Krytyczka sztuki i siedem kubeczków artyzolu. Jeden dzień z Szaloną Galerią
Życie płata ludziom figle, ale bywają i takie przypadki, że z czystej złośliwości i chęci zagrania człowiekowi na nosie życie może zamienić się w żart. Na przykład moje życie tak zrobiło i teraz muszę męczyć się z jego dość osobliwym kawałem: długie lata nauki szkolnej, a później uniwersyteckiej, które przyczyniły się do poszerzenia mojej perspektywy widzenia rzeczywistości, doprowadziły mnie zarazem do tego, że zostałam dziwadłem żyjącym w alternatywnej rzeczywistości, obcej normalnym ludziom. Mówiąc dosadniej, ludowym głupkiem, który jak ulał pasuje do komicznych sytuacji rodem z kawałów typu „Przychodzi krytyczka do lekarza…”. Powinnam wkrótce pomyśleć o wydaniu antologii humoru branżowego, w której byłabym główną bohaterką. Mogłyby się w niej znaleźć także dłuższe opowiadania, takie jak na przykład poniższe.
Pewnego sierpniowego dnia w północnej Polsce, gdzieś na terenie Słowińskiego Parku Narodowego, leśną drogą szła sobie krytyczka. Śpieszyła się na finisaż nad morzem, który wedle jej rachuby już się zaczynał. Celem była Szalona Galeria, czyli inicjatywa dwójki artystów – Janka Simona i Agnieszki Polskiej (której towarzyszyła jej siostra Ewa) – oraz grafika Jakuba de Barbaro. Postanowili oni w to lato wyruszyć w edukacyjne tournée po Polsce, jeżdżąc po mniejszych miejscowościach z mobilną wystawą, na którą składały się prace 35 artystów i artystek, m.in. Oskara Dawickiego, Sebastiana Buczka, Wilhelma Sasnala, Roberta Kuśmirowskiego, Marty Deskur, Karoliny Brzuzan, Rafała Bujnowskiego, Andrzeja Dudka-Dürera, Anety Grzeszykowskiej, Julity Wójcik czy Gizeli Mickiewicz. Ich cel był szczytny i wynikał z chęci wyjścia naprzeciw społeczeństwu, a co warte odnotowania – fundusze na galerię zebrali samodzielnie, za sprawą portalu Wspieram.to. Rezygnacja z pomocy instytucji artystycznych i funduszy publicznych wynikała z anarchistycznych przekonań niektórych członków Szalonej Galerii, ale można ją było także odebrać jako odpowiedź na nową politykę kulturalną polskiego rządu, w której zaczyna brakować miejsca dla sztuki, a nawet kultury współczesnej jako takiej. Oni z kolei zainteresowali się miejscami, gdzie sztuka współczesna zwykle nie zagląda – odwiedzili miejscowości, w których nie ma galerii i których mieszkańcy nie mają szans na zapoznanie się z bieżącą sztuką na wysokim poziomie. Łącznie, udało im się dotrzeć do ośmiu miejscowości – galeria wystartowała pod koniec lipca i w ciągu miesiąca objechała całą Polskę. Pierwszą miejscowością odwiedzoną przez galerię były Lipce Reymontowskie, następnie jej trasa wiodła przez Bojadła, Sobótkę, Chełmek, Józefów, Teremiski i Reszel. W drodze do Białogardu galeria miała wypadek i w związku z tym zboczyła do Olsztyna, skąd pojechała do Czołpina – niewielkiej osady w samym środku Słowińskiego Parku Narodowego. Tam, już w bardziej wypoczynkowej atmosferze, galeria rozstawiła się przy wejściu na plażę, a jej animatorzy oprowadzali turystów po wystawie. Była to ostatnia planowana lokalizacja.
Finisaż całej inicjatywy wydawał się krytyczce świetną okazją, by przyjrzeć się działaniom artystycznych podróżników z bliska. Nawet się tym wydarzeniem trochę denerwowała, bo szykował się wieczorek na poważnie, rozmowy o ministrze Glińskim oraz społecznej roli artystów, więc w głowie układała sobie fachowe pytania lub konieczne do poruszenia kwestie.
Szykował się wieczorek na poważnie, rozmowy o ministrze Glińskim oraz społecznej roli artystów.
