Kopniakiem w empatię i multi-kulti. Festiwal Łódź Czterech Kultur „Współistnienie”
Czy polskość może iść w parze z wielokulturowością? W czasach I Rzeczypospolitej szła bez wątpienia, w okresie zaborów – choć z innych przyczyn – również, a w II RP mniejszości narodowe stanowiły przeszło 30% społeczeństwa. Krajem radośnie monoetnicznym, ze szczątkowym elementem mniejszościowym, staliśmy się dopiero po wojnie. I choć ta prosta sytuacja staje się coraz bardziej umowna, dla wielu pozostaje ona ideałem wartym kultywacji. Ochrona narodowej tożsamości, polskiej rodziny, ochrona kraju jako takiego przed zalewem roszczeniowych mas Obcych, roznosicieli siedmiu plag egipskich i czego tam jeszcze – wszyscy aż nadto dobrze znamy tę narrację. Ironiczne w tej sytuacji jest to, że „Obcy” do naszego kraju i tak napływają, i to od dawna. Jedni są nowi, drudzy dawno temu znaleźli dla siebie miejsce i schronienie w bardzo określonych społecznych hierarchiach i obszarach sektora usługowego. Potrafią być doskonale niewidoczni, ale robią też interesy, a nawet kreują mody grając umiejętnie na resentymentach lokalsów, jak założyciele „kresowych” restauracji i barów, wyrastających w polskich miastach jak grzyby po deszczu. Zjawisko migracji stało się też wyraźnym motywem w sztuce i działaniach kuratorskich – przypomnijmy zeszłoroczną Warszawę w Budowie, której leitmotivem było ukraińsko-polskie sąsiedztwo, czy imprezy firmowane przez Biennale Warszawa, na czele z Wystawą artystów zagranicznych mieszkających w Polsce.
W ślad za Warszawą poszła Łódź, która o swoich wieloetnicznych korzeniach od dawna przypomina za sprawę Festiwalu Łódź Czterech Kultur. Do tej pory festiwal operował jednak perspektywą historyczną, koncentrując się na kulturze niemieckiej czy rosyjskiej. W tym roku kuratorzy i kuratorki festiwalu, w tym odpowiedzialne za sztuki wizualne Joanna Szumacher i Katarzyna Stańczak, postawili na wielokulturowość współczesną. Hasło przewodnie tegorocznej edycji – „współistnienie” – miało odsyłać do koegzystencji przedstawicieli różnych nacji w dzisiejszej Łodzi, a także, już w szerszym ujęciu, do naszego stosunku wobec inności. Tematy to ważne, ciekawe, ale niestety też trudne, co w przypadku tegorocznej odsłony FŁ4K wyszło w sposób chyba niezamierzony przez organizatorów.
Zacznijmy od kluczowego dla festiwalu problemu inności. Wspomnianym wystawom warszawskim udało się zdobyć na gest przynajmniej częściowego oddania miejsca innym, czy to poprzez zaproszenie zagranicznych kuratorów, czy prezentację prac artystów-cudzoziemców. W Łodzi coś takiego nie nastąpiło – festiwal był kuratorowany przez Polaków, w większości łodzian, zaproszono do niego trochę artystów zagranicznych, ale przynajmniej w sekcji sztuk wizualnych przeważali artyści i artystki z Polski. To oczywiście niekoniecznie musiało wiązać z automatyczną porażką przedsięwzięcia, zaproszeni zostali w końcu artyści niezgorsi, mogłabym wręcz powiedzieć, że większość z nich znam i cenię. W tym sensie całkiem miło mi się oglądało główną wystawę festiwalu, czyli umieszczone w pasażu Lido Owoce drzew wszystkich. Gdzie nie popatrzeć, tam niezła praca poświęcona inności, mierząca się z brakiem tolerancji w Polsce, agresją czy monokulturowością. Już na wejściu gości wystawy witał futurystyczny totem Norberta Delmana, wizualizujący fantazję o współpracy między narodami i kulturami. Z kolei gdzieś w głębi majaczyły żałobne torciki Dominiki Olszowy, artystyczna alternatywa dla nudnych, katolickich nagrobków. Zaskoczeniem nie była obecność Jany Shostak, wszak nowaczki, która pokazała to samo co zwykle, czyli kolejny fragment nigdy nie kończącego się filmu Miss Polonia – produkcji teoretycznie skupiającej się na uczestnictwie Jany w konkursach piękności, a de facto powoli zamieniającej się w dokumentację jej kariery. Każde kolejne osiągnięcie, obecność na wernisażu, udział w wystawie czy wystąpienie w telewizji śniadaniowej mogą stać się następnym epizodem tego filmu, który będzie pokazany na jakiejś następnej wystawie. Janie Shostak (no i Jakubowi Jasiukiewiczowi, nie zapominajmy o mężczyznach) udało się chyba stworzyć coś w rodzaju artystycznego perpetuum mobile, na swój sposób genialnego, ale w równym stopniu nużącego i przewidywalnego. Filmów Shostak na dobrą sprawę bowiem w ogóle nie trzeba oglądać, żeby wiedzieć, co na nich jest, i w tym sensie kategoria „inności” nieszczególnie się w tych pracach unaocznia.
Nie ona jedna ma problem z wymyśleniem czegoś innego. Praca Irminy Rusickiej i Kaspra Lecnima, film Jeszcze szybciej, jeszcze wyżej, jeszcze mocniej, na którym mężczyzna jest poddawany rygorystycznemu treningowi z agresji w przestrzeniach byłego Szpitala Żydowskiego we Wrocławiu, wygląda jak kontynuacja eksploracji tematu męskości z ich ubiegłorocznej wystawy w galerii Szarej. W kontekście łódzkiej prezentacji i opowieści o międzykulturowych relacjach można ją ewentualnie potraktować jako świadectwo ich braku – co swoją drogą jest dość realistycznym podejściem do tematu i zyskało dosadne rozwinięcie w instalacji Liliany Piskorskiej Małpa z czerwoną twarzą. W swojej pracy Piskorska zainspirowała się popularnymi obecnie memami z długonosą małpą, które prześmiewczo komentują polskie obyczaje i mentalność, i wykorzystała ich poetykę do opowieści o losach ukraińskich imigrantów, nowej klasie Januszów uciskanej przez równie januszowatych Polaków. W opowieści tej nie ma zbyt wiele braterskiej miłości, jest za to sporo rywalizacji i wzajemnego pozycjonowania.
Podsumowując, z realizacji polskich artystów (lub artystek obcego pochodzenia, ale całkowicie zasymilowanych, jak Shostak lub Katya Shadkovska) wyłaniał się niezbyt pozytywny obraz relacji międzykulturowych – przeważały postawy wątpiące i ironiczne. Z tego zestawu najbardziej spektakularnie wypadła instalacja Stacha Szumskiego, który skonstruował fontannę orientalną – zamiast wody, spływał po niej sos słodko-ostry, tak lubiany przez Polaków odwiedzających azjatyckie knajpy. Obecne w sosie duże stężenie glutaminianu sodu jest być może elementem łagodzącym obyczaje pomiędzy tymi dwiema jakże różnymi kulturami. Pytanie o to, czy coś poza upodobaniem do spożywania glutaminianu sodu nas łączy, jest już dużo bardziej kłopotliwe.
Część wizualna łódzkiego festiwalu została uzupełniona o szereg wydarzeń towarzyszących, zebranych pod hasłem Miasto Babel, i tu kuratorki w kwestii międzynarodowości trochę nadrobiły – co jednak wcale nie oznaczało, że dzięki temu festiwal faktycznie zyskał na jakości. Ja miałam na przykład okazję uczestniczyć w performansie offowej galerii Elektrozavod z Moskwy, której twórcy, tu cytuję reader festiwalu, „posługują się unikalną metodą artystycznej improwizacji, czerpiąc z zasobów indywidualnych doświadczeń i wewnętrznej dynamiki grupy”. Ich akcja Playground polegała na zabawie nadmuchanymi balonami, do których doczepione były płaty folii aluminiowej, wirujące poetycko na wietrze. Obserwatorzy performansu zostali dodatkowo poproszeni o napisanie kredą na chodniku własnych deklaracji politycznych. Ta artystyczna improwizacja wypadła, co tu nie mówić, wyjątkowo płasko; tym bardziej że wśród politycznych wypowiedzi przeważały deklaracje w stylu „Będzie dobrze! Uszy do góry!”. Trochę zabawniejszy był przypadek akcji artystycznej Mat Do, angielskiego artysty, który w Łodzi zainteresował się trudną relacją pomiędzy polskimi taksówkarzami i kierowcami Ubera, w większości imigrantami. Dział produkcji festiwalu odmówił jednak realizacji tej pracy, artysta zdecydował się więc na wyprodukowanie trzech billboardów, na których cytuje fragmenty maila z nadesłaną mu odmową i zachętami do kontynuowania współpracy („chcemy, żebyś został”), przetłumaczone oczywiście na kilka innych języków (międzykulturowość festiwalu zobowiązuje).
Nieudana obecność na festiwalu Mat Do dość wymownie podsumowuje starcie artystów z samą Łodzią jako tytułowym miastem Babel – i chyba nie chodzi tu o brak inspiracji czy materiału do pracy, ale samą inwencję zaproszonych twórców. Podczas swojej wizyty w Łodzi wybrałam się choćby na pokaz filmu Letnia szkoła filmowa w „wieży Babel” kolektywu Wet – wieża Babel to w tym wypadku akademik dla zagranicznych studentów. Trudno powiedzieć, czy produkcja tego filmu miała jakieś założenia, koniec końców wyszła z tego dość miałka studencka etiuda – trochę podśmiechujki z oldskulowego charakteru akademika, trochę obserwacja jego lokatorów, ale raczej szczątkowa i naskórkowa. Oglądanie takiego filmu może być interesujące chyba tylko dla samych twórców oraz ich znajomych.
Zawód przyniósł mi też koncert duetu Smutne Kobiety – projektu, którego byłam bardzo ciekawa, ale koniec końców wytrzymałam tylko pierwsze pół godziny ich wystąpienia. Działające w duecie Joanna Szumacher i Iza Robakowska urządziły na terenie OFF Piotrowska karaoke piosenek azjatyckich, co miało być symbolicznym gestem pożegnania z rezydującymi tam wietnamskimi knajpami – właściciele OFF Piotrowska planują wybudowanie od frontu nowych budynków, kompleks więc już niedługo znacząco zmieni swój charakter. Nie wiem, czy właściciele azjatyckich knajpek wiedzieli o tym koncerciku, w każdym razie nie byli nim w ogóle zainteresowani, samo karaoke wypadło zaś drętwo i dziwacznie – była to wszak polsko-polska impreza na cześć azjatyckiego biznesu wypieranego przez polską deweloperkę. Piosenkę można było zamówić za sajgonkę kupioną w barze obok albo samemu zaśpiewać i otrzymać chrupką roladkę w nagrodę od performerek, jednak chętnych do śpiewania było niewielu.
W ramach sekcji Miasta Babel płakano nad zamykającymi się azjatyckimi knajpami, ale bywało też, że nad utraconymi podczas wojny kamienicami. Tak było w przypadku Hagar Cygler, izraelskiej artystki z polskimi korzeniami, której rodzina kiedyś mieszkała w Łodzi i posiadała tu kamienicę. Jej wystawa w Pracowni Portretu była osobistą próbą rekonstrukcji opuszczonych miejsc i zapomnianych już historii – dla samej autorki pewnie bardzo interesującą i melancholijną, trudno jednak powiedzieć, czy równie zajmującą dla kogoś z zewnątrz. W Pracowni Portretu pokazane zostały na przykład kartki z przedrukowanymi starymi zdjęciami z Polski – po drugiej stronie były zaś fragmenty relacji z prowadzonego przez Cygler łódzkiego riserczu. Jeden z takich fragmentów, akurat odnoszący się do łódzkiej kamienicy, był ilustrowany zdjęciem z Krakowa. Spytałam, czy jest tego świadoma; okazało się, że nie – była to dla niej abstrakcyjna przestrzeń, jakiś widoczek z Polski, który ma posłużyć jako ilustracja osobistych wynurzeń. Jej wyobrażenie o kraju utraconym jest więc raczej mgliste, no i pytanie, z jakiego powodu ma ono zainteresować widzów? Wiadomo, mogłoby, problem w tym, że refleksja artystki w zaproponowanej przez nią formule ocierała się o ckliwy banał.
