Cyrulik małopolski: Samozaoranie. Cracow Gallery Weekend KRAKERS 2016
Nie uciekniemy od porównań, powiedzmy więc sobie jasno – Krakers nie jest ubogim krewnym swoich odpowiedników z Berlina czy Warszawy. To ich zły doppelgänger, monstrualny bliźniak ze świata na opak. Każdy weekend galeryjny, niezależnie od organizacyjnych szczegółów, jest manifestacją siły lokalnej sceny, jej obecności w pejzażu miasta, kulturotwórczego znaczenia. Ponoć Andrzej Przywara w momencie narodzin WGW uważał, że to jeszcze nie czas. Cóż więc powiedzieć o Krakowie? Mimo wyraźnego przyrostu w ostatnim roku, po prostu nie ma tu silnej sceny galeryjnej, o choćby pozorach stabilności nie wspominając. Oczywiście, jest za to środowisko, ale ciężko wykorzystać ten atut akurat w ramach gallery weekendu. Znamienne – o ile w zeszłym roku Krakersowi towarzyszyła dyskusja na temat charakteru samej imprezy, w tym roku postawiono na panel o artystach. Organizatorzy mogli więc spać spokojnie, nie obawiając się polemik i, broń boże, powodów do przemyśleń. A reszta – po staremu.
Trwanie krakowskiego gallery weekendu, udawanie z nieziemską wytrwałością przez pięć (!) lat, że jest to zupełnie poważna i pożyteczna impreza, zakrawa na najdonioślejszy przypadek kompleksu peryferii we współczesnym polu sztuki polskiej. Przejęcie standardu znanego z Berlina czy Warszawy i zmodyfikowanie go przez totalną inkluzywność to nie odpowiedź na lokalną specyfikę, a przeciwnie – żenująco nieudolna próba doskoczenia za wszelką cenę do wyznaczonej poprzeczki. Otwartość to raczej marna zasłona dymna. Czy naprawdę ktoś jest w stanie uwierzyć, że wypływa ona z chęci pełnego ukazania widzom różnorodności zjawisk artystycznych? Czy po prostu wynika z faktu, że gdyby chcieć ograniczyć liczbę uczestników przez pryzmat pewnych standardów, program ograniczyłby się do jednego popołudnia?
Pozytywnych efektów tej otwartości zatem nie widać. Krakers nie uchyla żadnych drzwi i nie wywołuje najlżejszego fermentu. Więcej życia jest w pleśni na kilkudniowej herbacie niż w tym wydarzeniu. Owszem, inicjatywy w takich miejscach jak SM Dębniki, Cellar czy galeriach w budynku Telpodu wyjątkowo zbiegają się w czasie z wydarzeniami galeryjnego weekendu. Cóż z tego, skoro odwiedzających wcale nie ma zauważalnie więcej niż zwykle, na innych wernisażach. A i grup krążących po galeriach w tym roku było jakby mniej niż jeszcze rok temu. Widzą to sami uczestnicy, ale trudno powiedzieć, by z okazji Krakersa podejmowali się odważnych eksperymentów, czy próbowali przyciągnąć nową publiczność za pomocą wyjątkowo wyśrubowanych the best of.
Za to propaganda sukcesu sięgnęła w przypadku tegorocznej edycji szczytów absurdu. Otóż, wyobraźcie sobie, w ciągu pięciu lat istnienia forma „stworzona na podstawie innych tego typu wydarzeń z całego świata (…) osiągnęła nową, zupełnie indywidualną jakość”. Najwyraźniej indywidualna jakość polega na łataniu dziur po galeriach uciekających z tego tonącego okrętu, przy użyciu każdego osobnika, który się nawinie. Poza tym Krakers „sprzeciwia się propagowaniu stereotypu konserwatywnego estetycznie Krakowa”. A ja sprzeciwiam się umacnianiu stereotypów o gnuśności i intelektualnej mieliźnie tutejszej sceny. Akurat Krakers najsilniej pracuje na ich potwierdzenie.