Gdy jednak udało się jej wyjść na polanę tuż przed wydmami, stanęła zdziwiona. Galeria, taka, jaką widziała już na zdjęciach na Facebooku, owszem, była, ale wokół niej – pustka, ani żywej duszy. Jedynym elementem, który można by zdefiniować jako „ludzki”, była siedząca pod baldachimem galerii kukła: tajemniczy mężczyzna w ciemnych okularach, o długich, czarnych włosach uformowanych w dwa zgrabne kłaki. Wydawał się wyraźnie wyluzowany, stoicko kiwał głową i delikatnie kręcił paluszkiem, jakby na coś wskazując. Po podejściu bliżej krytyczka rozpoznała w kukle Jana, sobowtóra artysty Sebastiana Buczka, którego wystawę widziała niegdyś w galerii Dawid Radziszewski. To zresztą nie było ich pierwsze spotkanie, bo widywała Jana przy różnych artystycznych okazjach, w przeciwności do jego pierwowzoru, którego nie znała wcale. No i teraz tutaj… Jak się okazało, palec Jana wskazywał na trzy niewielkie kubeczki stojące na stoliku obok. Wypełnione były miłą dla oka, gęstą substancją w kolorze miodowym. Na jej widok krytyczce od razu zrobiło się sucho w gardle. Tylko czy wypada rzucać się na poczęstunek, kiedy nie wiadomo, czy finisaż faktycznie już się rozpoczął? Wątpliwości krytyczki rozwiał jednak Jan, ciągle zachęcająco kiwający głową, jakby na znak, że to faktycznie moment na mały chillout. Krytyczka chwyciła więc pierwszy kubeczek i pociągnęła z niego zdrowo.
Po czym od razu poczuła się lepiej.
Krytyczka uchodziła co prawda za osobę aż nazbyt zadowoloną z siebie, ale, mówiąc szczerze, była to tylko poza. Liczne komplikacje egzystencjalne wynikające ze specyfiki jej zawodu, społecznego niedowartościowania i przeciągającej się przynależności do klasy prekariuszy sprawiały, że była ona z reguły sfrustrowana. Natomiast teraz, po wypiciu kubeczka złocistego napoju, miała wrażanie jakby wszystkie problemy zaczęły się od niej oddalać. Czuła za to narastającą satysfakcję i dumę. „To naprawdę miłe, że jednak zajmuję się sztuką. Nie każdy może mieć taką ciekawą pracę jak ja, no i te wyjazdy służbowe, które wyglądają właściwie jak wakacje…” – myślała podbudowana, uśmiechając się sama do siebie, gdy wtem usłyszała za sobą chrzęst łamanych gałązek.
To nadchodził Janek Simon. Na jego twarzy również rysował się szeroki uśmiech.
„Widzę że już poczęstowałaś się miodzikiem. To dobrze” – odparł, i w nagłym przypływie gościnności zaproponował drugą rundkę. „Nie martw się, myślę, że jeszcze spokojnie możesz sobie pozwolić na kilka porcji. To tylko stężony artyzol” – zachęcił, a widząc pytające spojrzenie krytyczki, parsknął śmiechem. „Nie wierzę, że nie wiesz. Artyzol to dość popularny opiat twórczości, który wydziela się w procesie artystycznej cyrkulacji. Dzięki niemu artystki, kuratorzy czy asystenci zajmują się sztuką, nawet jeśli prowadzi to do biedy i frustracji. Jednak dzięki artyzolowi postrzegasz te fakty jako szczęście. To legalna substancja, ty jako krytyczka na pewno wydzielasz jej sporo, choć pewnie nie tak dużo jak w tej porcji, którą wypiłaś przed chwilą. To nasza specjalna mieszanka, z dodatkiem miodu i finisażowego wina, co zwiększa jej pożywność i utrwala działanie. Postanowiliśmy uczcić nim finał podróży Szalonej Galerii po Polsce… Mam nadzieję, że dzięki niej odzyskamy siły na nowy sezon artystyczny”.
Nasza krytyczka nie mogła znaleźć się w lepszej sytuacji. W końcu ona także czuła się ostatnio troszeczkę zmęczona, a na myśl o nadchodzącym we wrześniu Warsaw Gallery Weekendzie chciało się jej po prostu rzygać. W przypływie poczucia zawodowej solidarności zwierzyła się Jankowi ze swoich zmartwień i wątpliwości. Czy powinna zacząć żyć jak normalny człowiek? Czy jest to możliwe, skoro poznała już tyle alternatywnych sposobów widzenia rzeczywistości?