Przypadek Galerii Sandra jest o tyle ciekawy, że w przeciwności do swoich starszych kolegów i koleżanek z wystawy Owoce wszystkich drzew, twórczynie poznańskiego kolektywu o idei dialogu, tolerancji na różnorodność i wspólnocie myślą na serio.
Program FŁ4K oczywiście był dużo szerszy i nie wątpię, że znalazły się w nim wydarzenia budzące zainteresowanie publiczności. Takim zainteresowaniem na pewno cieszyły się Bańki spekulacyjne Julity Wójcik zainstalowane w stawie Parku Staromiejskiego – chętnych do zabawy w bańkach nie brakowało, choć nie wiem, czy ich ekonomiczne przesłanie było brane przez kogoś na serio. Jeśli zaś chodzi o międzykulturowy dialog, który miał podczas tego festiwalu rozkwitnąć, to jeśli chodzi o sztuki wizualne, najlepiej podsumowuje sprawę piknik galerii Sandra, zorganizowany ostatniego dnia festiwalu w Parku Źródliska. Przypadek Sandry jest o tyle ciekawy, że w przeciwności do swoich starszych kolegów i koleżanek z wystawy Owoce wszystkich drzew, twórczynie poznańskiego kolektywu o idei dialogu, tolerancji na różnorodność i wspólnocie myślą na serio. Piknik Sandry zorganizowany został pod hasłem „Empatia” i docelowo miał on przekształcić się w rodzaj tymczasowego obozowiska aktywistek agitujących w sprawie tolerancji i równości. Powstał tam na przykład kolejny totem, tym razem stworzony przez Katarzynę Wojtczak, symbolizujący „ideę radykalnej empatii jako utopijnej i magicznej siły w walce o lepsze jutro”. W planach było też tworzenie antydyskryminacyjnych transparentów (Maryna Sakowska), warsztaty ruchowe z ciałomyślenia (Maryna Hadyńska), odczyt opowiadania Swojczyzna-Obczyzna Anny Adamowicz i performatywne działanie Cristiny Ferriery oparte na jej spotkaniach z obcokrajowcami mieszkającymi w Łodzi. Galeria Sandra przygotowała też bardzo ciekawy reader, w którym każda z członkiń kolektywu przeprowadziła krytyczną autoanalizę własnej społecznej pozycji i wrażliwości na nierówność. Plany Sandry były więc bardzo ambitne, jednak niestety na piknik w zasadzie nikt nie przyszedł. Smętne spotkanie zyskało podsumowanie w postaci interwencji działu produkcji, który pod koniec dnia zadzwonił do dziewczyn z pytaniem, czy znajdujący się w parku totem Wojtczak można rozwalić kopniakiem. I tym symbolicznym gestem festiwal międzykulturowych relacji, miłości i empatii oficjalnie dobiegł końca.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Festiwal Łódź Czterech Kultur
- Miejsce
- Łódź
- Czas trwania
- 6-14 września 2019
- Strona internetowa
- www.4kultury.pl/
- Indeks
- Anna Adamowicz Cristina Ferriera Dominika Olszowy Elektrozavod Gallery Galeria Sandra Hagar Cygler Irmina Rusicka Iza Robakowska Jakub Jasiukiewicz Jana Shostak i Jakub Jasiukiewicz Joanna Szumacher Julita Wójcik Karolina Plinta Kasper Lecnim Katarzyna Stańczak Katarzyna Wojtczak Katya Shadkovska Liliana Zeic Maryna Hadyńska Mat Do Norbert Delman Pracownia Portretu Stach Szumski