W folderze towarzyszącym wydarzeniu – dużym formatowo, wszak to poważna impreza – od pierwszej strony zostajemy pozbawieni złudzeń, jeśli jeszcze jakieś mieliśmy. Na dzień dobry – statystyki. Bo co, my nie potrafimy? U nas się nie da?! Panie, patrz Pan, ile miejsc, ile wystaw! Sponsorzy, Panie, widzowie specjalnie spoza Krakowa przyjeżdżający! Kropki czerwone na wernisażu pod obrazami, wino, kobiety i śpiew! Tak w skrócie wygląda krakowski sen o galeryjnej potędze. Ważne są liczby, nie to, co za nimi stoi. Tymczasem w tym rzekomo wielkim święcie nie biorą w tym roku udziału zarówno stetryczali weterani, czyli Zderzak (uczestniczył tylko w pierwszej edycji) i Starmach, ale i kluczowy dla lokalnego środowiska F.A.I.T.; Otwarta Pracownia z kolei pokazała nową wystawę w dniu inauguracji Krakersa, tyle że zupełnie niezależnie. W innych ośrodkach ciężko byłoby sobie podobną sytuację wyobrazić. Trochę to zabawne wobec deklaracji, że „siłą napędową” Krakersa są „wszystkie podmioty, które aktywnie działają na polu współczesnej sztuki”. Drobny przypis: wszystkie, oprócz kilku kluczowych.
Jednym z celów imprezy, jakie deklarują organizatorzy jest także „konsolidacja krakowskiego środowiska artystycznego”. Szkoda tylko, że środowisko to konsoliduje się pierwszego dnia głównie w klubie, a później po mieście snują się jedynie pojedyncze sztuki, zwykle jeśli akurat coś gdzieś wystawiają. Ale można oczywiście mydlić sobie oczy zdjęciami, na których cisną się tłumy przypadkowych odwiedzających. I mieć nadzieję, że jakimś cudem trafią na dobry moment, a nie liczne zapchajdziury, bo inaczej mogą uznać, że pojawianie się w krakowskich galeriach na co dzień nie jest zbyt pociągającą perspektywą.
Właśnie, co z samymi wystawami? Cóż, Krakers ma przynajmniej tę przewagę nad WGW, że w przeciwieństwie do tego ostatniego nie jest tak zupełnie przewidywalny. Tegoroczna odsłona zaczęła się od ekspozycji, która, trzeba przyznać, ilustruje charakter tutejszego gallery weekendu perfekcyjnie. Umieszczenie jej na samym otwarciu zakrawa na coś w rodzaju freudowskiej pomyłki lub przynajmniej wyjątkowo fortunnego zrządzenia losu. Można było wręcz wybrać się tylko tutaj i otrzymać pełny, syntetyczny obraz sytuacji, na dodatek bez ryzyka poranienia oczu na koszmarnej tandecie wypełniającej co poniektóre galerie. Wystawa Work in progress odbyła się w wynajętej przestrzeni na parterze Hotelu Cracovia, na którego zakusy ma stojące naprzeciwko Muzeum Narodowe. W środku eleganckie, choć podniszczone socmodernistyczne wnętrze, z antresolą wspartą na żelbetowym kielichowatym półfilarze, wypełnione pracami trójki artystów, niepodpisanymi, przynajmniej po części będącymi wynikiem kolektywnego działania. Dominują rzeźby z materiałów znalezionych i podwędzonych na miejscu, w Cracovii, oszczędne w formie, choć w malowniczo zagęszczonej aranżacji. Powiedzmy sobie szczerze: jako komentarz do zastanego miejsca ekspozycja wypada dość naskórkowo (dosłownie – posługuje się w końcu znalezionymi materiałami wykończeniowymi). Za to jako komentarz do Krakersa – przednio. Na pierwszy rzut oka, najlepiej przez szybę i z przymrużonymi oczami – wszystko wygląda elegancko. Całkiem ładna wizytówka. Efektowne wnętrze, przyzwoita rzeźba. Za to z bliska wyłazi krakowska partyzancka rzeczywistość. Przestrzeń? Z trudem na moment wynajęta. Materiały do prac? Podkradzione za rogiem. Cały Krakers to w pewnym sensie lekcja historii w pigułce, impreza-podręcznik, w której równolegle w różnych punktach wyłożone zostają dzieje polskiej sztuki po roku 1989 – od artepolowskiego świtu najntisów, przez studenckie DIY, rzetelną galeryjną średnią, wybiegi krytyczno-instytucjonalne, okazyjnie wątki post-humanistyczne i wychuchany formalizm.
Zmyślnie poradziła sobie z tym kontekstem galeria 404 z wystawą House of mixed emotions. Przestrzeń mieszkania, w którym jest ulokowana, współprowadzące galerię artystki wypełniły w przeważającej mierze gąbką, tworząc z niej tunel i małą salkę. W tle muzyka, przy wejściu rozdawane piwo, zabawowe nawiązanie do powrotu do matczynego łona, w tym przypadku stanowiącego azyl pozwalający zapomnieć o otaczającym absurdzie.
Melancholijnym rewersem tego azylu była wystawa Martyny Kielesińskiej i Glorii Avgust w przestrzeni w budynku Telpodu, jednym z bastionów krakowskich efemeryd wszelkiej maści, goszczącym między innymi nieistniejący już Zbiornik Kultury w jego schyłkowej inkarnacji. Ostatnio działa tam też galeria Potencja (przy okazji proponuję się zainspirować i rozważyć przemianowanie Krakersa na „Impotencję”). Interstelaż w Potencji udowadnia, że w Krakowie ciągle mocno trzyma się studencki humor w połączeniu z przaśną estetyką, w tym sezonie w typie Ancient Aliens.
Przy odrobinie chęci i/lub złośliwości część wystaw (zwłaszcza House of mixed emotions) można odczytać jako delikatną kpinę z całej imprezy, niestety, dla równowagi, kwaśny posmak pozostawiają wystawy, które zakrawają raczej na kpinę z widzów. Jak w galerii FRESZ, która zaprezentowała malarstwo mające się odnosić do jej nazwy, szkoda więc, że okazało się wyjątkowo nieświeże. Przewrotnie, ale wolałbym w drugą stronę. Perłą w koronie żenady jest jednak propozycja Messier42. W tej nowej przestrzeni galeryjnej na Basztowej pokazano projekt zrealizowany według wskazówek artysty Eliada Orotha. Czyli trochę piasku i narzędzi, by każdy sobie coś z tym zrobił wedle uznania. To sprowadzenie słynnego beuysowskiego „każdy jest artystą” literalnie do poziomu piaskownicy nie byłoby jednak aż tak zabawne, gdyby nie drugi czynnik – komercyjny. Otóż, jak można się dowiedzieć z instrukcji na ścianie, każdy po dorzuceniu swojej piaskowej cegiełki do projektu powinien swój wyczyn sfotografować, opatrzyć odpowiednim hasztagiem i wypuścić w internet, co za każdym razem zaowocuje zwiększeniem ceny pracy (najpewniej w formie fotograficznej dokumentacji właśnie) o 100 złotych. Każdy może być artystą, ale nie każdy – cwanym galerzystą. Na swój sposób jest to urocze i pouczające jako szczyt tego, co Claire Bishop nazwałaby performansem delegowanym; praca zostaje przerzucona na widzów, którzy wykonują ją z własnej woli, a galeria sobie później spokojnie nadyma komercyjny balonik i sprzedaje to kuriozalne działanie. Ale żeby było bardziej krakowsko, Messier42, dysponując imponująco rozległą przestrzenią wielopokojowego mieszkania na parterze kamienicy, mieści w sobie… drugą galerię, w łazience. Widać nawet będąc nieźle ustawionym, fajnie jest pobawić się w underground. Niestety, zaprezentowane w Galerii Łazienka (serio) komiksowe anegdotki o spaniu Mikołaja Tkacza nie są szczególnie porywające, a i rysunkowo pozbawione ikry. Tym pracom Tkacza daleko choćby do poziomu Agnieszki Piksy, z którą artysta współpracował przy Nieznanym geniuszu.