„To naprawdę świetnie, że nas odwiedziłaś. Wystawa w Szalonej Galerii jest właśnie poświęcona temu zagadnieniu. Pomyśleliśmy, że skoro już wyruszamy w Polskę, do miejscowości, w których nie ma galerii, to warto tam pokazać prace o tym, że tak naprawdę każdy postrzega rzeczywistość inaczej i nie ma jednego przepisu na dobre życie. Na przykład mamy na wystawie pracę Marty Deskur, opowiadającą o rodzinie, na którą mogą składać się przyjaciele. Albo obraz Marcina Maciejowskiego Polonia – zwykle jak myślisz o Polonii, to przypomina ci się obraz Wyspiańskiego przedstawiający majestatyczną kobietę, lub dramatyczne bohaterki z obrazów Grottgera. Natomiast dla Maciejowskiego Polonią jest jego dziewczyna, którą przedstawił na swoim obrazie. Miłe, co nie? Rozejrzyj się po wystawie, czuj się jak u siebie” – zachęcił Simon, jednocześnie podnosząc kubeczek z artyzolem do ust. Krytyczka niezwłocznie dokonała tego samego. „No i nie przejmuj się tym, co tu zobaczysz. To się nie dzieje naprawdę” – puścił do niej oko i skoczył w las, tak gwałtownie, że aż zostawił za sobą ślad. Coś jakby dziurę w ścianie? „To dziwne, naprawdę dziwne, nie wiedziałam, że Janek zna sztuczki à la Bruce Lee” – pomyślała krytyczka, sama próbując przejść przez otwór wybity przez Simona (może siedzi po drugiej stronie?), ale nagle ogarnęła ją senność.
Obudziła się pod stopami Jana, lekko obsypana piaskiem z wydm. Ile spała i w jaki sposób znów znalazła się przy Janie? Krytyczka poczuła, że zaczyna tracić kontrolę nad biegiem wypadków, co być może powinno ją zaniepokoić, gdyby nie pewne przyjemne odkrycie: na stoliku nadal stały trzy pełne kubeczki miodziku. Najwyraźniej to, że już je wypiła, było tylko snem, podobnie jak tajemnicze zniknięcie Simona.
„Przepraszam, nie widziałaś gdzieś Ewy?” – usłyszała głos za sobą. To była Agnieszka Polska. Stała przed nią trochę naburmuszona, jakby oczekując natychmiastowych wyjaśnień (których raczej powinna żądać krytyczka, gdyby była w bojowniczym nastroju, ten jednak minął jej jakiś czas temu), ale na widok kubeczków przysiadła się obok i polubownie jeden wręczyła jej, a drugi sobie.
„Szukam jej cały dzień, ale ciągle mi ucieka. Na początku myślałam, że zabawia się w lasku z Janem, ale on siedzi tutaj. Trochę się już niepokoję, bo zapada zmrok…” – zaczęła narzekać, po czym nagle wstała, podeszła do schowanych obok bezpieczników i odpaliła kolorowe lampki, nastrojowo oświetlające białą ciężarówkę i wystawową platformę. „Jeśli zgubiła drogę do galerii, światła mogą jej pomóc” – odparła, włączając równocześnie długie ledowe lampy, które upodobniły galerię do statku kosmicznego. Na okoliczne drzewa wyświetliła z kolei zielone lasery, w nadziei, że być może zauważy je siostra. „Trochę dymu też nie zaszkodzi, może wyczuje nas po zapachu” – stwierdziła Polska i uruchomiła niewielki wulkan, jeden z elementów wystawy. Widząc zaś zbaraniałą minę krytyczki, odkryła stojący pod wulkanem elektryczny czajnik, który okazał się źródłem pary (była to praca Magdaleny Starskiej). „Sposób wykorzystania czajnika zależy od tego, jak patrzysz na rzeczywistość” – wyjaśniła artystka, po czym zniknęła w wulkanicznej mgle.
Gdy dym trochę się przerzedził, okazało się, że Polska siedzi na dachu galerii i zaczyna rozkręcać didżejkę, zapewne znów z myślą o siostrze. Jeśli nie trafi do galerii po światłach i zapachu, to może pomoże jej dźwięk? Jednocześnie na wystawienniczej platformie (wyjątkowo dobrze zaopatrzonej i przygotowanej na dosłownie każdą sytuację) rozwinął się biały ekran, na który Polska rzuciła swoje wizualizacje. Krytyczka wpatrzyła się w nie z dużym zainteresowaniem. Mówiąc zupełnie szczerze, prace Agnieszki Polskiej nigdy do końca do niej nie trafiały. Były to z reguły statyczne animacje przedstawiające drobny element – usta, rękę, oko czy kulę – zapętlone w jednym, powolnym ruchu. W ogóle wszystkie filmy Polskiej bazowały na podobnej, oniryczno-spowolnionej formule, która śmiertelnie nudziła krytyczkę. Co w nich takiego widzieli inni, kompletnie nie miała pojęcia, natomiast filmy te faktycznie cieszyły się sporym powodzeniem. Teraz jednak, gdy patrzyła na zwielokrotnione postaci przypominające patyczaki, które maszerowały równym, lecz spowolnionym ruchem, zdała sobie sprawę, że nareszcie to rozumie, co być może zawdzięczała nasilającemu się działaniu artyzolu w organizmie. I że to jest naprawdę świetne. Więcej, w pełni oddaje jej obecny stan ducha. Co ciekawe, dostrzegła także, że w galerii jest więcej prac w tym klimacie. Na przykład wiszący obok obraz Wilhelma Sasnala też przedstawiał coś jakby patyczaka, tym razem jednak wyłaniającego się z kubka kawy. Całość z kolei ciekawie dopełniał muzyczny podkład Polskiej, w którym zaczęło dominować szamanistyczne bębnienie.
„Nie widziałaś nigdzie Ewy?” – rzuciła artystka, wpatrzona w ekran laptopa, z którego puszczała wizualizacje. „Hm… może wyparowała?” – wypaliła krytyczka, pozwalając sobie, po raz pierwszy od przybycia, na mały żarcik. Polska jednak nie odpowiedziała jej śmiechem. Nagle usiadła na ziemi i z przerażeniem wpatrywała się w parę sandałków, które odkryła zagrzebane w piasku. Były ewidentnie puste w środku. „Ewa?!?” – zakrzyknęła przerażona, po czym sama wyparowała, pozostawiając po sobie tylko podobną parę kobiecego obuwia.
Krytyczka postanowiła nie zastanawiać się nad tym, co właśnie zobaczyła; zamiast tego sięgnęła po trzeci kubeczek miodziku i powróciła do słuchania muzyki. Kto wie, może spędziłaby resztę tej nocy na słuchaniu bębnów i przyglądaniu się patyczakom, ale nagle od tego wszystkiego zrobiło jej się niedobrze i osunęła się na piasek.
Obudziła się znów pod stopami Jana (co w zasadzie nie było zaskakujące, biorąc pod uwagę że pod nimi zasnęła). Było już ciemno, ale pomimo ograniczonej widoczności zobaczyła przed sobą trzy pełnie kubeczki wiadomo jakiej substancji. „Jezu, czy ten koszmar kiedyś się skończy?” – pomyślała, zmarnowana już znacząco poprzednimi przygodami. I wtedy właśnie zobaczyła wielkie oko, które majestatycznie sunęło po niebie. Było naprawdę ogromne, trochę przekrwione i rzucało na ziemię niesamowitą łunę – niczym strażnicza latarnia. Zrobiło się trochę Foucaultowsko, więc krytyczka postanowiła jednak wpić stojące przed nią porcje artyzolu. Najlepiej od razu wszystkie trzy. „Mogłabym w zasadzie całkowicie przerzucić się na ten miodzik” – pomyślała, sięgając po kolejne kubeczki, a gdy ostatnia kropla spłynęła jej do przełyku, zauważyła, że na wydmach stoi jakaś postać. Poszła w jej kierunku.
To był Kuba de Barbaro. Stał spokojnie, wpatrzony w płaski, morski horyzont, a gdy krytyczka stanęła obok, rzucił stoicko w jej kierunku: „Niezły cyrk, co nie?”. Na te słowa krytyczka odetchnęła z ulgą. Nareszcie ktoś normalny. Ktoś z prawdziwego świata logiki i rozumu, kto dostrzega, że coś jest tu radykalnie nie tak. Człowiek z krwi i kości, stuprocentowo realny, który wyjaśni jej, dlaczego od dłuższego czasu czuje się jak fikcyjna bohaterka kawałów o sztuce. Popatrzyła na niego z nadzieją, a on wtedy rozpoczął swoją nawijkę:
„Mieliśmy to wszystko w planach. Cyrk sztuki współczesnej jako nasza odpowiedź na cyrk, jaki możemy zaobserwować w polityce i tak zwanym »normalnym« życiu. Oczywiście, nie jest to żadna beka, nie chcieliśmy, żeby ludzie uważali to za ściemę, więc to jest prawdziwa wystawa i poważni, uznani na świecie artyści, na przykład Wilhelm Sasnal. Formuła cyrku miała nam jednak ułatwić dotarcie do ludzi i faktycznie, budziliśmy spore zainteresowanie w miejscach, do których udało nam się dotrzeć. W większości przypadków byliśmy też traktowani przyjaźnie, nawet przez ludzi początkowo nastawionych negatywnie. Bywały miasta – jak Nowogard – gdzie byliśmy zapraszani przez samych jego mieszkańców i włodarzy. Wiemy oczywiście, że Szalona Galeria jako projekt oświatowy jest nieco utopijna, nasza trasa to kropla w morzu potrzeb. Edukacją artystyczną społeczeństwa trzeba się zająć systemowo i powinno zrobić to państwo”. Krytyczka wykrzywiła się lekko, pamiętając, do czego ją doprowadziła edukacja szkolna. Mianowicie doprowadziła ją tu i do takiego właśnie stanu.
