Cyrulik małopolski: Obce ciała
Nadal nie ma sensu udawanie, że w Krakowie istnieje prężna scena galeryjna (kolejny Krakers nadciąga), ale okazji do sensownych wystawowych peregrynacji zaczyna tu drobnymi krokami przybywać. Niedawno powstały Henryk snuje dalekosiężne plany rozwoju i testowania różnych formuł funkcjonowania w tutejszej dość jałowej glebie, podobno zanosi się też na otwarcie galerii poświęconej sztuce performance. To póki co pieśń przyszłości, za to osadzeni już w lokalnym pejzażu gracze konsekwentnie budują swój program, wart bieżącego śledzenia. F.A.I.T. poszerza nielichy wachlarz zjawisk, jakie prezentuje w swojej obecnej inkarnacji, wystawiając malarstwo Marty Antoniak. Księgarnia|Wystawa stawia konsekwentnie na afrykańską tematykę, tym razem w wykonaniu holenderskiego duetu, Sandera Breure i Witte van Hulzena, których wystawa You’ll Never Walk Alone niedawno odbyła się w tym miejscu . Wszyscy artyści reprezentują to samo pokolenie (połowa lat 80-tych), przy czym Antoniak ma już na krajowym poletku coraz mocniejszą pozycję, Holendrzy zaś pozostają raczej słabo rozpoznawalni wśród polskiej publiczności. Pomijając kwestię polityki wystawienniczej obu placówek, ekspozycje te prezentują się interesująco w kontekście ścieżek rozwojowych samych artystów.
Wszędzie dobrze, ale…
„A najprzód (…) trzeba o tym wiedzieć,/ że jeśli dobrze jeździć, lepiej w domu siedzieć” pisał w Podróży pańskiej Ignacy Krasicki. Sander Breure i Witte van Hulzen pewnie by się z nim zgodzili. Ich dotychczasowy dorobek układa się w klarowną linię – od dalekich wojaży do coraz węższej perspektywy. A im bliżej patrzą, tym więcej widzą.
Krakowską wystawą może nie stają okoniem wobec tutejszego afrykanistycznego programu wystawowego – z grubsza rzecz biorąc, każda ekspozycja krąży tutaj bezpośrednio wokół Afryki jako takiej lub konkretniej Mathare Slum w kenijskim Nairobi – ale wyraźnie odróżniają się od dotychczasowych pokazów. W pewnych punktach jest to negatyw wcześniejszych ekspozycji w tym miejscu. Zamiast prac powstałych podczas rezydencji – projekt sprzed kilku lat, zamiast dopasowania wypracowanych strategii do nowych okoliczności – praca z czasu, gdy te strategie się wykuwały, wreszcie zamiast drążenia w zastanym krajobrazie – skupienie na własnym języku.
Gdy wyjeżdżają do Ugandy, Breure i van Hulzen stoją dopiero u progu kariery, jeszcze jedną nogą na uczelni. Wyruszają nie na rezydencję, nie z wielkim projektem w głowie, bez szczególnych pobudek, ot, turystycznie. Spędzają w Afryce bite trzy miesiące, dostatecznie długo, by zgromadzić mnóstwo materiału filmowego. Z kolei po powrocie pracują nad nim na tyle długo, by większość z niego odrzucić. Zostają trzy epizody z garstką bohaterów i brakiem spajającej narracji.
Teoretycznie jest to portret młodych Ugandyjczyków, ale nie dajcie się zwieść. Przeglądają się w tym obrazku raczej jego twórcy, z premedytacja zresztą, bo praca jest przede wszystkim warsztatową wprawką. Oko kamery ślizga się po „zachodnich” wtrętach w ugandyjskim pejzażu: flagach brytyjskich drużyn piłkarskich powiewających jak chorągwie przy motocyklach i samochodach, klubie nocnym i centrum handlowym – idealnie nijakich, jak w każdym zakątku Ziemi. Jedne pozostały po dawnym kolonizatorze, inne nadeszły wraz z globalizacją.
Język jest precyzyjny, ręka trzymająca kamerę pewna i wyczulona na wizualne niuanse. Artyści umiejętnie budują kompozycje z detali, wprowadzają oddech w pustych przestrzeniach, mrugają do widza okiem, wprowadzając powidoki filmowych klisz. Ale filmowy język jest jednym, nad czym próbują zapanować. Wydarzenia rejestrują już praktycznie intuicyjnie. Inscenizują zaobserwowane wcześniej sceny, przetwarzają i odrealniają. Zmieniają się bohaterowie zmieniają i scenerie, to skąpane w jadowicie zielonej roślinności (podrównikowy klimat, niedaleko Jezioro Wiktorii, zieleni że ho ho), to znów jednolicie wybetonowane albo wyłożone miękką wykładziną. Ktoś przygotowuje swój motocykl do drogi i odjeżdża, ktoś inny, w kowbojskim stroju, snuje się bez wyraźnego celu po opustoszałym centrum handlowym. Ten ostatni, jak zdradzają artyści, jest popowym piosenkarzem, jednak w ich pracy nie gra to roli. Historia rozlewa się w coraz bardziej surrealne obrazy, bez słów, bez związków między wydarzeniami, wreszcie bez jakiegokolwiek dla nich kontekstu. Cóż bowiem każe mężczyźnie w stroju kowboja tańczyć w pustym kinie, a grupie ochroniarzy patrolować z bronią w rękach pusty klub nocny? Jedyne, co może się z tych obrazów wyłonić, to oniryczna widokówka z egzotycznych wakacji.
