Konieczność i łaska. Lukáš Jasanský i Martin Polák w galerii Raster
Choć od ponad dekady polski świat sztuki sukcesywnie otwiera się na fotografię, ciągle pojawiają się artyści, których trzeba dopiero przedstawiać nad Wisłą. Należą do nich Lukáš Jasanský i Martin Polák. W galerii Raster trwa pierwsza w Polsce wystawa monograficzna tego czeskiego duetu.
Pracujący wspólnie od 1985 roku artyści czerpią z wielu tradycji fotografii, ale najsilniej w ich cyklach obecne są tendencje konceptualne oraz dokumentalne, zaprawione dużą dozą ironii. Biorąc na warsztat dany temat i nadając mu formę obiektywnego dokumentu, Jasanský i Polák osłaniają pokłady absurdu jakie kryje dana sytuacja wizualna. Taką strategię stosują zarówno do medium fotograficznego, którego wytrzymałość testują za każdym razem, jak i tematyki odnoszącej się do historii Europy Środkowej ostatnich dekad. W jaki sposób opowiadają o tym w zdjęciach?
Przygodę z wystawą rozpoczęłam od cyklu Fotografia barwna (2010 r.). Z białych ścian Rastra wyzierały ku mnie martwe natury: większe, mniejsze, wielobarwne, monochromatyczne. Na pierwszy rzut oka – bezgraniczna nuda, jaką profesorowie malarstwa katują studentów pierwszego roku każąc malować żółte na żółtszym, badyle, szkło i draperie w najgorszym wydaniu. Moją uwagę przykuł jednak brązowy dzban stojący na półce czy parapecie, rozpływający się powoli w fioletowym tle. Szybko zrozumiałam, że w przypadku Fotografii barwnej motywy są niewiele znaczącym punktem wyjścia. Jasanský i Polák zadrwili sobie z nich w najlepsze, czyniąc tematami zdjęć absurdalne zestawienia przedmiotów: modelkę i tamborek z haftem, jajko i szklany wazon, stelaż z pustymi wieszakami i arbuza. Potraktowałam to jako mrugnięcie okiem do widza. Gdy przestałam zwracać uwagę na przedmioty, zaczęłam dostrzegać wyrafinowane zestawienia kolorystyczne. Na ich trop naprowadzał od początku tytuł cyklu: Fotografia barwna. Harmonie brązów z fioletami i błękitami, szarości z zieleniami i bielami były najwyższej próby. Wymykały się zarówno kiczowi, co i surowej estetyce dokumentu. Barwy złamane lub mieszane nie zakłócały dominacji czystych kolorów, które składają się na widmo światła białego – esencję fotografii. Zaś papier, drugi składnik jej istoty, został ostentacyjnie zademonstrowany, bo przypięty gwoździkami wprost do białej ściany.
Uporczywie patrzyłam dalej na kompozycję, która czasem była zespołem barw, a niekiedy po prostu pękatym dzbanem, odsyłającym mnie do innych z wcześniejszych martwych natur z historii sztuki, co tylko potwierdzało jego nieważność. Każąc przyjrzeć się banalnemu fragmentowi codzienności, artyści stworzyli sytuację pozwalającą na doświadczenie przeżycia niemal mistycznego, noszącego w sztuce XX i XXI wieku nazwę epifanii. To moment, gdy w wycinku codzienności dostrzegamy furtkę do świata transcendentalnego, do jakiejś istoty i fundamentu rzeczywistości, który ją przewierca na wylot i spaja. Najtrafniej pisał o nich Józef Czapski w kontekście malarstwa, co jednak doskonale pasuje do wskazanych fotografii: „(…) muszę utrwalić jakieś przeżycie, szok doznany, patrząc na przykład na ulicy na fioletowe łydki tłustej kobiety (…). Zdaje mi się, że to wzmożenie, to potworne zagęszczenie przeżycia wobec nawet (czy właśnie) najobojętniejszego, najbanalniejszego zjawiska, to odkrycie, że ono jest – więcej – że malarz odkrywa je jak jakiejś ens realissimum – to jest właśnie istotą malarstwa i jego sensem”. Towarzyszy temu wrażenie zupełnego spokoju, jakby łaski (jak zresztą Czapski zatytułował esej o epifanii: Konieczność i łaska). Sama doświadczyłam podobnego ukojenia oddając się wyłącznie patrzeniu na naczynie czy motek granatowej nitki przed lustrem. Nie chciałam wychodzić.
Gdzie się podziała wspomniana przeze mnie ironia? Czyżby dostojny nastrój ją przegonił? Ależ skąd! Zabawne dla mnie samej było to, że patrząc na te żenującej urody przedmioty, odczuwałam tak dużą przyjemność. Mimo, że same układy martwych natur są pretekstem do dalszych poszukiwań, dają świadectwo jakiejś epoce i pewnym gustom, teraz śmiesznym (jak ten złoty zegar pożal się Boże przy łóżku lub kapelusz ze wstążką koło zbożowego warkocza – najgorzej!). Cykl powstał w 2010 roku, a wygląda jak żywcem przeniesiony z lat 90, można więc do niego podejść na sposób sentymentalny. Patrząc na zdjęcia, przypomniały mi się koszmarki stojące na półkach dziadka (nawet futro ma takie samo), co przysłużyło się intensyfikacji przeżycia. Jak rozumieć tę grę w przeszłość u Jasanský’ego i Poláka? Według mnie można ją czytać na dwa sposoby. Z jednej strony, jako odniesienie do historii i wspomnianych już przeze mnie gustów – które skądinąd, pomimo 20-tu lat transformacji nadal dzielnie trzymają się po domach. Z drugiej cykl ten można potraktować jako lekcję patrzenia. Konfrontując nas z nieciekawymi martwymi naturami, artyści poddają próbie nasze przywiązanie do tematu, zmuszają do wyjścia poza utarte ścieżki.
W drugiej salce czekali na mnie Faceci. Czarno-biali, złapani na ulicy w drodze do pracy lub domu? Nie wiem. Bardzo do siebie podobni, zajmujący odbitkę takiej samej wielkości, uwięzieni za takim samym szkłem. Kroczący szarymi i pustymi czeskimi ulicami, z refrenem zabitych papierami i kratami witryn lub gołych ścian w tle. Żałość aż boli. Jak zareagować na ich obecność? Czy potraktować ten cykl jako dokument na temat mężczyzn w Czechach w latach 1989 – 1990? Rozbieganie, brak określonego celu, czekanie na nie wiadomo co, bez szans na nadejście – czy to są najlepiej określające ich cechy? Chyba tak. W tekście do wystawy czytam, że „wyjęci z tłumu i kontekstu społecznego tworzą niespodziewanie osobny, oryginalny gatunek”. Bardzo podoba mi się to określenie, ponieważ oddaje wyobcowanie oraz niedopasowanie tych mężczyzn do rzeczywistości. Zaczesane tupeciki, wąsiska, skórzane torby na ramionach i zagubienie. Absurdalnie, ale kojarzą mi się z kościołami polskimi sfotografowanymi przez Czechów (Kościoły, 2012 r.): równie osobny, oryginalny gatunek. We wspomnianych cyklach dokumentów Jasanský’emu i Polákowi udaje się stworzyć wrażenie pomieszania rzeczywistości z fikcją. Trudno dać wiarę, że udało się spontanicznie uchwycić tak dziwaczne kadry, a z drugiej strony przychodzi gorzka refleksja, że to po prostu naga prawda… Spacerując wśród Facetów, przyszło mi do głowy jeszcze jedno luźne skojarzenie, jakim słowem można ich scharakteryzować: denni. Kilkanaście lat temu było to całkiem popularne słowo, na określenie czegoś beznadziejnego. Zaś po czesku „denní” to po prostu „dzienny”. Tu znów przychodzi mi do głowy kolejne wspomnienie z dzieciństwa. Rodzice, siostra i ja na Słowacji. Obdrapany budynek, przed nim parasolki i plastikowe krzesełka, na ścianie napis: DENNY BAR SRNKA. Jak tamten widok był „denny”, tak i „denní” są Faceci. Oba znaczenia, czeskie i spolszczone, pasują jak ulał: marazm, ale także codzienność z czasu przemian ustrojowych. Swobodna dygresja.
Zapewne nieprzypadkowym pendant do Fotografii jasnej i prawdziwej są zdjęcia Kuby Dąbrowskiego wyeksponowane w bocznej salce z racji wydania przez galerię kolekcjonerskiego portfolio. Wymienione kategorie pasują do nich w dużej mierze i samo patrzenie na nie daje porównywalną przyjemność. Zdjęcia Dąbrowskiego oraz Jasanský’ego i Poláka posiadają tę samą trudność – pokazując codzienne, banalne sceny, opowiadają o naszym patrzeniu. Oczywiste kadry obnażają rzadko nieuświadamiane mechanizmy, pozostając w pamięci na długo. O ile jednak Dąbrowski zaprawia swoją twórczość dużą dawką ciepła, tak Czesi unikają sentymentów, a jeśli już, to w wersji sarkastycznej. Na osłodę pozostają, na szczęście, znakomite zdjęcia.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Lukáš Jasanský i Martin Polák
- Wystawa
- Fotografia jasna i prawdziwa
- Miejsce
- galeria Raster, Warszawa
- Czas trwania
- 05.04-17.05.2014
- Strona internetowa
- rastergallery.com