Cyrk sztuki współczesnej to nasza odpowiedź na cyrk, jaki możemy zaobserwować w polityce i tym, co się uważa za normalne życie.
„Edukacja artystyczna w Polsce naprawdę leży, szczególnie w mniejszych miastach. Wyobraź sobie, że przychodzili do nas ludzie, którzy nie wiedzieli nawet, że galeria to miejsce, do którego trzeba wejść” – kontynuował de Barbaro. „Ja z kolei nie wiem jak z niej wyjść” – mruknęła pod nosem krytyczka. Jej rozmówca jednak tego nie usłyszał i wpadł w rozmarzenie. „Może właśnie z tego względu jedyna nadzieja w takich inicjatywach jak Szalona Galeria. Pomyśl co by było, gdyby po Polsce jeździło tysiąc takich Szalonych Galerii!” – wykrzyknął, na co krytyczce przyszło na myśl, że faktycznie, to byłoby bardzo wesoły kraj.
„A ty co w zasadzie sądzisz o Szalonej Galerii? Miałaś, zdaje się, napisać o nas jakiś reportaż, prawda? Wyciągnęłaś coś z tej wizyty, coś to zmieniło w twoim widzeniu na sztukę i rzeczywistość?” – dopytywał de Barbaro, ale krytyczka milczała jak zaklęta. Wpatrywała się intensywnie w niebo i zdawała się nie dostrzegać niczego, co działo się na ziemi.
Niebo było faktycznie piękne. Gwiazdy, których blask nie był zakłócony światłem cywilizacji, wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Droga Mleczna przecinała ciemną przestrzeń kosmiczną, tworząc spektakularny widok na cały dysk galaktyki. Dziwne odchylenie tego gwiezdnego pasa uzmysłowiło krytyczce, jak bardzo płaszczyzna równika galaktycznego odchylona jest od równika Ziemi. Czuła się naprawdę niesamowicie i nagle zupełnie zmieniło się jej postrzeganie przestrzeni. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że stan, w którym właśnie się znajduje, a więc i siłą rzeczy trwa w nim także cała ludzkość, to nie jest żadne »stanie na ziemi« ani tym bardziej po niej twarde stąpanie; że nawet nie jest to pozycja pionowa ani wyprostowana, tylko, co tu dużo mówić, permanentny lot. Czuła ten fakt całym swoim jestestwem i od tego wszystkiego kompletnie ją zatkało. Gdzie w tym wszystkim umieścić sztukę współczesną?”.
Jakakolwiek nie byłaby odpowiedź, nie miała wątpliwości, że to najlepsza wystawa w jej życiu. A przecież było to dopiero początek tej niezwykłej nocy.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Fotografie
- Karolina Plinta
- Indeks
- Adam Rzepecki Agnieszka Kurant Agnieszka Polska Aleksandra Wasilkowska Andrzej Dudek-Dürer Andrzej Szpindler Aneta Grzeszykowska Bracia Daniel Rumanciew Daria Giwer Gizela Mickiewicz Honorata Martin Igor Krenz Jadwiga Sawicka Jakub de Barbaro Janek Simon Joanna Rajkowska Julita Wójcik Karolina Brzuzan Karolina Plinta Katarzyna Przezwańska Łukasz Jastrubczak Magdalena Starska Marcin Maciejowski Marta Deskur Natalia LL Oskar Dawicki Paulina Ołowska Paweł Jarodzki Przemysław Matecki Robert Kuśmirowski Robert Rumas Sebastian Buczek Sebastian Cichocki Szalona Galeria Tomasz Kowalski Wilhelm Sasnal Wojciech Bąkowski