Intrygujące jest to, jak panując nad swoim narzędziem i wybierając jedynie pozornie oderwane od lokalnego pejzażu motywy, Holendrzy wpadają w koleiny wyznaczone przez artystów afrykańskich. Weźmy na przykład Kameruńczyka Samuela Fosso czy Zwelethu Mhtetwę z RPA, dla których tożsamościowe sploty społeczno-prywatnych ról stanowią przepastny rezerwuar motywów. Fosso samego siebie w fotograficznych autoportretach stylizuje na afrykańskiego wodza, który sprzedał ziemię kolonistom, pirata, czy amerykankę-kowbojkę. Pozostawiając jednemu ze swoich bohaterów wybór kostiumu i utworu, do którego tańczy, Breure i van Hulzen oddają mu kontrolę nad obrazem. To Ugandyjczycy wydają się tutaj sondować Holendrów, którzy poruszając się wśród znanych sobie skądinąd scenografii, nie mogą być pewni tutejszego ich funkcjonowania.
Kontrolowana porażka pozostaje wciąż porażką, artyści w kolejnych pracach musieli więc jakoś inaczej ugryźć wciąż nęcącą ich tematykę zderzania się kultur. W pracy Ebedi Dönüş (Wieczny powrót) z zacięciem strukturalistycznych badaczy biorą pod lupę tureckie opery mydlane, wyłuskując z nich powracające w każdej produkcji motywy, układające się w różne kombinacje dramaturgiczne cegiełki. Zamiłowanie to pozostaje im na dłużej – w Krakowie aneks do wystawy tworzy zbiorek plakatów i seria projekcji seriali afrykańskich, przefiltrowanych przez wyćwiczone w łowieniu schematów oczy.
Ponoć Claude Levi-Strauss szczerze nie znosił wypraw terenowych, Holendrzy idą więc w ślady antropologa, który podłożył fundamenty pod ich serialowe maratony i coraz częściej pozostają w okolicach własnego podwórka. W dwukanałowym wideo The Shores of an Island I Only Skirted z 2012 roku podejmują tematykę uchodźczą, jeszcze na fali norweskich zamachów z roku poprzedniego. Pokazują nagrania z wyspy Utøya, na której doszło do masakry, filmowanej jednak podobnie jak Brzezinka w Winterreise Bałki, czyli przez pryzmat dość sielankowej przyrody, która jedynie w naszej świadomości naznaczona jest śladami tragedii. Druga część składa się z found-footage’owych przedstawień imigrantów, stłoczonych w łodziach i kontenerach. Wiadomość jest jasna – nie będzie raju, tu wszystko wyrasta na trupach.
Ale widać nie taki diabeł straszny, Breure i van Hulzen potrafią też przyglądać się swojemu otoczeniu z sympatią. W performansie i scenograficznej instalacji A Family Portrait odmalowują skrócony dzień najbardziej typowej holenderskiej rodziny, bazując na bogatych danych z urzędu statystycznego. Więcej w tym portrecie życzliwej ciekawości niż krytycznego ostrza. Obecnie artyści przygotowują pracę do przestrzeni dworca w Utrechcie. Codzienne, kilkugodzinne performansy, których minimalistyczna choreografia opierać się ma na przyuważonych w dworcowej przestrzeni gestach pasażerów, odbywać się będą przez kilka miesięcy, w założeniu wytwarzając tymczasową więź pomiędzy performerami i powracającymi podróżnymi.
W tych portretach już tylko własna „przeciętność”, przystawalność do statystyk, może artystów uwierać, choć z naszej perspektywy możemy co najwyżej łypać na to zazdrosnym okiem. W końcu jak wyszło w badaniu Komarowi i Melamidowi, statystyczny Holender, w odróżnieniu od przedstawicieli każdej innej sondowanej nacji, najchętniej powiesiłby sobie nad łóżkiem nie mdły landszafcik, ale elegancką geometryczną abstrakcję; przy takim poziomie kulturowego wysnobowania nie jest pewnie tak źle czuć się przeciętnym mieszczuchem.
Gluty i palniki
Nastroje krakowskie nie sprzyjają jednak tak czułemu spoglądaniu na swoje otoczenie. Studenci lokalnej akademii wespół z gronem nieco starszych kolegów szykują właśnie wystawę pod wymownym tytułem NUDA, tymczasem Marta Antoniak w galerii F.A.I.T. po raz kolejny bezceremonialnie rozprawia się ze swoją zabawkową menażerią. Na wystawie Baccilus z ulubionej techniki wyciska już chyba ostatnie soki.
