.
Na snucie pouczających narracji nie siliła się już Alice Jana Gonçalves, autorka spektaklu The Foxes, którego tematem była cielesna materia, zastygła w czasie i różnych ucieleśnieniach, oraz kruchość tejże materii, w spektaklu zwizualizowanej poprzez ciała dwóch performerek. Z tego co wiem, spektakl spotkał się z różnymi reakcjami. Można było na przykład, jak to czynili niektórzy moi koledzy po piórze, zachwycać się warsztatem tanecznym performerek i wysublimowanym, punktowym światłem; ja z kolei skupiłam się na tym, na co owo punktowe światło jest skierowane, a bardzo często doświetlało ono na przykład części intymne ciał tancerek, wyprężonych niczym w filmach porno (w których nie zagra Mosquito). Obie performerki tańczyły oczywiście nago, za swój jedyny rekwizyt mając stoliki z metalowymi nogami, które czasem służymy im jako rurki wspomagające kolejne wyprężenia (znaczy się, ucieleśnienia). Muszę przyznać, że egzystencjalna wymowa The Foxes nie jest dla mnie przekonująca, natomiast spektakl jako taki wydawał się dość dobrze wpisywać w założenia kuratorskie imprezy. „Czyżby kolejny kuratorski sukces na opak?” – myślałam sobie, umykając pośpiesznie z sali CK Zamek; na zamkowym korytarzu mignął mi przed oczami jeszcze baner reklamujący kolejne wystąpienie Mosquito, czyli koncert karaoke pt. NO.ONE.GIVES.A.MOSQUITO’S.ASS.ABOUT.MY.GIG. Kurator sam o swoim wystąpieniu: „Nie mam zespołu / Nie mam wstydu / Nie mam żadnych interaktywnych umiejętności. Mam w dupie aplauz. Tylko miłość…/ Mam coś, czym mogę się podzielić / Mam piosenki i z nimi najlepszy występ karaoke na świecie/ Cóż…miałbym, gdyby to było prawdziwe karaoke i gdybym faktycznie znał słowa piosenek”. Występ śpiewaczy Mosquito ponoć otworzył tegoroczne Biennale w Wenecji. Muszę przyznać, że cieszę się, że w tym roku nie pojechałam na wernisaż. Poznański koncert szczęśliwie też mnie ominął.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość organizatorom Malty i przyznać, że jest to organizacja zbyt duża, żeby jeden kurator mógł popsuć całość. Malta ma w końcu różne sekcje tematyczne i przy odrobinie szczęścia można było znaleźć w nich wydarzenia dużo ciekawsze od tych zaproponowanych przez kuratora zewnętrznego. Kto nie chciał iść na karaoke Mosquito, mógł wybrać się na Selfie Concert Ivo Dimcheva – kapitalny performance, podczas którego artysta, w peruce á la Wioletta Willas i pełnym makijażu śpiewał swoje ulubione piosenki o miłości – ale tylko pod warunkiem, że publiczność równocześnie robiła sobie z nim selfie. Świetny i zapierający dech w piersiach był performans This Is The Real Thing Anny Nowickiej – oszczędny, lecz ekspresyjny, błyskotliwy, choć nie padło na nim ani jedno słowo czy żarcik. Tegoroczną Maltę symbolicznie otwierała parada Transe Express, która przyciągnęła bardzo dużą publiczność – było to wydarzenie ludyczne, ale z drugiej strony obserwacja pochodu rodzin z dziećmi, wyraźnie zachwyconego trans-divami, na swój sposób była krzepiąca. W ramach Malty pokazano także wystawę Jany Shostak i Jakuba Jasiukiewicza w Rodriguez Gallery oraz Instytut Rozbrojenia Kultury i Zniesienia Wojny Jarosława Kozakiewicza i Krzysztofa Wodiczko – skromna makieta projektu ginęła co prawda w gąszczu festiwalowej architektury ustawionej na placu Wolności, ale w końcu jest to propozycja poważna.
Wychodzi więc na to, że najlepszym sposobem na przeżycie tegorocznej Malty było ominięcie wydarzeń zaplanowanych w ramach Idiomu i skupienie się na reszcie festiwalu. I tak można było zrobić, choć kłopotliwe pytanie o przyczyny zaproszenia Mosquito na Maltę ciągle zostaje bez odpowiedzi. „On miał wystawę w MoMA” – usłyszałam od znajomych podczas festiwalu. Cóż, to oczywiście ważne wyróżnienie, ale w sekcji Projects wystawę miało kilkuset młodych artystów i artystek. W festiwalowym katalogu znalazł się z kolei przedruk artykułu o Mosquito opublikowanego we wrześniu 2017 roku w „Art Review”. Lektura tego tekstu to fantastyczny przykład na to, jak krytyka artystyczna może napompować dzieło słabe i wątpliwiej jakości. W tekście Żartowniś, polityk, kaznodzieja Matthew McLean odnotowuje więc fakt, że warsztat postprodukcyjny Mosquito jest raczej słaby, ale uważa to za świadome wykorzystanie estetyki „nędznego obrazu” (w sensie zaproponowanym przez Hito Steyerl), które zmusić ma widza do koncentracji na językowej warstwie prac Mosquito. To język jest bowiem charakterystycznym elementem jego działań („Gdy tylko pojawia się na ekranie lub scenie, zaczyna mówić, a czasem śpiewać”) i w tym sensie jest ona bliska twórczości wielkich konceptualistów pokroju Jenny Holzer czy Lawrence’a Wienera. Nie wiem czy się mylę, może to jakaś generalna poznawcza zaćma, wydaje mi się jednak, że zarówno Wiener, jak Holzer mieli światu do przekazania coś więcej niż wibracje własnego ego i kuratorskie blablabla. Świat sztuki jest jednak podatny na różnego typu konfabulacje, i również takie osobowości jak Mosquito znajdą tu dla siebie miejsce. Malta ma naprawdę unikalną pozycję na polskiej scenie kulturalnej. Szkoda, że rozmienia ją na drobne, zatrudniając być może hałaśliwych i sprawnych PR-owo, ale jednak hochsztaplerów. A mogłaby zaprosić każdego, i dać miejsce osobie, dla której kulturalna rewolucja to nie jest tylko puste słowo. W sztuce wiara to jednak ważny element, dający i twórcom, i publiczności zasadnicze poczucie sensu.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- 29. Malta Festival Poznań
- Miejsce
- Poznań
- Czas trwania
- 21-30.06.2019
- Osoba kuratorska
- Nástio Mosquito
- Strona internetowa
- malta-festival.pl