Poza tym oczywiście dużo mieszczańsko-turystycznej galmażerii. Weźmy Cracow drone. Nie, nie spodziewajcie się polityki spod znaku współczesnego protest-songu ANOHNI Drone Bomb Me. To po prostu landszafty malowane na podstawie kadrów zarejestrowanych przez drona. Do tego, niezawodnie, beznadziejnie dosłowni studenci intermediów z ASP w swojej wydziałowej galerii oraz pewna nowość – grupa artystów z Wydziału Sztuki UP, którzy pokazują się na co dzień znacząco rzadziej od koleżanek i kolegów z Akademii. Tym razem wyszli do ludzi, zbiorowo, w postaci grupy KEKS. Po opuszczeniu Składu Długa, kolejnej z postindustrialnych miejscówek regularnie podnajmowanych na wystawy, trudno było się pozbyć wrażenia, że lepiej byłoby jednak, gdyby pozostali w ukryciu, bo keks okazał się sporym kiksem. Wymieńmy tylko epokowe pseudo-feministyczne odkrycia, które wtórne byłyby już dobrych kilka dekad temu, że wzorce piękności z kolorowych magazynów są be. Zmaterializowały się one między innymi pod postacią pozaginanych tu i ówdzie przeskalowanych zdjęć kobiet w bikini. A programem całej grupy jest, ma się rozumieć, brak programu. Doceńmy jednak starania: jest jakaś organizacja, jest wystawa (choć bodaj po raz pierwszy widziałem w tym miejscu ekspozycję, która nie wypełniła nawet całej przestrzeni magazynów), jeszcze jakaś dekada i będzie może strawna sztuka.
W miejscach takich jak SM Dębniki, The Greenroom, Aristoi czy Widna można było się spodziewać przyzwoitych wystaw. Były. Na Dębnikach projekt w sam raz do przestrzeni byłej siłowni, dotyczący dialektyki ruch-spoczynek. Choć na niewielkiej wystawie znalazły się prace dość nierówne, to całości udało się sprytnie zagrać drapieżnym potencjałem tlącym się w nieruchawych lub zupełnie statycznych strukturach. W Aristoi rzecz możliwa tylko w Krakowie, mieście, w którym czas płynie wolniej niż wszędzie dookoła – „trailer” do wystawy Marty Sali w nowosądeckim BWA, tyle że pokazany już sporo po otwarciu wystawy, którą zapowiada. Poza tym, że czekano z nią specjalnie do Krakersa (naprawdę, warto było?), wypadła naprawdę dobrze. Mikroskopijną salkę galerii zagospodarowano z dużym wyczuciem, gromadząc prace zupełnie inne niż bardziej spójne formalnie i w większości wyciszone prace z BWA Sokół. O ile wszystkie powstały ze ścinek różnorakich tekstyliów, to tutaj są to już ścinki ścinek, zupełna feeria plastycznych rozwiązań, od monumentalnej, barwnej i prawie figuratywnej ostentacji do bardzo drobnych kompozycji, jak gumka do włosów z zaplątaną w nią nitką i dwoma włosami.
Na marginesie warto wspomnieć o jednej inicjatywie doczepionej do Krakersa, czyli programie wydarzeń Bal w Krakowie, organizowanym przez Kolektyw Kuratorski, kilkunastoosobową grupę z okolic polonistyki i historii sztuki UJ animowaną przez Romę Sendykę. Kolektyw zaprosił do Krakowa Mieke Bal, zorganizował tu premierę jej najnowszego filmu (i projekcje poprzednich, a także cykl seminariów i spotkań) oraz wykuratorował równoległą wobec niego wystawę w Muzeum Historii Fotografii. Przy dużym uznaniu dla sprawności zespołu zachodzę jedynie w głowę, dlaczego spośród ważnych europejskich teoretyczek wybrano akurat Mieke Bal, autorkę dość wtórną, a w przekonaniu o doniosłości swoich badań irytującą i trącącą intelektualnym narcyzmem (nie ma to jak książka, w której gros przypisów stanowią odwołania do wcześniejszych pozycji autorki). Przykładem tego jest krótki esej towarzyszący jednemu ze zdjęć na wystawie – Fotografia po kinie, który więcej niż o błyskotliwości autorki mówi o braku klasycznego historyczno-sztucznego wykształcenia. No ale dobrze, nie czepiajmy się, być może afektywne odczytanie filozofii Kartezjusza, mimo nie zawsze szczęśliwych rozwiązań czysto filmowych, jest bardziej odkrywcze; nie wiem, w buty historyka filozofii nie będę próbował wchodzić. W każdym razie pokawałkowany i uzupełniony fotografiami, obiektami i krótkimi tekstami na wystawie film ten sprawdza się o niebo lepiej, a przyszłe działania Kolektywu warto obserwować.
Po raz kolejny doczepiono też do programu instytucje publiczne, które znów zorganizowały po prostu oprowadzania po swoich wystawach i zbiorach. Nic się więc nie zmieniło od czasu tekstu Magdaleny Kownackiej, nie tylko w tej materii. Spośród tez Kownackiej trudno zgodzić się tylko z tym, że nie wiadomo do kogo właściwie Krakers jest adresowany. Zbytnia pobłażliwość – najgorsze jest właśnie to, że raczej wiadomo; pośrednio do przypadkowej publiczności, która kolejną miejską imprezę kulturalną odhaczy i nabije statystyki, a głównie do samych organizatorów, którzy poprzez nagromadzenie tej publiczności udowodnią sobie – i tylko sobie – ważkość swoich działań.
Uczestnicy zeszłorocznej debaty praktycznie jednogłośnie poddawali w wątpliwość sens istnienia tej imprezy w takiej formule. Grochem o ścianę. Nie wszyscy chcą dostrzec, że mniejsze pole to większe wyzwanie. Animować je, konsolidować inicjatywy, zabiegać o widoczność na zewnątrz i – last but not least – wspierać artystów również w tej sytuacji można, a nawet należy. W tym celu trzeba się jednak mocno wysilić, by odpowiednio wykorzystać lokalny kapitał, w mniej efekciarski, ale może bardziej pożyteczny sposób. Inaczej można jedynie zaszkodzić. Choćby wyrastał z najszlachetniejszych pobudek, Krakers jest więc imprezą szkodliwą dla wszystkich: dla uparcie pogrążających się w wadliwej formule organizatorów, dla galerzystów i artystów, którzy nie dostają szansy na faktyczne zabłyśnięcie, a raczej narażeni są na pełne politowania spojrzenia z zewnątrz, jako części składowe tego grajdołka. I wreszcie dla zdrowia pojedynczych widzów – podczas krakersowej przebieżki mózg wysycha na wiór, sumienie podpowiada, że można było w tym czasie robić coś pożyteczniejszego, płuca protestują.
Nawet jeśli przywiązywanie wagi do nieobecności jednych i parodystycznego podtekstu u innych jest odrobinę przesadzone, to tylko minimalnie. W perspektywie nadchodzących lat najbardziej realny scenariusz rozwoju Krakersa wydaje się zmierzać w tym kierunku. Na gruntowne przemyślenie formuły pewnie nie ma co liczyć. Za to kiedy więcej istotnych punktów na galeryjnej mapie Krakowa dyskretnie zniknie z krakersowego repertuaru, a reszta zacznie wprost pokpiwać z tego wydarzenia, będzie przynajmniej szansa, że dopełni się spektakularne samozaoranie, nastąpi wielka implozja, a Krakers zapisze się złotymi zgłoskami w annałach krytyki instytucjonalnej. Będzie to być może pierwszy na świecie (pamiętajmy, numerki są ważne) weekend galeryjny, którego wszyscy uczestnicy zgodnie zanegują jego sens. Kuriozalności sytuacji nie będą pewnie dostrzegać tylko ostatnie niedobitki. Zgadnijcie kto.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Krakers Cracow gallery Weekend
- Czas trwania
- 22-24.04.2016
- Strona internetowa
- cracowgalleryweekend.pl/
- Indeks
- 404 Andrzej Przywara Aristoi BWA Sokół Cellar Eliad Oroth FRESZ Gallery Galeria F.A.I.T. Galeria Potencja Galeria Starmach Galeria Widna Galeria Zderzak Gloria Avgust Grupa Artystyczna KEKS Kolektyw Kuratorski KRAKERS Magdalena Kownacka Marta Sala Martyna Kielesińska Messier42 Mieke Bal Mikołaj Tkacz Muzeum Historii Fotografii Otwarta Pracownia Piotr Policht Roma Sendyka SM Dębniki The Greenroom