Antoniak od mniej więcej trzech lat korzysta w swoich pracach głównie z przetopionych zabawek, małych figurek, a to z jajka niespodzianki, a to z zestawu klocków. Na etapie figuratywnym z tej buro-kolorowej mazi powstawały guzy, narośle i odsłonięte wnętrzności, kontrastujące, jakżeby inaczej, z precyzyjnie oddanymi postaciami, z rycinową precyzją dłubanymi przy pomocy cienkopisów. Dosadność tej ikonografii wypaczeń wzbudzać jednak mogła pewne zażenowanie. Bobas ze strapioną miną odsłaniający jelita i brzuch wypełniony zabawkową pulpą? Litości.
Nietrudno wskazać bliskie kuzynostwo dla tego cyklu Marty Antoniak w postaci obrazów Magdaleny Moskwy czy Ewy Juszkiewicz. Różnice w artystycznej strategii ujawniają jednak kierunki ewolucji. O ile na przykład Juszkiewicz interesuje przede wszystkim zawłaszczenie obrazu, Antoniak kładzie nacisk na sposoby przetwarzania materii. Krokiem w stronę bardziej wyrafinowanego myślenia o tworzywie była już ta część cyklu Plastic throat, w której cierpiętnicze głowy chorych zastąpiły bardziej chłodne i skonwencjonalizowane torsy o podręcznikowej proweniencji. Potok zmasakrowanych figurynek obejmuje tu coraz większą powierzchnię, poddaje się wymogom kompozycji, aż w Polikolorze jego ofiarą padają już całe płótna. Antoniak przeskakuje tu w inny rejestr, który każe na jej obrazy spoglądać w perspektywie tradycji malarstwa materii. Jest gra fakturowa, jest biedny, ale nacechowany emocjonalnie materiał, jest kompozycyjna precyzja. Nie ma traumy wojennej, no ale jakie czasy, takie traumy, u Antoniak jest więc z nawiązką odreagowane dzieciństwo pośród radosnego śmietnika popkultury doby transformacji.
W kuratorskiej wizji Tomasza Barana obrazy Antoniak są niby „mniej figuratywne”, jak rzecze tekst kuratorski, ale ta figuratywność nie znika, ale wylatuje z płócien i ląduje w salach wystawowych. Jest więc pomieszczenie anatomiczne: wchodzimy przez usta, na ścianie rozciąga się przekrój skóry, jest też duża szansa na zahaczenie o wystającą ze ściany nerkę lub inny kawałek wnętrzności. Tutaj widz jest drobnoustrojem w organizmie, za drzwiami rozciąga się natomiast umeblowany salonik, zagracony i ukwiecony, tyle że jakby wywrócony na bok – parkiet i meble rozkładają się więc na ścianie, a wszystko to trawi antoniakowa maź, jak egzotyczna zaraza z horroru klasy B.
Tomasz Baran, który jako malarz abstrakcjonista sam ciąży ku splataniu obrazu z otoczeniem, mógł się w nowej dla siebie roli kuratora wespół z malarką wyszaleć. O ile w uprawianej przez Barana stonowanej abstrakcji do dyspozycji pozostają głównie kolor, połysk emalii i kształt blejtramu, tak tu scenograficznym uciechom nie było końca. Szczególiki można oglądać długo i z upodobaniem. Scenografia splata się z pracami w dopieszczoną konstrukcję i buduje wokół nich żartobliwy nawias. Po prawdzie takiego nawiasu potrzebowałyby raczej figuratywne prace Antoniak, ciężkie do przetrawienia bez popitki, których tutaj praktycznie nie ma (za wyjątkiem przekroju ciała w przedpokoju, zresztą świetnie wybranego jako wprowadzenie we „wnętrzarskie” klimaty). Anatomiczne gadżety szkodzić zbytnio nie szkodzą, za to część wyrwana ze złego snu dekoratora wnętrz (nie to, że meble brzydkie, ale potraktowane dość brutalnie) wstrzeliwuje się w punkt. Czyli trochę uzupełnienia, trochę pozłotka, koniec końców in plus.
W tym barokowym bel composto warto natomiast wyłowić te drobne kompozycje, które wypadają w dotychczasowym dorobku Marty Antoniak najciekawiej – prace złożone z identycznych figurek, przetopionych w nienaganny technicznie, płaski i błyszczący monolit. Tutaj w operowaniu paramalarskim materiałem osiąga artystka poziom dużego wyrafinowania i zupełnie przenosi akcent z anegdoty na gest. Zyskuje w ten sposób na sugestywności i autentyczności, i nie zlatuje wydumanym konceptem. Godny podziwu rozwój – od trącących myszką, dość szkolnych przekształceń owrzodzonych twarzy, do metodycznych egzekucji z palnikiem w ręku, okrutnych fascynującym okrucieństwem małego dziecka. Nie wiem, co powiedziałby na tę ewolucję psycholog, ale z artystycznej perspektywy – w to mi graj.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej